Tym razem pożar
Katarzyna Jakubiak
Strona cyklu
Obce stanyKatarzyna Jakubiak
Pisarka, tłumaczka, naukowczyni i pedagożka. Wykłada literaturę i pisanie na Millersville University w Pensylwanii. Naukowo zajmuje się głównie literaturą diaspory afrykańskiej i jej międzynarodową recepcją oraz zagadnieniami przekładu. Laureatka nagrody „Literatury na Świecie” (2006) za przekład tomu wierszy Yusefa Komunyaki Pochwała miejsc ciemnych. Autorka zbioru opowiadań Nieostre widzenia (Biuro Literackie, 2012) nominowanego do Nagrody Literackiej Europy Środkowej Angelus oraz Nagrody Literackiej dla Autorki Gryfia. Od ponad 20 lat mieszka w USA, w tym przez ostatnie 15 lat w hrabstwie Lancaster w Pensylwanii.
Widzę ich twarze na ekranie w trzydziestu cyfrowych prostokątach. Jak kawałki różnych materiałów zszyte w jeden patchwork. Prawdziwy amerykański patchwork, bo twarze mają wiele odcieni: ciemno- i jasno-brązowe, białe i kawa z mlekiem. Zoom jest demokratyczny; układa prostokąty losowo, nie zwracając uwagi na kolor skóry. Gdybyśmy byli w prawdziwej klasie, większość studentów posegregowałaby się instynktownie; usiedliby „przy swoich”, dopóki nie przemieszałabym ich do pracy w grupach albo kazała rozstawić krzesła w wielki, podobno jednoczący krąg. Ale w tym semestrze nie mamy wyboru. Żadnego szurania wspólnymi krzesłami, zderzania się w drzwiach, otrzepywania z ubrań kredowego pyłu. Została nam tylko ta skondensowana przestrzeń, światło, piksele i dźwięki naszych głosów, nierzadko chropowate, spowolnione, przerywane.
To nasze pierwsze spotkanie na zajęciach z literatury afro-amerykańskiej. Mamy za sobą długie, trudne lato. Trudne nie tylko z powodu pandemii, także pełne napięć ‒ rasowych i politycznych ‒ o ile w ogóle można w tym kraju oddzielić od siebie te dwa przymiotniki.
25 maja biały policjant Derek Chauvin zabił czarnoskórego George’a Floyda, przez dziewięć minut przyciskając mu szyję kolanem. Siedziałam wtedy w domu obłożona esejami Jamesa Baldwina, analizując ich polskie przekłady do tekstu dla „Literatury na Świecie”. Zagłębiałam się w żarliwe frazy z The Fire Next Time ‒ eseju-książki, którą niektórzy Amerykanie uważają za profetyczną. Trudno było nie przyznać im racji tego lata, kiedy po śmierci Floyda protesty przeciwko brutalności policji rozpaliły amerykańskie miasta. Baldwin tak mówił do mnie słowami z 1963 roku: „Nadchodzi czas zapłaty rachunku, na który, jak się obawiam, Ameryka nie jest przygotowana. (…) Dla dobra naszych dzieci, aby zmniejszyć do minimum wysokość rachunku, który one będą musiały zapłacić, musimy wystrzegać się ucieczek w jakiekolwiek iluzje – a nadawanie wartości kolorowi skóry jest zawsze i wszędzie iluzją”.
I jeszcze: „Potrzeba wielkiej duchowej siły, by powstrzymać się od nienawiści do nienawistnika, który trzyma stopę na twojej szyi” [1].
