07/08/17

[–] Ust. z dn. 31 VII 1981 o kontroli publikacji i widowisk

Przemysław Rojek

Strona cyklu

Wieża Kurremkarmerruka
Przemysław Rojek

Nowohucianin z Nowego Sącza, mąż, ojciec, metafizyk, capoeirista. Doktor od literatury, nauczyciel języka polskiego w krakowskim Liceum Ogólnokształcącym Zakonu Pijarów, nieudany bloger, krytyk literacki. Były redaktor w sieciowych przestrzeniach Biura Literackiego, laborant w facebookowym Laboratorium Empatii, autor – miedzy innymi – książek o poezji Aleksandra Wata i Romana Honeta.

I

W czwart­ko­wy wie­czór ósme­go dnia czerw­ca tego roku w kra­kow­skim (a może jed­nak kazi­mier­skim? wszak to nasze nie­lon­dyń­skie Soho, ta nasza nie­ostraw­ska Sto­dol­ní z roku na rok bar­dziej sta­je się osob­nym mia­stem w mie­ście, swo­im wła­snym pań­stwem w pań­stwie) klu­bie Che­der odby­ła się pre­mie­ra KON­TEN­Tu, nowe­go sie­cio­we­go kwar­tal­ni­ka lite­rac­kie­go. Rzecz wyszła bar­dzo ele­ganc­ko pod wzglę­dem gra­ficz­nym, jest też nale­ży­cie nowo­cze­śnie, jeśli cho­dzi o wszyst­kie te nawi­ga­cje, inter­fej­sy i inne tam dupersz­wan­ce, na któ­rych się jako reak­cyj­ny dziad sła­bo wyzna­ję, ale tym bar­dziej cie­szą mnie moż­li­wo­ści obra­ca­nia sobie kar­tek kur­so­rem na ekra­nie, pobie­ra­nia, wcho­dze­nia we wszyst­kie tytu­ły żół­ciut­ko jak kur­czacz­ki lin­ko­wa­ne wprost w spi­sie tre­ści, smy­ra­nia palusz­kiem po kin­dlach i innych palusz­ko­czu­łych ekra­nach (Boże mój, a prze­cież kie­dy na retro­spek­tyw­nej wysta­wie malar­stwa Edwar­da Hop­pe­ra obej­rza­nej w Tate Modern nie­wie­le ponad deka­dę temu mogłem w takiej wła­śnie cyber­smy­ra­nej for­mie poobra­cać sobie kart­ki z dzien­ni­ka arty­sty, czu­łem się jak w świe­cie z powie­ści scien­ce fic­tion!). Nade wszyst­ko jed­nak – jest też co (nie tyl­ko jak) poczy­tać: wiel­kie mnó­stwo pre­zen­ta­cji poetyc­kich i pro­za­tor­skich, od twór­ców zna­nych i doce­nia­nych po tych nie­zna­nych i (jak cza­sem przy­naj­mniej) doce­nie­nia war­tych, cie­ka­wy pomysł na zago­spo­da­ro­wa­nie gło­sów kry­tycz­no­li­te­rac­kich (popeł­nio­nych naj­czę­ściej przez kry­ty­ków w czy­ta­niu nie­przy­krych). No i wresz­cie – poja­wia się w gro­nie twór­ców i wydaw­ców maga­zy­nu wca­le spo­ro świe­żych, odle­głych od ście­żek prze­tar­tych i nie­obie­cu­ją­cych, pomy­słów na to, jak KONTENT roz­wi­jać dalej, by nie skoń­czył swe­go żywo­ta jako kolej­na mię­dzy Odrą a Bugiem, efek­tow­na acz typo­wa w doświad­cza­niu cią­żą­cej nad wszyst­ki­mi nami klą­twy, oko­ło­li­te­rac­ka jęt­ka jed­nod­niów­ka… W sumie więc – toł­styj żur­nał peł­ną gębą; zatem jest radość, jest ocze­ki­wa­nie, jest nadzie­ja, są naj­lep­sze moje życze­nia dla całe­go redak­tor­skie­go kolek­ty­wu: Wero­ni­ki Janecz­ko, Alek­san­dry Kuchar­skiej, Zuzan­ny Sali, Miko­ła­ja Bor­kow­skie­go i Mar­ci­na Świąt­kow­skie­go.

