21/03/16

Uroić łezkę w specyficznym klimacie

Adam Poprawa

Strona cyklu

Niepogubione afekty
Adam Poprawa

(ur. 1959) – filolog, krytyk literacki i muzyczny, edytor, pisarz. Wydał m.in. monografię Kultura i egzystencja w poezji Jarosława Marka Rymkiewicza (Wydawnictwo Uniwersytetu Wrocławskiego, Wrocław 1999), zbiór szkiców Formy i afirmacje (Universitas, Kraków 2003), tomy prozatorskie Walce wolne, walce szybkie (WBPiCAK, Poznań 2009), Kobyłka apokalipsy (WBPiCAK, Poznań 2014), zbiór Szykista. Felietony po kulturze (WBPiCAK, Poznań 2020). Przetłumaczył Epifanie Jamesa Joyce’a (Biuro Literackie, Stronie Śląskie 2016). Przygotował poprawioną (odcenzurowaną i uzupełnioną) edycję Pamiętnika z powstania warszawskiego Mirona Białoszewskiego (PIW, Warszawa 2014). Opracował poszerzone wydanie Języka poetyckiego Mirona Białoszewskiego (Ossolineum, Wrocław 2016) oraz tom Odbiorca ubezwłasnowolniony. Teksty o kulturze masowej i popularnej Stanisława Barańczaka (Ossolineum, Wrocław 2017). Jest felietonistą „Nowych Książek”.

W latach dzie­ciń­stwa, bywa­ło, zaj­mo­wa­li­śmy się sztu­ką prze­kła­du. Poga­du­je­my sobie na przy­kład pod trze­pa­kiem o tym i owym, nie­ko­niecz­nie zawsze o lite­ra­tu­rze, a tu, patrzy­my, Heniek wyszedł na podwór­ko.
– E! Heniek!
– Co?
– Wiesz, jak jest po rosyj­sku żół­ta łódź pod­wod­na?
Heniek był zwo­len­ni­kiem tłu­ma­cze­nia filo­lo­gicz­ne­go.
– Żioł­ta­ja… nie wiem, jak będzie łódź pod­wod­na.
– Głu­pi jesteś. Żół­ta łódź pod­wod­na to – i tu zaczę­li­śmy śpie­wać na melo­dię z pocz­tów­ki, któ­rą pusz­cza­li­śmy na adap­te­rze star­sze­go bra­ta Krzy­sia, gdy był w pra­cy – Ja Iwa­an, ty Iwa­an, my papły­y­niom na akie­aan. Bul, bul, bul, bul padwod­nyj para­chod, padwod­nyj para­chod…
– A, teraz rozu­miem – uśmiech­nął się Heniek.
Ale nie tyl­ko my, dzie­ci. Też nasi ojco­wie, wuj­ko­wie i zawsze się ktoś jesz­cze przy­plą­tał, oni też śpie­wa­li. Nie zna­li­śmy jesz­cze wte­dy poję­cia swo­bod­nej adap­ta­cji, więc któ­re­goś razu, tym razem pod skrzy­pią­cą pom­pą, Benek zapy­tał:
– Sły­sze­li­ście, jak wczo­raj śpie­wa­li na imie­ni­nach moje­go taty? To samo co my, tyl­ko ina­czej.
No pew­nie, żeśmy sły­sze­li. Było lato, okna otwar­te, gło­sy brzmia­ły wyraź­nie. Słu­cha­li­śmy z uwa­gą i śmy się cie­szy­li, aż nasze mamy mówi­ły:
– Jak się będziesz tak cie­szył, to będziesz taki, jak twój ojciec.
Gada­li­śmy ze sobą codzien­nie, więc szyb­ko się usta­li­ło, że tak mówi­ła i moja mama, i Heń­ka, i Krzy­sia, i Ben­ka, i Andrze­ja, i Tad­ka, i Gień­ka. Nie bar­dzo rozu­mie­li­śmy, co to zna­czy, że każ­dy z nas będzie taki, jak ojciec. Aż Gie­niek któ­re­goś dnia zapy­tał:
– Chło­pa­ki, a może to zna­czy, że wszy­scy mamy jed­ne­go ojca?
Tro­chę nas to wystra­szy­ło, ale e tam, nie, szyb­ko zaprze­czy­li­śmy.
W każ­dym razie ojco­wie i goście śpie­wa­li, też na melo­dię z pocz­tów­ki:
– Bo ta wód­ka zło­ty kolor ma, zło­ty kolor ma. Więc wypij­my wszyst­ko aż do dna, wszyst­ko aż do dna…