Kiedy spotykam się ze studentami na pierwszych zajęciach 27 sierpnia, stopa jeszcze nie ustąpiła z szyi. Rozniecone w maju pożary nie ugasły. Płonie Portland, Oregon, gdzie w lipcu przysłana bez zgody gubernatora policja federalna wciągała protestujących do nieoznakowanych furgonetek. Płonie Louiseville, Kentucky, gdzie od marca tłumy domagają się sprawiedliwości dla zastrzelonej przez policjanta we własnym domu Breonny Taylor. Na kilka dni przed naszymi pierwszymi zajęciami wybucha Kenosha, Wisconsin po incydencie z Jacobem Blake’em, któremu policjant strzelił w plecy siedem razy. 25 sierpnia podczas wynikłych z tego zdarzenia zamieszek biały nastolatek Kyle Rittenhouse zabił półautomatem dwie osoby.
Większość z nas, zgromadzonych w tej cyfrowej przestrzeni udzielonej nam przez uniwersytet, ma jednak wrażenie, że pożary są daleko. Mieszkamy w końcu wśród spokojnych farm Amiszów; nasz okręg znany jest w kraju jako przystań dla uchodźców i szczycimy się umiejętnością pokojowego współistnienia. Zabójstwo Floyda oczywiście nie przeszło tu bez echa. W maju i czerwcu przez ulice stolicy okręgu, Lancaster oraz przez ulice okolicznych miasteczek przeszły pokojowe marsze Black Lives Matter. W Lancaster brała w nim udział sama pani burmistrz i szefostwo policji. Ja też w moim ośmiotysięcznym Millersville dołączyłam do marszu, który zorganizowali razem studenci i mieszkańcy. Nie bałam się, że marsz zakończy się pożarem. Nawet kiedy mijaliśmy przed domami ogromne transparenty z napisem „Trump”, idący wśród nas naczelnik policji, którego wszyscy tu znają i szanują, dawał nam gwarancję, że demonstracja pozostanie pokojowa.
27 sierpnia nie rozmawiam więc ze studentami o ogniu. Rozmawiam o rasie – tej iluzji, o której pisał Baldwin. Co semestr rozpoczynam zajęcia w ten sam sposób: od świetnego dokumentu California Newsreel Race: the Power of an Illusion (Rasa: Siła Iluzji). Film opowiada m.in. o paradoksie, który pojawił się przy samych narodzinach amerykańskiej republiki. Ojcowie założyciele, którzy w 1776 roku deklarowali, że „wszyscy ludzie stworzeni są równymi” byli jednocześnie właścicielami setek niewolników. A ponieważ gospodarka nowo powstającego państwa była w ogromnym stopniu zależna od systemu niewolnictwa, paradoks ten trzeba było pilnie rozwiązać właśnie poprzez stworzenie iluzji różnic rasowych. Thomas Jefferson w Uwagach o państwie Wirginia postawił więc tezę, że biali przewyższają czarnych „w uposażeniu zarówno cielesnym, jak i umysłowym”. Asekurancko podkreślił jednak, że ta teza opiera się tylko na jego „podejrzeniach”. W XIX wieku amerykańscy naukowcy eugeniczni, zaangażowani w podtrzymywanie systemu białej supremacji, stopniowo zamienili Jeffersonowskie „podejrzenia” w pewność.
Zwykle dość szybko przechodzę od tych historycznych kontekstów do omawiania wierszy pierwszej afroamerykańskiej poetki Phillis Wheatley – prób badania, jak amerykańska ideologia rasy wpłynęła na jej twórczość. Ale w tym roku jakoś nie spieszy nam się do literatury; dłużej niż zwykle rozważamy informacje z filmu. Wobec ostatnich wydarzeń mamy szczególnie silne poczucie, że, jak pisał Baldwin, jesteśmy „uwięzieni w historii”. Nawet ja, przybysz z innego kraju, czy mi się to podoba, czy nie, wybierając życie w Ameryce, stałam się częścią systemu jej rasowych hierarchii i przywilejów. Moje dzieci, urodzone w tym kraju, mimo że z dwojga polskich rodziców, otrzymały tę trudną historię w spadku wraz z przyznanym im automatycznie amerykańskim obywatelstwem.