II

By zacy­to­wać kla­sy­ków: and now for some­thing com­ple­te­ly dif­fe­rent… Żywią-li jesz­cze wśród czy­ta­ją­cych te sło­wa tacy, któ­rzy pamię­ta­ją ten – nomen omen – zapis, któ­re­go pozwo­li­łem sobie użyć w tytu­le niniej­sze­go odcin­ka wynu­rzeń Mistrza Imion, sta­re­go Kur­rem­kar­mer­ru­ka? Mniej histo­rycz­nie (i/lub bio­gra­ficz­nie) uświa­do­mio­nych uświa­da­miam: w taki spo­sób obsi­ki­wa­ła swój teren nie­ja­ka cen­zu­ra, dla nie­po­zna­ki zwa­na Głów­nym Urzę­dem Kon­tro­li Publi­ka­cji i Wido­wisk; takie ozna­cze­nia pra­cow­ni­cy odpo­wied­nich Okrę­go­wych UKPiW musie­li pozo­sta­wiać w miej­scach, w któ­rych ich czer­wo­ne ołów­ki hara­ta­ły gaze­ty i książ­ki, kastru­jąc wra­że for­my i tre­ści (dla ści­sło­ści: nie przez całe PeeRe­Low­skie pół­wie­cze cen­zu­ra dzia­ła­ła z tak szla­chet­nie odsło­nię­tą przy­łbi­cą, to dopie­ro za cza­sów „kar­na­wa­łu Soli­dar­no­ści” uda­ło się wymu­sić usta­wo­daw­stwo, któ­re nakła­da­ło­by na wia­do­my urząd obo­wią­zek takiej moc­no ogra­ni­czo­nej, ale jed­nak jaw­no­ści dzia­ła­nia…). Jak poszpe­ra­cie na swo­ich biblio­tecz­nych pół­kach, to znaj­dzie­cie: u mnie spo­ro tego w pierw­szym kra­jo­wym wyda­niu Dzien­ni­ka 1954 Leopol­da Tyr­man­da (Res Publi­ca, War­sza­wa 1989; sygna­tu­ra cen­zo­ra w stop­ce redak­cyj­nej: A‑91/126), w Ese­jach Jerze­go Stem­pow­skie­go (Znak, Kra­ków 1984; sygna­tu­ra cen­zor­ska T‑10/2066). W 82 wier­szach i poema­tach Josi­fa Brod­skie­go (Znak, Kra­ków 1989, cen­zor sygno­wa­ny jako M‑11/2029; jedy­na moja książ­ka, któ­rej zazdro­ścił mi Grześ Jan­ko­wicz, a prze­cież domo­wa biblio­te­ka Grze­sia już wte­dy, w cza­sach stu­denc­kich, obro­sła czymś w rodza­ju legen­dy) na nie­byt ska­za­no coś pomię­dzy „Wier­sza­mi o kam­pa­nii zimo­wej 1980 roku” a „Kolę­dą sta­nu wojen­ne­go”…

