09/12/19

Tu trzeba krzyczeć, trzeba się drzeć

Artur Burszta

Strona cyklu

Misje niemożliwe
Artur Burszta

Menadżer kultury. Redaktor naczelny i właściciel Biura Literackiego. Wydawca blisko tysiąca książek, w tym m.in. utworów Tymoteusza Karpowicza, Krystyny Miłobędzkiej, Tadeusza Różewicza i Rafała Wojaczka, a także Boba Dylana, Nicka Cave'a i Patti Smith. W latach 1990-1998 działacz samorządowy. Realizator Niemiecko-Polskich Spotkań Pisarzy (1993-1995). Od 1996 roku dyrektor festiwalu literackiego organizowanego jako Fort Legnica, od 2004 – Port Literacki Wrocław, od 2016 – Stacja Literatura w Stroniu Śląskim, a od 2022 – TransPort Literacki w Kołobrzegu. Autor programów telewizyjnych w TVP Kultura: Poezjem (2008–2009) i Poeci (2015) oraz filmu dokumentalnego Dorzecze Różewicza (2011). Realizator w latach 1993–1995 wraz z Berliner Festspiele Niemiecko-Polskich Spotkań Pisarzy. Wybrany podczas I Kongresu Menedżerów Kultury w 1995 roku do Zarządu Stowarzyszenia Menedżerów Kultury w Polsce. Pomysłodawca Wrocławskiej Nagrody Poetyckiej Silesius. Współtwórca Literary Europe Live – organizacji zrzeszającej europejskie instytucje kultury i festiwale literackie. Organizator Europejskiego Forum Literackiego (2016 i 2017). Inicjator krajowych i zagranicznych projektów, z których najbardziej znane to: Komiks wierszem, Krytyk z uczelni, Kurs na sztukę, Nakręć wiersz, Nowe głosy z Europy, Połów. Poetyckie i prozatorskie debiuty, Pracownie literackie, Szkoła z poezją. Wyróżniony m.in. nagrodą Sezonu Wydawniczo-Księgarskiego IKAR za „odwagę wydawania najnowszej poezji i umiejętność docierania z nią różnymi drogami do czytelnika” oraz nagrodą Biblioteki Raczyńskich „za działalność wydawniczą i żarliwą promocję poezji”.

Na swo­jej naj­now­szej pły­cie Gra­baż z Pidża­my Por­no i autor wyda­ne­go w Biu­rze Lite­rac­kim tomu Na skrzy­żo­wa­niu słów śpie­wa: „Świat nie umrze z prze­je­dze­nia, my umrze­my z nie­na­wi­ści”. Sło­wa te jak ulał pasu­ją do sytu­acji, w jakiej zna­la­zło się śro­do­wi­sko lite­rac­kie. Dotąd nasz świat dzie­lił się co naj­wy­żej na bar­ba­rzyń­ców i kla­sy­cy­stów, main­stre­am i nie­za­leż­nych, nobli­wych i mło­dych. Ist­nia­ły oczy­wi­ście podzia­ły i spo­ry, ale ogra­ni­cza­ły się one do isto­ty poezji. Był jed­nak wza­jem­ny sza­cu­nek, każ­dy każ­de­mu mógł podać rękę. Dzi­siaj to już tyl­ko wspo­mnie­nie, kil­ka spraw zaszło tak dale­ko, a posta­wy nie­któ­rych osób sta­ły się tak nagan­ne, że „trze­ba krzy­czeć, trze­ba się drzeć” i „nie godzić się”. Tym bar­dziej, że mija­ją­cy rok dobit­nie potwier­dził, że nad­cią­ga­ją praw­dzi­we pro­ble­my.