„Byłoby lepiej”, tłumaczy w filmie historyk James Horton, „gdyby Ameryka po prostu powiedziała światu: ‘Trzymamy tych ludzi w niewoli, bo mamy nad nimi władzę i potrzebujemy ich pracy’. Wtedy, po zniesieniu niewolnictwa problemy rasowe by się skończyły. Ale my powiedzieliśmy: ‘Coś jest nie tak z tymi ludźmi’. W ten sposób po zniesieniu niewolnictwa jego uzasadnienie pozostało z nami do dzisiaj”.
Kiedy rozmawiam o tym dziedzictwie niewolnictwa ze studentami, przypominam sobie, że zaledwie kilka dni wcześniej prezydent Trump na konferencji prasowej potępił takie właśnie edukacyjne rozliczenia z historią. Obarczył dyscyplinę critical race studies (badania nad rasą) winą za obecny niepokój w kraju. Zapowiedział, że wdroży do szkół swój własny projekt „edukacji patriotycznej”, który ma zwalczać tezę, iż Stany Zjednoczone są zbudowane na fundamencie białej supremacji.
Kto by się spodziewał? – myślę, kiedy z trudem rozpoznaję siebie w figurze niebezpiecznego radykała, którą prezydent straszy swoich wyborców. Czy dwie dekady temu, kiedy zaczęłam zajmować się literaturą afroamerykańską ze względu na jazzowe rytmy jej poezji, śniło mi się, że mogę być kiedyś postrzegana jako dywersantka? Jak myślisz, Jimmy? ‒ pytam Jamesa Baldwina, który w tych burzliwych czasach stał się dla wielu duchowym przewodnikiem. Czy mimo wszystko uda nam się zmniejszyć wysokość rachunku, który amerykańskie dzieci, a więc i moje dzieci, będą musiały zapłacić?
***
Dwa tygodnie później, w poniedziałek rano podnoszę z podjazdu przed domem lokalny dziennik, który prenumeruję. Nagłówek na pierwszej stronie sprawia, że na chwilę zamieram: Shooting Rouses City (Strzelanina wzburza miasto). A pod spodem: „Policja zastrzeliła mężczyznę na Laurel Street w Lancaster. Wybuch gniewu w mieście”. Nerwowo czytam główny artykuł i notki rozsiane na kolejnych stronach.
W niedzielne popołudnie 13 września zginął 27-letni Ricardo Muñoz, cierpiący na schizofrenię i chorobę dwubiegunową. Prawdopodobnie przechodził epizod psychotyczny. Rodzina próbowała sprowadzić dla niego pomoc, dzwoniąc na linię interwencyjną zdrowia psychicznego. Niestety, osoba dyżurna poleciła im zadzwonić na numer alarmowy 911, który w USA wzywa jednocześnie policję i karetkę. Policyjnym radiowozem przysłano tylko jednego policjanta, którego Muñoz zaatakował nożem. Padły cztery strzały. Karetkę zawrócono z drogi, kiedy policjant stwierdził, że nie jest już potrzebna.
Zgodnie z tutejszym policyjnym protokołem ciało pozostało na ulicy jeszcze przez cztery godziny. W tym czasie zebrał się wokół niego tłum wzburzonych mieszkańców. Do północy tłum na miejscu wydarzeń liczył już sto osób, a napięcie wzrosło do tego stopnia, że rozbito szyby w dwóch policyjnych samochodach. Druga setka osób zgromadziła się w centrum miasta przed głównym komisariatem policji. Tam też pękały szyby – jednak nie w dobrze zabezpieczonym komisariacie, tylko w okolicznych butikach i galeriach sztuki. Padały wyzwiska, płonęły śmietniki. Gaz łzawiący i aresztowania nad ranem położyły kres protestom.
Tyle artykuły prasowe. Ale posty znajomych na Facebooku pokazują mi inny obraz – niejednolity, ziarnisty – widziany z bliska, z samego środka toczących się zdarzeń. Wchodzę w ich opowieść jakbym sama była świadkiem.