Oczy­wi­ście: nie stro­ję się w sza­ty kom­ba­tan­ta, wszyst­kie wyżej wymie­nio­ne książ­ki naby­łem w cza­sach, kie­dy inkry­mi­no­wa­ny Głów­ny Urząd wiódł już wid­mo­wy, cie­ni­sty i bez­wład­ny żywot Sau­ro­na Wiel­kie­go po pierw­szym ode­bra­niu mu Pier­ście­nia – ale sam też mam z cen­zu­rą nie­ja­ką przy­go­dę, tro­chę jak z Barei… Listek z wień­ca wspo­mnień: jakoś w poło­wie lat osiem­dzie­sią­tych poprzed­nie­go już stu­le­cia wśród czę­ści pol­skiej dzie­ciar­ni zapa­no­wa­ła moda na pozy­ski­wa­nie pro­spek­tów rekla­mo­wych róż­nych zachod­nich firm i insty­tu­cji – Lego, NASA, Park Naro­do­wy Yel­low­sto­ne etc. Wyglą­da­ło to z grub­sza tak, że zdo­by­wa­ło się adres (o co wca­le łatwo nie było), wkła­da­ło do koper­ty list (oczy­wi­ście po angiel­sku, oczy­wi­ście goto­wiec prze­pi­sy­wa­ny odręcz­nie bez odro­bi­ny zro­zu­mie­nia; do dziś nie mam zie­lo­ne­go poję­cia, o co kon­kret­nie w tych listach pro­si­łem), cze­ka­ło, cze­ka­ło… A potem, przy dużej dozie szczę­ścia, moż­na było zada­wać towa­rzy­skie­go szy­ku wszyst­ki­mi tymi błysz­czą­cy­mi fol­de­ra­mi, któ­re dziś odru­cho­wo wymia­ta­my ze skrzy­nek pocz­to­wych wprost do koszy na śmie­ci, moż­na było na meblo­ścian­ki i pół­ko­tap­cza­ny naboż­nie nale­piać naklej­ki z Bura­go albo Dani­mar­ki. Ale o czym to ja?… Aha, już mam: no więc pierw­szą instytucją/firmą, do któ­rej napi­sa­łem, było jakieś coś zaj­mu­ją­ce się pro­mo­cją tury­stycz­nych walo­rów alpej­skie­go kan­to­nu Vala­is. No i albo pamięć bar­dzo mnie zwo­dzi, albo napraw­dę było tak, że list zwrot­ny – pełen kre­do­we­go papie­ru zapeł­nio­ne­go naj­cu­dow­niej­szy­mi wido­ka­mi i rysun­ka­mi całe­go tego dobra z Pierw­sze­go Świa­ta – był na pol­skiej gra­ni­cy roze­rwa­ny, przej­rza­ny, a po powtór­nym zakle­je­niu opa­trzo­ny sto­sow­ną pie­czę­cią. Inna to co praw­da była cen­zu­ra, inny urząd, ale idea z grub­sza ta sama: kon­tro­lo­wać, czy aby w ręce oby­wa­te­la demo­lu­do­we­go raju nie dosta­ją się rze­czy, w któ­rych posia­da­nie nie powi­nien on wcho­dzić; to, że w tym przy­pad­ku poten­cjal­nym dys­try­bu­to­rem impe­ria­li­stycz­nej zara­zy (od, jak domnie­my­wam, pro­pa­gan­dy poda­ją­cej w wąt­pli­wość wiecz­ną przy­jaźń Pol­ski Ludo­wej z Sowiec­kim Soju­zem po czę­ści nie­zbęd­ne do domo­wej pro­duk­cji bom­by ato­mo­wej) miał być jakoś tak może ośmio­let­ni szczyl z pod­be­skidz­kiej pro­win­cji, tyl­ko doda­je całej histo­rii gro­te­sko­we­go wymia­ru…

III

And now for some­thing com­ple­te­ly dif­fe­rent, czy­li odwie­szam lżej­szy o jeden liść wie­niec wspo­mnień nad komi­nek i wra­cam do KON­TEN­Tu. W pierw­szym nume­rze perio­dy­ku uka­za­ły się trzy nowe wier­sze Wal­de­ma­ra Joche­ra. I to też – jak i cały KONTENT, o czym wspo­mi­na­łem – jest radość. Wald­ka Joche­ra uwa­żam za jed­ne­go z naj­wy­bit­niej­szych współ­cze­snych pol­skich poetów, a jego wyda­ny w 2015 roku przez Roz­dziel­czość Chle­ba Prze­trwal­nik za jed­ną z naj­wy­bit­niej­szych naszych ksią­żek poetyc­kich ostat­nich lat. Choć bar­dzo chcia­łem, nic o Prze­trwal­ni­ku nie napi­sa­łem – i mam to sobie za nie­ja­kie (poważ­ne) zanie­cha­nie, bo lite­rac­ka donio­słość poezji Joche­ra jest wprost pro­por­cjo­nal­na do rażą­cej nie­kom­pe­ten­cji auto­pro­mo­cyj­nej, mar­ke­tin­go­wej i śro­do­wi­sko­wej (w sen­sie pew­nej umie­jęt­no­ści miz­drze­nia się do tych, co trze­ba) auto­ra; a jakoś tak mam, że czu­ję się w szcze­gól­nej powin­no­ści wspie­ra­nia takich wła­śnie auto­rów swo­imi wątły­mi kry­tycz­no­li­te­rac­ki­mi musku­ła­mi. Teraz oczy­wi­ście tego zanie­cha­nia nie napra­wię, ale może choć w paru zda­niach…