Powo­li, ale sys­te­ma­tycz­nie zani­ka świat, w któ­rym pro­wa­dzi­li­śmy poukła­da­ne lite­rac­kie życie. Ci, któ­rzy pamię­ta­ją nie­od­le­głe cza­sy dzie­sią­tek cza­so­pism lite­rac­kich, por­ta­li i ser­wi­sów, rubryk z wier­sza­mi w co dru­gim cza­so­pi­śmie, recen­zji w poczyt­nych gaze­tach, poświę­co­nych poezji pro­gra­mów tele­wi­zyj­nych, regu­lar­nych spo­tkań w biblio­te­kach, wie­dzą, o czym mówię. Dzi­siaj nic już nie jest takie jak jesz­cze rok temu. Nawet boom na nagro­dy, festi­wa­le, insty­tu­cje i pro­gra­my wydaw­ni­cze zda­je się koń­czyć. Do fun­da­to­rów docie­ra, że nagro­dy za dużo kosz­tu­ją i nie przy­no­szą spo­dzie­wa­nych efek­tów, festi­wa­le szyb­ko wyczer­pu­ją swo­je for­mu­ły, a wyda­wa­nie za publicz­ne środ­ki ksią­żek, któ­re się potem roz­da­je, a nie sprze­da­je, pod­pa­da pod nie­go­spo­dar­ność.

Żegna­my kolej­ne wydaw­nic­twa, dzię­ki któ­rym poeci mogli debiu­to­wać i publi­ko­wać swo­je książ­ki. Lista strat rośnie, w 2020 roku mogą dołą­czyć do niej kolej­ne ofi­cy­ny, w tym te naj­bar­dziej zasłu­żo­ne, pro­wa­dzo­ne dzię­ki sile poje­dyn­czych osób. Jak to bywa­ło w prze­szło­ści, znaj­dą się tacy, któ­rzy spró­bu­ją w to miej­sce powo­łać nowe, ale ostat­nie lata poka­zu­ją, że takie ini­cja­ty­wy uda­ją się coraz rza­dziej i naj­czę­ściej ska­za­ne są na nie­po­wo­dze­nie. Wie­lu auto­rów na chwi­lę znaj­dzie przy­stań w wydaw­nic­twach utrzy­my­wa­nych przez pań­stwo (PIW) i samo­rzą­dy (WBPi­CAK, Insty­tut Miko­łow­ski, Dom Lite­ra­tu­ry w Łodzi, War­stwy). Jeśli jed­nak ktoś myśli, że spo­łecz­ne pie­nią­dze zawsze będą zasi­lać wyda­wa­nie nie­do­cho­do­wych ksią­żek, to jest w błę­dzie.

Reali­zo­wa­ne w ostat­nich latach przez samo­rzą­dy przy wspar­ciu unij­nych fun­du­szy inwe­sty­cje infra­struk­tu­ral­ne wyma­ga­ją coraz więk­szych środ­ków wła­snych. Wiel­kie i nowo­cze­sne biblio­te­ki albo domy kul­tu­ry potrze­bu­ją tak dużych nakła­dów na utrzy­ma­nie, że bra­ku­je fun­du­szy choć­by na drob­ne wyda­rze­nia. Gdy zatem w lokal­nej kasie pust­ki (od mie­się­cy mówią o tym wszyst­kie samo­rzą­dy obar­cza­ne coraz to nowy­mi obo­wiąz­ka­mi), kul­tu­ra zawsze jest źró­dłem pierw­szych oszczęd­no­ści. Na począt­ku cię­cia bywa­ją sym­bo­licz­ne. Z cza­sem są coraz więk­sze. W koń­cu zosta­ją budyn­ki, eta­ty i naj­bar­dziej spek­ta­ku­lar­ne impre­zy, któ­rym zazwy­czaj bli­żej do roz­ryw­ki niż do sztu­ki. Następ­ne w kolej­ce do likwi­da­cji lub znacz­ne­go ogra­ni­cze­nia cze­kać będą niszo­we festi­wa­le, sty­pen­dia i nagro­dy.

W obli­czu pro­ble­mów finan­so­wych wła­dze zaczy­na­ją przy­kła­dać inną mia­rę do kul­tu­ry i sztu­ki. Czas samo­rzą­dow­ców pokro­ju Rafa­ła Dut­kie­wi­cza i Woj­cie­cha Szczur­ka prze­mi­ja. To poko­le­nie ludzi, któ­rzy rozu­mie­li, czym jest albo może być lite­ra­tu­ra. Następ­cy nie wyda­ją się już mieć takiej wraż­li­wo­ści. Niczym nie­zwy­kłym nie jest już publicz­ne przy­zna­wa­nie, że nie czy­ta się ksią­żek. Musi­my przy­go­to­wać się na to, że minie deka­da albo dwie, zanim poja­wi się szan­sa na jakąś zmia­nę. To będą trud­ne lata. Jak może wyglą­dać taka lite­rac­ka rze­czy­wi­stość poka­zu­ją przy­kła­dy naszych zachod­nich sąsia­dów. Nor­mą bywa tam jeden ogól­no­kra­jo­wy festi­wal poetyc­ki, mak­sy­mal­nie dwóch wydaw­ców poezji, brak cza­so­pism, tomi­ków w księ­gar­niach.