Jest post Nelly, aktorki i aktywistki, założycielki organizacji Lancaster Stands Up, zajmującej się prawami mniejszości i emigrantów. Trzy lata temu na festiwalu krótkich sztuk grała w mojej dziesięciominutówce postać wzorowaną na mnie samej, a więc przez tamte dziesięć minut właściwie była mną. Teraz ja patrzę na scenę wydarzeń jej oczami. Na jej osi czasu jest zdjęcie z okna, widok z drugiego piętra na ulicę Laurel – rząd kamienic, zaparkowane samochody i turystyczny baldachim rozpięty nad niewidocznym martwym ciałem. „Gliny zabiły młodego mężczyznę 15 minut temu, a teraz kogoś atakują. Słyszę krzyki. To wasza wina, pani burmistrz, członkowie komitetu miejskiego, wszyscy, którzy mogliście temu zapobiec jeszcze przed Floydem. ZREFORMUJCIE POLICJĘ”.
Jest cała seria postów Ismaila, przewodniczącego rady miasta, syna niedawno zmarłej, charyzmatycznej i uwielbianej profesorki z mojego uniwersytetu. „Przestańcie, proszę, udostępniać zdjęcia ciała. To pornografia traumy. Każdemu należy się miłość, opieka i bezpieczeństwo chodzenia po ziemi. Jeśli nie miał tego za życia, przynajmniej dajcie mu to po śmierci”. „Proszę!”
A później: „To zabawne, że ludzie, którzy zarzucają mi nienawiść do policji, to zwykle ci, którzy siedzą przy klawiaturze i nigdy nie ryzykowali własnym życiem, by obronić policjanta. (Ja to robiłem). Myślą, że ‘wspierać’ policję oznacza wysyłać ich w niebezpieczne sytuacje bez odpowiedniego przygotowania, przeszkolenia i informacji”.
Wreszcie słowa, które brzmią jak raport z pola bitwy: „Nikt wam nie mówi o protestujących, którzy przepychali się przez tłum, żeby wyciągnąć płonący przedmiot z policyjnego samochodu. Albo o tych, którzy oberwali, bo próbowali powstrzymać bójkę, albo o tych, którzy poparzyli się, próbując wydostać puszkę z gazem łzawiącym spomiędzy gałęzi drzewa, żeby nie wybuchł pożar. A co powiecie o protestujących, którzy własnymi ciałami chronili rasistów przed przemocą? Albo o tych, którzy odganiali ludzi ze sceny zabójstwa, żeby pozwolić matce w spokoju opłakiwać syna? Albo o tych, którzy kierowali ruchem, żeby nie narażać na niebezpieczeństwo przejeżdżających samochodów? Nigdzie o nich nie usłyszycie. Moi ludzie obiema rękami chronią tę społeczność, jednocześnie mówiąc ‘nie’ postępowaniu, którego już nie mogą tolerować. Czy wiedzieliście o tym?”
Następnego dnia na Facebooku huczy z oburzenia. Dla sześciu spośród ośmiu osób aresztowanych w niedzielnych rozruchach sędzia okręgowy ustanowił kaucję w wysokości miliona dolarów. To dokładnie ta sama wysokość kaucji, jaką ustanowiono dla zabójcy Floyda, Dereka Chaveza. Jednak w odróżnieniu od Chaveza, „naszych” aresztowanych nie oskarżono o morderstwo. Ich zarzuty to: podpalenie, wandalizm, rewolta. Większość aresztowanych ma po dwadzieścia kilka lat, najstarszy trzydzieści. Dla tutejszych aktywistów decyzja sędziego jest oczywistym aktem politycznym – próbą zastraszenia lokalnych młodych liderów i zmuszenia ich do porzucenia żądań reformy policji.