Te epi­zo­dy z folk­lo­ru dzie­cię­ce­go i kul­tu­ry bie­siad­nej przy­po­mnia­ły mi się z jed­nej przy­czy­ny. Uka­za­ła się mia­no­wi­cie książ­ka Mar­ka Cie­śli Idee fixe czy­li wszyst­kie pio­sen­ki Beatle­sów po pol­sku. Tak, Idee bez akcen­tu, zaraz do tego wró­cę. Nie zna­łem wcze­śniej tego auto­ra. Nie żebym miał się za mia­rę wszech­rze­czy (nie sądzę, by Pro­ta­go­ras myślał aku­rat o mnie), ale nie sądzę, by o Cie­śli sły­sze­li wszy­scy. Kto z was go zna, niech rzu­ci we mnie przy­pi­sem. Z tyl­nej okład­ki moż­na się tedy dowie­dzieć, iż uro­dzo­ny w roku 1956 Marek Cie­śla jest „muzy­kiem, kom­po­zy­to­rem, mul­tiin­stru­men­ta­li­stą, poetą, mala­rzem i peda­go­giem”. Zapew­ne przez skrom­ność brak w tym wyli­cze­niu tłu­ma­cza. A jest on poetą co się zowie, sko­ro w not­ce naj­prost­szej pisze o Beatle­sach, że „to już obro­śnię­ty mchem zespół muzycz­ny”. Led­wo zacznie pisać, od razu meta­fo­ra. Czy­taj­my dalej:

„Śpiew­nik ten jest wyni­kiem wie­lo­let­nie­go zma­ga­nia się z żywym sło­wem i odda­je na swój spo­sób spe­cy­ficz­ny kli­mat pio­se­nek tego naj­słyn­niej­sze­go, bez wąt­pie­nia, zespo­łu roc­ko­we­go świa­ta. Tekst pol­ski jest dopa­so­wa­ny do melo­dii i ponie­kąd odda­je poety­kę utwo­rów Len­no­na, McCart­neya czy Har­ri­so­na”.

Autor bar­dzo waży sło­wa: na swój spo­sób, spe­cy­ficz­ny, ponie­kąd. Tak, poeta zna war­tość pre­cy­zyj­ne­go wyra­ża­nia się. A przy tym: jak­że nie zgo­dzić się z tezą o Beatle­sach jako naj­słyn­niej­szej gru­pie? Wspo­mi­na też tłu­macz swo­je wie­lo­let­nie zma­ga­nie z żywym sło­wem. I trze­ba powie­dzieć od razu: z tych zma­gań Marek Cie­śla wyszedł zwy­cię­sko, żywe zaś sło­wo zosta­ło poko­na­ne. Swo­im rówie­śni­kom życzy autor na koniec „uro­je­nia łez­ki nad stro­ni­ca­mi niniej­szej książ­ki”. Nadzie­je auto­ra speł­nią się nie­chyb­nie, nie tyl­ko bowiem łzy się tu ronią.

Już okład­ka świad­czy o bez­kom­pro­mi­so­wo­ści Mar­ka Cie­śli. W począt­ko­wym wyra­że­niu uży­tym w tytu­le nad pierw­szym e powin­na być kre­ska w pra­wo, é czy­li accent aigu, Idée. Widać w całej dru­kar­ni gdzieś się ten akcent zapo­dział, co nie zra­zi­ło auto­ra żad­ną mia­rą. Z wiel­kim samo­za­par­ciem tłu­macz – w koń­cu też malarz – zapro­jek­to­wał okład­kę. Czte­ry żół­to­zie­lo­ne twa­rze na gra­na­to­wym tle. Odbior­ca powi­nien być współ­twór­cą, żeby w takim zom­bie w kółecz­ku roz­po­znać Len­no­na, w każ­dym razie zwra­cam uwa­gę na wspo­mnia­ny przed chwi­lą kolor por­tre­tów: nazwa chlo­ru ma ety­mo­lo­gię grec­ką, chlo­ros to wła­śnie zie­lo­no­żół­ty. Tak więc, po malar­stwie czar­no­fi­gu­ro­wym i czer­wo­no­fi­gu­ro­wym, wpro­wa­dził Cie­śla do histo­rii sztu­ki por­tre­ty chlo­ro­fi­gu­ro­we.

Naj­wyż­sza pora na przy­kła­dy. Jesz­cze tyl­ko uro­ję małą łez­kę nad bra­kiem miej­sca i smut­ną koniecz­no­ścią wybo­ru, i już. Jest zatem Marek Cie­śla wiel­kim orę­dow­ni­kiem adap­ta­cji: czy­tel­nik ma się czuć u sie­bie, tekst nie może (jak u tłu­ma­czy wybie­ra­ją­cych egzo­ty­za­cję) kłuć w oczy obco­ścią na przy­kład imion boha­te­rów. „Janek miał warzyw­ny stra­gan w mie­ście tym / Kryś­ka na dan­sin­gach wio­dła prym” (Ob-la-di, Ob-la-da). To jesz­cze nic, bo The Bal­lad of John and Yoko roz­po­czy­na się tak: „Sie­dząc gdzieś na dwor­cu w Kra­ko­wie”, kil­ka lini­jek zaś niżej czy­ta­my (i śpie­wa­my!): „Byłem kie­dyś z kum­plem we Wied­niu”. Kra­ków, Wie­deń – wia­do­mo: Gali­cja, Austro-Węgry…

Stra­te­gię oswa­ja­ją­cą rów­no­wa­ży Cie­śla za pomo­cą zesta­wia­nia w tek­ście dwóch języ­ków: „Więc już wkrót­ce przyj­dzie czas / Co odmie­ni zda­nie twe / I na dobre zmie­ni nas / Cie­bie i mnie… O yea!” (I’ll Get You). Prze­pięk­na pio­sen­ka Some­thing koń­czy się nato­miast fra­zą „To mój show i mój szał!”.

