Trawelka
Wioletta Grzegorzewska
Strona cyklu
WyspaWioletta Grzegorzewska
Pseudonim Wioletta Greg; urodzona w 1974 roku w Koziegłowach. Po ukończeniu filologii mieszkała w Częstochowie, a następnie na wyspie Wight w Wielkiej Brytanii. Opublikowała kilka tomów poetyckich, wybór wierszy i próz Wzory skończoności i teorie przypadku/ Finite Formulae and Theories of Chance (wiersze przełożył Marek Kazmierski), minibook Polska prowincja (wraz z Andrzejem Muszyńskim), książkę prozatorską Guguły, której adaptację (w Polsce i w Mołdawii) wystawiał białostocki Teatr Dramatyczny (reż. Agnieszka Korytkowska-Mazur). Laureatka Złotej Sowy Polonii w Wiedniu oraz finalistka nagród literackich: Nike, Gdynia oraz międzynarodowej The Griffin Poetry Prize w Kanadzie. Przekładana na angielski, hiszpański, kataloński, francuski i walijski.
Tak jak obiecuje zapowiedź mojego cyklu, będę się w nim dzielić z czytelnikami BiBLioteki refleksjami i opowieściami o podróżach, lekturach i wszelkich przygodach emigracyjnych: dlaczego pewnego kota z mojej ulicy przy cieśninie Spithead nazwałam Karolem Marksem, co przeżyłam w irlandzkim miasteczku, które Celtowie nazywali Wielkim Moczarem, jaki tom wierszy polskiego poety znalazłam w antykwariacie w Shanklin? Poniżej zatem jedna z nich, w której znajdziecie odpowiedź na pytanie, dlaczego w mój pierwszy dzień wyjazdu na wyspę Wight wplatało się wspomnienie o Stefanie Grabińskim.
Była połowa lipca dwa tysiące szóstego roku; dzień, w którym prezydent Polski zaprzysiągł nowy rząd utworzony przez jego brata bliźniaka. W drodze na wyspę myliły się nam bagaże, ulice, języki, ale w końcu dotarliśmy na dworzec Luton Airport Parkway. Przysiadłam na walizkach naprzeciwko „chińczyka” i wdychając zapach czosnku, sosu sojowego, imbiru, oglądałam billboard z reprodukcjami starych fotografii podróżnych z początków dwudziestego wieku. Podobnie jak my czekali na jednym z brytyjskich dworców: blada dziewczynka w berecie w wieku naszego syna, kobieta w kapelusiku ozdobionym piórkiem bażanta i blondyn pod wąsem z blizną na prawej dłoni w kształcie rombu, który przypomniał mi pewnego pisarza fantastyki, Stefana Grabińskiego.
Dwadzieścia lat temu spóźniłam się na pociąg z Myszkowa do Częstochowy i gdy dotarłam w połowie zajęć z literatury dwudziestolecia, profesorka, która właśnie przydzielała tematy półrocznych prac zaliczeniowych, zleciła mi napisanie monografii na temat Stefana Grabińskiego, mało znanego pisarza urodzonego ponad wiek temu w Kamionce Strumiłowej nad Bugiem, autora zbioru nowel grozy Demon ruchu.
Dlaczego akurat mężczyzna z blizną na dłoni przypomniał mi tego galicyjskiego pisarza? Gdy młody Grabiński rozpoczął studia filologiczne na Uniwersytecie Lwowskim, jeden z jego kolegów zranił go niechcący brudną stalówką w rękę. Wdało się zakażenie. Rana nie chciała się zgoić. Pojawiła się groźba amputacji dłoni i niemal w ostatniej chwili Grabiński trafił pod opiekę znachora, który zastosował szokującą, ale skuteczną terapię – wypalał mu codziennie ranę za pomocą soczewki. Po zakażeniu pozostała na dłoni blizna w kształcie rombu.
Grabiński chorował na gruźlicę, budził się w środku nocy, włóczył się po dworcowych halach, zasypiał na ławkach, zaglądał do starego kasyna kolejowego, gawędził z konduktorami i w stanach podgorączkowych spisywał anegdoty kolejarzy, tworząc opowieści grozy o pociągach-widmach, halucynacjach, zagubionej stacji, ślepym torze, gdzie jak w trójkącie bermudzkim ginęli podróżni, o fantasmagorycznym olbrzymie Smoluchu, który pojawiał się w pociągach, wywołując katastrofy kolejowe: „Wrzało bujne życie i ujęte w zbyt ciasne ramy dworca przelewało się z szumem poza jego brzegi. Chaotyczny gwar pasażerów, nawoływania tragarzy, gwizd świstawek, szum wypuszczanej pary zlewały się w zawrotną symfonię, w której traciło się siebie, oddawało zmalałą, ogłuszoną jaźń na fale potężnego żywiołu, by niósł, kołysał, odurzał…”. W końcu, z powodu zaawansowanej gruźlicy, wycofał się z życia, zamieszkał w Brzuchowicach, w podlwowskiej miejscowości kuracyjnej, gdzie godzinami przechadzał się wzdłuż torów w stronę Zawadowa.
W trakcie pisania pracy o Grabińskim, zafascynowana jego teoriami o polimorficzności świata, zaczęłam inaczej patrzeć na dworce, skradałam się przejściami podziemnymi, czytając graffiti jak hieroglify, zagubiona w labiryntach sztucznych świateł odbijających się w posadzkach korytarzy, zbierałam klepsydry, ogłoszenia o doliniarce, która szukała wspólniczki, zabazgrane cetelki – porzucone bilety, podsłuchiwałam rozmowy pasażerów, z których mogłam się między innymi dowiedzieć, ile kosztują olsztyneckie jagodzianki, jak szmugluje się złoto z Kraj Radu, kogo uwiodła Lola w Nowych Laskach i że berza to dworzec, a skóra portfel w języku kieszonkowców.
Traf chciał, że w pierwszym dniu wyprawy na Wight, oglądając billboard przypomniałam sobie Grabińskiego, tego stałego bywalca Gara de Nord w Bukareszcie, Roma Termini w Rzymie, neobarokowego dworca w Przemyślu i na tej stacji londyńskiej ośmiornicy z odnogami metra, gdzie prawie nigdy nie cichnie pikanie automatów do trawelek, pośród przekleństw w kilkudziesięciu językach świata, w niebywałym harmiderze, kakofonii telefonów, salonów gier, okrzyków podróżnych uciekających przed strażą pod żółtymi taśmami, nagle usłyszałam płynący z głośników fragment koncertu Mozarta.
A ci ludzie z billboardu, tacy eleganccy, w ciepły dzień dopięci na ostatni guzik, do jakich zakątków Zjednoczonego Królestwa zmierzali, we władaniu jakiego demona ruchu wtedy byli i po jakim teraz krążą ślepym torze?