Najwięcej w mojej Facebookowej bańce mówi się o dwóch aresztowanych – Taylor i Katheryn. Obie dwudziestolatki, studentki okolicznych uniwersytetów – wszyscy zaświadczają, że dziewczyny były na proteście jako sanitariuszki, a policja zgarnęła ich łapiąc „kogo popadnie”.
Wśród linków do zrzutek GoFundMe, oświadczeń wydanych przez Amerykański Związek Wolności Obywatelskich (ACLU) i uśmiechniętych fotografii dziewczyn udostępnionych przez ich znajomych, moją uwagę przykuwa filmik nagrany podczas nocy protestów. Kathryn, szczupła blondynka z białą maseczką na twarzy, chodzi pomiędzy grupami protestujących i oferuje im wodę mineralną z przewieszonej przez ramię szmacianej torby. Kiedy zauważa filmującego, macha ręką w stronę kamery, a jej oczy rozjaśniają się w uśmiechu. Za jej plecami widać budynek zabytkowej XIX-wiecznej hali targowej w centrum miasta. Jest już ciemno i na ceglastych murach odbijają się migające światła, prawdopodobnie policyjnego radiowozu. Ale scena jest tak spokojna, dziewczyna nosząca wodę tak rozluźniona, że gdybym nie znała kontekstu pomyślałabym, że to film z jakiegoś publicznego koncertu.
13 września 2020 roku słońce w Lancaster w stanie Pensylwania zaszło o 19:17. W którym momencie między zmierzchem a świtem ten sielankowy obrazek zamienił się w rewoltę, a uśmiechnięta dziewczyna w groźną podpalaczkę?
***
Na następnych zajęciach nie mogę uwierzyć własnym oczom. Zoom jednak nie zdołał przeciwstawić się amerykańskim hierarchiom. W górnych rzędach mam prawie same białe twarze. Poniżej tylko czarne prostokąty z imionami, za którymi ukrywają się w większości nie-biali studenci. Mają słabszy internet? Nie chcą pokazywać wnętrz swoich domów? A może muszą łączyć się z nami z pracy? Wśród czarnych prostokątów szukam Brandona [2]. Znam go dobrze, bo jestem jego opiekunką akademicką. Zwykle jest pracowitym i obowiązkowym studentem, ale opuścił już drugie zajęcia i nie oddał zadanej na dzisiaj pracy. Wiem, że należy do lokalnej organizacji związanej z Black Lives Matter. Zastanawiam się, czy uczestniczył w ostatnim proteście.
Brandon zjawia się dwa dni później na moich Zoomowych konsultacjach. Chce oddać pracę po terminie. Rzeczywiście był na proteście. Od kilku dni nie może przez to dojść do siebie. „Przez całe lato po Floydzie, kiedy działy się te rzeczy w innych miastach, zastanawiałem się, co by było, gdyby coś takiego stało się u nas” – mówi. „A teraz stało się, ale było inaczej niż myślałem”. „Jak inaczej?” – pytam. „To miał być protest pokojowy”. „I co poszło nie tak?” „Nie wiem”. Widzę, że jest mocno poruszony. Patrzy w ekran gdzieś nad moją głową, jakby cały czas był myślami przy wydarzeniach tamtej nocy. „My tu w Lancaster dopiero uczymy się protestować. Nie wiemy, jak budować barykady ani jak rozpalać ogień w kontenerach ze śmieciami” – wypowiada to ostatnie, dumpster fire, ironicznym tonem, jakby to zjawisko w naszym spokojnym Lancaster było szczytem absurdu. „Tam było dużo ludzi, których nikt nie znał. Ludzi z zewnątrz – z Yorku, nawet z Filadelfii”. Nie kończy tej myśli. Wypija łyk kawy z beżowego ceramicznego kubka. Nie pytam, czy podejrzewa, że tych ludzi ktoś nasłał. Nie chcę insynuować żadnej konspiracji, bo i bez tego teorie konspiracyjne zalewają nas ostatnio ze wszystkich stron. „Rozmawiamy teraz o tym, żeby trochę przyhamować z protestami. Skupimy się raczej na edukacji” ‒ ciągnie dalej Brandon. Czy to znaczy, że milionowa kaucja odniosła skutek? ‒ myślę, ale nie mówię tego głośno. Robię tylko parę klików, żeby otworzyć zamkniętą skrzynkę na platformie do cyfrowego uczenia i pozwolić Brandonowi oddać tę spóźnioną pracę.