Prze­kład Cie­śli dobrze jest usy­tu­owa­ny w pol­skiej tra­dy­cji trans­la­tor­skiej, zgod­nie z któ­rą czę­sto w pozy­cjach klau­zu­lo­wych uży­wa się zaim­ków oso­bo­wych i ścią­gnię­tych dzier­żaw­czych: „Stra­cisz dziew­czy­nę swą / ja ci odbi­ję ją!” (You’re Going to Lose that Girl). Zami­ło­wa­nie do roz­wią­zań tra­dy­cyj­nych nie prze­szka­dza tłu­ma­czo­wi ani swo­bod­nie posłu­gi­wać się reje­stra­mi kolo­kwial­ny­mi, ani skry­wać inter­tek­stu­al­nych nawią­zań. Przy­kła­dy mowy potocz­nej: „Niech mnie ciut zastą­pią takie sło­wa” (P.S. I Love You); „Bo kobie­ta mądrą jest / Jest kobie­tą tak na fest” (She’s a Woman); „Chło­pie, to był strasz­ny lot / To był rosyj­ski lot” (tłu­ma­czo­wi ory­gi­nal­ny tytuł wydał się nie­wy­star­cza­ją­cy, więc doko­nał mody­fi­ka­cji: Back in of USSR); „Weź się zasta­nów” (We Can Work It Out). Alu­zje do innych auto­rów są bar­dziej wyra­fi­no­wa­ne. W The Night Befo­re poja­wia się więc nie­obec­ny u Beatle­sów Chur­chill: „Noc ostat­nia nocą jest / Z potem, krwią i łzą”. Camus zaś w Micie Syzy­fa uznał samo­bój­stwo za jedy­ny napraw­dę poważ­ny pro­blem filo­zo­ficz­ny. McCart­ney we wspo­mnie­niach przed­sta­wił Beatle­sów jako exi, czy­li egzy­sten­cja­li­stów, a przy­naj­mniej tym nur­tem zain­te­re­so­wa­nych. Ma tedy rację Cie­śla, wpro­wa­dza­jąc nie­za­leż­nie od ory­gi­na­łu pio­sen­ki ów zasad­ni­czy pro­blem: „Jak tu iść, jak to znieść? / Powieś się no i cześć” (You’ve Got to Hide Your Love Away).

Cie­śli angiel­skie tek­sty pio­se­nek spe­cjal­nie zresz­tą nie krę­pu­ją. Nie­raz więc prze­kład sta­je się wer­sją skró­co­ną, nie­któ­rych pio­se­nek w ogó­le nie ma, w innych zaś, jak już sygna­li­zo­wa­łem, popra­wia Beatle­sów zmie­nia­jąc tytuł, na przy­kład She Loving Home. Nie waha się też odwró­cić kie­run­ku przed­sta­wia­nej rela­cji miło­snej. W ory­gi­nal­nym Lit­tle Child boha­ter cokol­wiek bała­mu­ci dziew­czy­nę, skła­da­jąc pew­ną obiet­ni­cę, tyle że dziew­czy­na ta powin­na stać się – jak to ująć? – wła­sno­ścią w cało­ści: „when you’re mine, all mine”. W tłu­ma­cze­niu Cie­śli poja­wia się nato­miast nie­le­d­wie papie­skie totus tuus: „Peł­ną radość znaj­dziesz w całym mnie”. Ale bynaj­mniej nie jest tłu­macz pru­de­ryj­ny, sko­ro w innej pio­sen­ce pozwa­la sobie na śmia­łą meta­fo­ry­kę freu­dow­ską: „Ja kocha­łem kie­dyś już i wiem, że miło­ści klucz / Jest tyl­ko w rękach”. Boha­ter Beatle­sów dzie­lił się w tym miej­scu prze­ko­na­niem, że miłość ozna­cza coś wię­cej niż trzy­ma­nie się z uko­cha­ną za ręce.

W Nor­we­gian Wood meble w miesz­ka­niu dziew­czy­ny zro­bio­ne były z nor­we­skie­go drew­na, dokład­nie (jak infor­mu­ją histo­ry­cy kul­tu­ry mate­rial­nej) z pocho­dzą­cych z tego kra­ju sosen. Dla­cze­go jed­nak Cie­śla miał­by na banal­nie kon­kret­nym wypo­sa­że­niu poprze­stać? „Sym­pa­tii nić łączy­ła nas – to był ten czas / Zauro­czył mnie w sypial­ni jej nor­we­ski las”. Gdy­by nie inkwi­zy­cja, Trze­cia Rze­sza i ame­ry­kań­ski Ban the Beatles, zasta­na­wiał­bym się, czy nie było­by dobrze pod­pa­lić tej książ­ki.