U nas wciąż uwa­ża się, że wydaw­cy nadal mogą „prę­żyć musku­ły”, a auto­rzy bez pro­ble­mów znaj­dą sobie nowe miej­sce dla swo­ich ksią­żek. Ofi­cy­ny stać na wyso­kie zalicz­ki, eks­klu­zyw­ne edy­cje, cykle spo­tkań, dzia­ła­nia pro­mo­cyj­ne, a festi­wa­le mogą pła­cić za czy­ta­nie wię­cej niż tysiąc zło­tych, ofe­ro­wać naj­lep­sze hote­le, zapew­niać poby­ty dla całych rodzin i wystaw­ne ban­kie­ty. Szyb­ko przy­zwy­cza­ili­śmy się do dobre­go. Ale teraz trze­ba liczyć się z tym, że te zło­te cza­sy to prze­szłość. Jedy­ny­mi źró­dła­mi finan­so­wa­nia będą mini­ste­rial­ne i unij­ne pro­gra­my, a licz­ba wnio­sku­ją­cych tak wzro­śnie, że dota­cje będą coraz mniej­sze. Tak­że w samo­rzą­dach. W nie­któ­rych urzę­dach rekor­do­we wspar­cia już nie prze­kra­cza­ją kil­ku tysię­cy zło­tych.

Przez trzy deka­dy spo­ro rze­czy robi­li­śmy nie tak i na opak. Nie stwo­rzy­li­śmy pomo­stu mię­dzy biz­ne­sem a kul­tu­rą. Uza­leż­ni­li­śmy cały sek­tor od dota­cji. Wie­lu twór­ców nie orien­tu­je się w tych uwa­run­ko­wa­niach. Nie inte­re­su­je ich, w jakim poło­że­niu są ci, któ­rzy wyda­ją ich książ­ki, orga­ni­zu­ją spo­tka­nia, impre­zy czy festi­wa­le, skąd bio­rą się pie­nią­dze na ich hono­ra­ria. I moż­na to jesz­cze jakoś zro­zu­mieć. Gorzej, gdy nor­mą sta­je się brak sza­cun­ku i nie­do­ce­nia­nie pra­cy redak­to­rów, korek­to­rów, gra­fi­ków, maga­zy­nie­rów czy sprze­daw­ców ksią­żek. Przy­wy­kło się myśleć, że to wydaw­nic­twa, księ­ga­rze i orga­ni­za­to­rzy żeru­ją na twór­cach. Czę­sto jed­nak bywa odwrot­ni. Nie raz jako wydaw­ca doświad­czy­łem rze­czy, któ­re innych potra­fi­ły­by zła­mać.

Skąd wzię­ły się podzia­ły i nie­na­wiść w naszym śro­do­wi­sku? Lite­ra­tu­ra pięk­na nie pod­le­ga regu­łom ryn­ko­wym, tak jak inne dzie­dzi­ny sztu­ki, a nawet te obsza­ry pisa­nia, któ­re mogą być źró­dłem finan­so­we­go utrzy­ma­nia. Nakład poetyc­kiej książ­ki czę­sto nie prze­kra­cza pię­ciu­set egzem­pla­rzy. Roz­cza­ro­wa­nie, wiecz­ne zawo­dy i wresz­cie zazdrość, gdy komuś inne­mu coś się uda, są na porząd­ku dzien­nym. Niby wszy­scy dekla­ru­ją, że pisa­nie wier­szy to hob­by, zaba­wa, a złe recen­zje i nie­zdo­by­te nagro­dy nic nie zna­czą, jed­nak tak napraw­dę każ­dy two­rzą­cy szu­ka na swój temat choć­by drob­nej wzmian­ki. Wie­lu auto­rów przez lata jakoś sobie radzi­ło z tym wszyst­kim. Dzi­siaj nie jed­ne­mu przy­cho­dzi to znacz­nie trud­niej. Winą łatwiej obar­czyć kole­gę po pió­rze, juro­ra, wydaw­cę albo złe­go orga­ni­za­to­ra ani­że­li zro­zu­mieć, że bycie nie­do­ce­nio­nym wpi­sa­ne jest w spe­cy­fi­kę tej pro­fe­sji.