***
W ciągu kolejnego miesiąca niepokoje w mieście przygasają. Po interwencji lokalnych organizacji sędzia obniżył aresztowanym wysokość kaucji do 50 tysięcy dolarów i za sprawą zrzutek w mediach społecznościowych siedmioro wyszło już na wolność. Policjant, który zastrzelił Muñoza, został oczyszczony z zarzutów. Jak wykazało śledztwo, miał tylko cztery sekundy na podjęcie decyzji i zareagował dokładnie tak, jak uczono go na szkoleniu: w obliczu śmiertelnego zagrożenia należy strzelać w „masę centralną”, czyli w klatkę piersiową. Nie poinformowano go, że jedzie interweniować w sprawie osoby chorej. Tymczasem pani burmistrz skrytykowała cięcia w budżecie usług socjalno-zdrowotnych, jeszcze sprzed swojej kadencji, i obiecała zainwestować w reformę systemu reagowania kryzysowego. Wśród komentarzy do jej wystąpienia najbardziej zapada mi w pamięć wypowiedź członka rady miejskiej, Xaviera Garcii-Moliny, który tak jak Muñoz cierpi na chorobę dwubiegunową. Molina zauważa, że jego samego stać na terapeutę tylko dzięki temu, że otrzymuje tę usługę pro bono jako członek rady. Natomiast żeby dostać się na pierwszą półgodzinną wizytę u psychiatry, musiał czekać trzy miesiące. Skoro komuś takiemu jak on tak trudno jest uzyskać dostęp do usług zdrowotnych, to co mają powiedzieć ludzie znacznie mniej uprzywilejowani? Kiedy Muñoz stał się dorosły w oczach systemu, stracił prawo do większości usług. Jego matkę i siostry szukające dla niego pomocy latami odsyłano od jednej instytucji do drugiej – dokładnie tak jak tamtej tragicznej niedzieli.
Komentarz Moliny utwierdza mnie w przekonaniu, że protesty przeciwko systemowi, który zawiódł Muñoza, miały sens, nawet przy całej ich materialnej i moralnej cenie. I tylko spot wyborczy Donalda Trumpa, w którym wielki pożar płonie za pochyloną bezradnie głową Joe Bidena, usiłuje nakłonić mnie do innego punktu widzenia: „Radykalny lewicowy motłoch opanowuje nasze miasta i odbiera fundusze policji. (…) Joe Biden jest z nimi: obcina budżety policji, eliminuje kaucje gotówkowe, wypuszcza kryminalistów z powrotem na ulice. Przemoc eksploduje, niewinne dzieci giną od strzałów. Kto odbierze telefon, kiedy twoje dzieci znajdą się w niebezpieczeństwie? Nie będziesz bezpieczny w Ameryce Joe Bidena” [3].
Na początku i na końcu spotu czarny telefon w jakimś opuszczonym biurze dzwoni i dzwoni bez odpowiedzi. Im dłużej dzwoni, tym bardziej dociera do mnie, jak wielką dozą ironii wypełnia się ten symbol w kontekście zdarzeń, które miały miejsce w naszych okolicach. Bo tutaj, w mojej Ameryce, telefon wprawdzie odebrano, ale odebrano go bez empatii, według starych, skostniałych zasad i hierarchii systemu. I właśnie przez tak bezdusznie odebrany telefon zginęło od strzałów czyjeś niewinne dziecko.
