20/05/14

Urodziny Burroughsa

Tadeusz Pióro

Strona cyklu

Osobista historia języka
Tadeusz Pióro

Urodzony 15 marca 1960 roku w Warszawie. Poeta, tłumacz, felietonista. W roku 1993 obronił doktorat na Uniwersytecie Kalifornijskim w Berkeley (o twórczości Jamesa Joyce'a i Ezry Pounda). Do roku 1997 wykładał na Southern Methodist University w Dallas, obecnie adiunkt anglistyki w Instytucie Anglistyki. W latach 2000-2005 felietonista kulinarny „Przekroju”, oraz miesięcznika „Pani” (w latach 2005-2013). Redaktor naczelny „Dwukropka” (2002-2003). Mieszka w Warszawie.

W mie­ście na Lazu­ro­wym Wybrze­żu prze­cho­dzę koło obskur­ne­go budyn­ku przy pla­ży. Na drzwiach zawie­szo­no napis: 80-te uro­dzi­ny Bil­la Bur­ro­ugh­sa. Ping pong $35. Zapra­sza­my! Wcho­dzę do sali bez okien, sła­bo oświe­tlo­nej. W kącie stoi Wil­liam Bur­ro­ughs w stro­ju teni­so­wym i roz­ma­wia z kil­ko­ma męż­czy­zna­mi. Szy­bo orien­tu­ję się, że to bar na tere­nie klu­bu spor­to­we­go. Drzwi po dru­giej stro­nie sali są otwar­te, widzę przez nie pla­żę, więc tam się kie­ru­ję. Lecz pod­cho­dzi do mnie ochro­niarz i mówi, że naj­pierw muszę zapo­znać się z urzą­dze­nia­mi klu­bo­wy­mi. Innym wyj­ściem pro­wa­dzi mnie do sali, w któ­rej sto­ją roz­ma­ite maszy­ny, tro­chę podob­ne do tych z siłow­ni, lecz na pierw­szy rzut oka nie słu­żą­ce do wyko­ny­wa­nia wła­ści­wych dla siłow­ni ćwi­czeń. Jed­na skła­da się ze sta­lo­wych szyn, powy­gi­na­nych w ser­pen­ty­ny. Na szczy­cie tej kon­struk­cji leżą czte­ry kule z oło­wiu, przy­po­mi­na­ją­ce sta­re kule armat­nie. Ochro­niarz pusz­cza do mnie oko i mówi: 25 dola­rów za kolej­kę. Wresz­cie wydo­sta­ję się na pla­żę. Stoi tu kil­ka­dzie­siąt osób w stro­jach wie­czo­ro­wych, piją szam­pa­na i plot­ku­ją zaja­dle. Zacze­piam jakie­goś gościa i mówię, że szu­kam pra­cy w bran­ży rekla­mo­wej, na co on, że chwi­lecz­kę, nara­dzi się z kole­gą, i zaraz mówi, że jest do wzię­cia kam­pa­nia rekla­mo­wa jakie­goś kosme­ty­ku, trze­ba wymy­ślić 14 haseł, jed­no na każ­dy tydzień trwa­nia kam­pa­nii. Usi­łu­ję obli­czyć, ile może wynieść moje hono­ra­rium. Ale goście zaczy­na­ją bić bra­wo, więc roz­glą­dam się za Bur­ro­ugh­sem, lecz na pla­żę wcho­dzi chór chło­pię­cy. Zaczy­na się kon­kurs. Na sto­łach obsłu­ga sta­wia kil­ka szkla­nych waz, peł­nych cukier­ków. Cukier­ków jest łącz­nie osiem­set, a wygry­wa ten, któ­ry zje naj­wię­cej w pięć minut. Chłop­cy poże­ra­ją, czy poły­ka­ją, cukier­ki w prze­ra­ża­ją­cym tem­pie, a jest ich zale­d­wie trzech. Koło mnie prze­cho­dzi naga kobie­ta w czar­nych szpil­kach. Roz­ma­wia przez tele­fon i sły­szę, jak mówi: Ber­nard, bar­dzo cię pro­szę, nie pil­chuj!