Przez dłu­gi czas poezja pozo­sta­wa­ła męską dome­ną. Nie­któ­rym kole­gom trud­no było zaak­cep­to­wać, że może być ina­czej. To, co przez lata bywa­ło nor­mą, a potem też ucho­dzi­ło na sucho, w dobie #MeToo dla wie­lu sta­ło się poważ­nym bala­stem. Byli tacy, któ­rzy zali­czy­li żenu­ją­ce wpad­ki. Jesz­cze inni myśle­li, że po otrzy­ma­niu nagród otwo­rzą się nowe per­spek­ty­wy. Wszyst­ko się roz­pro­szy­ło, wszyst­kie­go zaczę­ło być dużo, znik­nę­ły auto­ry­te­ty i punk­ty odnie­sie­nia. Jed­ni poszli w odstaw­kę, dru­dzy nie­spo­dzie­wa­nie zna­leź­li się w cen­trum. Wła­dza jak to wła­dza: zaczę­ła doce­niać tych, któ­rzy nie byli doce­nia­ni przez poprzed­ni­ków, stwo­rzy­ła też nowe, nie­ko­niecz­nie dobre porząd­ki. Wszyst­kim coraz trud­niej było zacho­wy­wać nie­za­leż­ność.

Swo­je zro­bił też inter­net. Daw­niej auto­rzy zabie­ra­li głos jedy­nie w wier­szach. W sie­ci pro­ces publi­ko­wa­nia przy­spie­szył. Kie­dyś był czas na redak­cję i korek­tę. Teraz wszyst­ko dzie­je się za jed­nym klik­nię­ciem. Przy dużej aktyw­no­ści w sie­ci łatwo o głu­po­tę. A inter­net pamię­ta nawet drob­ne potknię­cia. Gdy tra­ci się nad sobą kon­tro­lę, moż­na zmar­no­wać wszyst­ko, na co pra­co­wa­ło się lata­mi. Coraz trud­niej też o wia­ry­god­ność. Jeśli bowiem kon­te­stu­je się jed­ną mini­ste­rial­ną insty­tu­cję, to czy nie nale­ża­ło­by zacho­wy­wać się kon­se­kwent­nie i nie współ­pra­co­wać z dru­gą? Czym bowiem róż­ni się pismo od wydaw­nic­twa, któ­re finan­so­wa­ne jest z tego same­go źró­dła? Wszy­scy się pogu­bi­li­śmy. I nie cho­dzi teraz o to, kto jest mniej lub bar­dziej winien. Pora, byśmy się otrzą­snę­li!

Pisa­łem w poprzed­nim odcin­ku „Misji” o atmos­fe­rze, jaka panu­je od kil­ku lat w Stro­niu Ślą­skim i Sien­nej. W mija­ją­cym 2019 roku to jest praw­dzi­we świa­teł­ko w tune­lu. Dowód i nadzie­ja, że może być ina­czej. Ale Sta­cja Lite­ra­tu­ra to tyl­ko trzysta–czterysta osób i jakaś set­ka auto­rów, tłu­ma­czy, kry­ty­ków oraz dzien­ni­ka­rzy. Co z resz­tą? Z wie­lu daw­nych przy­jaź­ni pozo­sta­ły już tyl­ko dedy­ka­cje w sta­rych wier­szach. Głu­pie spra­wy oka­zu­ją się waż­niej­sze niż to, co łączy­ło, co było wspól­ne i jesz­cze nie­daw­no napraw­dę waż­ne. Jeśli myśle­nie o wspól­no­cie jest uto­pią, to potrze­bu­je­my choć­by odro­bi­ny zro­zu­mie­nia i wza­jem­ne­go sza­cun­ku. Ina­czej wszy­scy „umrze­my z nie­na­wi­ści”, a wraz z nami lite­rac­ki świat, któ­ry wspól­nie z takim mozo­łem budo­wa­li­śmy przez tyle lat.

gru­dzień 2019