Dlatego zostawiam polityków i wracam do Baldwina. W zakończeniu The Fire Next Time, pomimo kasandrycznego tonu wcześniejszych stron, Baldwin dotyka wizji tego, co może ocalić Amerykę. To remedium znane ludzkości od wieków ‒ miłość – tyle że zdefiniowana nieco inaczej niż w paradygmacie chrześcijańskim, dominującym w kulturze Zachodu. Baldwin pisze: „Używam tu słowa ‘miłość’ nie w sensie osobistym, ale w sensie stanu istnienia lub stanu łaski ‒ nie w infantylnym amerykańskim sensie bycia szczęśliwym, ale w trudnym, uniwersalnym sensie poszukiwania, dojrzewania i odwagi”. Inaczej niż w chrześcijaństwie, w tej „trudnej miłości” Baldwina ważny jest jej wymiar erotyczny, bo Baldwin prosi białych i czarnych Amerykanów, aby byli „jak kochankowie”, którzy albo „wymagają” od siebie nawzajem świadomości (consciousness), albo tę świadomość dla siebie nawzajem tworzą. Tak zdefiniowana miłość jest, według Baldwina, jedną ze stałych rzeczy na świecie, w przeciwieństwie do rzeczy niestałych jak „bezpieczeństwo, czy pieniądze, czy władza”. A obowiązkiem wolnego człowieka jest „ufać rzeczom stałym i świętować je (…) oraz pojąć istotę zmiany, mieć wolę i zdolność zmiany”.
Odkąd przeczytałam The Fire Next Time nie opuszcza mnie ten obraz dwóch skłóconych stron jednego narodu, które muszą podjąć wysiłek zrozumienia siebie nawzajem i zmiany – jak kochankowie. Transformacyjna i uzdrawiająca moc erotyki została strywializowana w kulturze popularnej np. w takich pojęciach, jak make-up sex. Takie pojęcia zamieniają w pornografię prawdziwie rewolucyjny wymiar siły czucia. Kiedy zawodzą słowne argumenty, zostaje jeszcze ciało i dotyk, całkiem dosłowne poczucie człowieczeństwa kochanka, którego percepcja świata może być całkowicie inna od naszej. Czy istnieje lepsza metafora stanu radykalnej empatii, który wymaga więcej niż intelektualnego zrozumienia – raczej stania się tym drugim?
A może to nie jest metafora? Współczesna Baldwinowi czarna myślicielka Audre Lorde definiuje erotykę jako „zmysłowość – fizyczną, emocjonalną i psychiczną ekspresję tego, co w każdym z nas najgłębsze, najsilniejsze i najbogatsze” [4]. Opisuje ją jako energię, która pomaga rozpoznać to, co słuszne poprzez głębokie wewnętrzne odczuwanie, a nie poprzez kierowanie się zewnętrznymi tworami i strukturami, których nie zbudowano z myślą o ludzkich potrzebach.
Zanim znów stanę przed ekranem wypełnionym rzędami fantomów, muszę pamiętać, jak ważne jest, aby tę zmysłową energię pielęgnować – szczególnie teraz, kiedy nasze kontakty straciły cielesność i zostały zamknięte w Zoomach i Googlach.
Przypisy:[1] Wszystkie cytaty z The Fire Next Time Jamesa Baldwina podaję w moim tłumaczeniu. Istniejący polski przekład autorstwa Daniela Passenta Następnym razem pożar nie oddaje wszystkich ważnych dla mnie niuansów zawartych w tych fragmentach.
[2] Imię studenta zostało zmienione.
[3] Zobacz spot “You won’t be safe in Joe Biden’s America”
[4] Zobacz wspaniały esej Audre Lorde Uses of the Erotic: The Erotic as Power, w: Sister Outsider: Essays and Speeches by Audre Lorde, Crossing Press, 2007.