Za głów­ną war­tość Prze­trwal­ni­ka uwa­żam, że jest to książ­ka na swój spo­sób dosko­na­le cyber­pun­ko­wa, w nie­zwy­kle istot­ny spo­sób doty­ka­ją­ca doświad­cze­nia cyfry­za­cji i wir­tu­ali­za­cji ota­cza­ją­ce­go nas świa­ta – w spo­sób, powta­rzam, istot­ny, a może nawet isto­to­wy: czy­li nie zatrzy­mu­jąc się na powierzch­ni zja­wi­ska, nie poprze­sta­jąc na pew­nej, by tak rzec, for­mal­nej cyber-orna­men­ty­ce masku­ją­cej dość tra­dy­cyj­ną lirycz­ną treść, lecz pró­bu­jąc odtwo­rzyć pra­cę głę­bi­no­wych struk­tur świa­do­mo­ści nazna­czo­nej nie­uchron­ną par­ty­cy­pa­cją w matrik­sie, zno­sząc śla­dy jakie­go­kol­wiek ase­ku­ra­cyj­ne­go dystan­su mię­dzy pozy­cją wypo­wia­da­ją­ce­go a uni­wer­sum języ­ko­wym prze­ni­co­wa­nym przez Maszy­nę (na mar­gi­ne­sie: zabieg nader czę­sto sto­so­wa­ny z osza­ła­mia­ją­cym efek­tem przez Jac­ka Duka­ja, zwłasz­cza w Czar­nych oce­anach, a z innej nie­co per­spek­ty­wy, obej­mu­ją­cej rów­nież mate­rial­ną spe­cy­fi­kę nośni­ka, w Sta­ro­ści akso­lo­tla). Ta wła­śnie istotność/istotowość odróż­nia Prze­trwal­nik choć­by od (sta­now­czo moim zda­niem prze­sza­co­wa­ne­go, a trak­to­wa­ne­go przez waż­ną część kry­ty­ki lite­rac­kiej jako pro­po­zy­cja prze­ło­mo­wa i nowa­tor­ska) repe­ty­to­rium Macie­ja Taran­ka, gdzie efek­tow­na (rów­nież gra­ficz­nie i edy­tor­sko) for­ma w spo­sób zale­d­wie mini­mal­ny i naskór­ko­wy infe­ku­je poziom sen­su i tema­tu, a zbli­ża do tomu podob­nie cyfro­we­go, czy­li do Pamię­ci zewnętrz­nej – feno­me­nal­ne­go debiu­tu książ­ko­we­go Rado­sła­wa Jur­cza­ka. O ile jed­nak w vir­tu­al reali­ty Jur­cza­ka zako­do­wa­ny jest przede wszyst­kim pewien kor­pus zapo­śred­ni­czo­nych w medias­fe­rze jako­ści seman­tycz­nych o cha­rak­te­rze spo­łecz­no-poli­tycz­nym (ogni­sku­ją­cych się wokół trwa­ją­ce­go kolej­ny rok kry­zy­su migra­cyj­ne­go, zmu­sza­ją­ce­go do rady­kal­nej rede­fi­ni­cji prze­strze­ni fun­da­men­tal­nych war­to­ści euro­pej­skich), o tyle Jocher pozo­sta­je kon­se­kwent­nym meta­fi­zy­kiem, w któ­re­go obwo­dach trwa cią­głe poszu­ki­wa­nie czegoś/kogoś, co/kogo bez wiel­kiej prze­sa­dy moż­na nazwać „Deus in machi­na”.

IV

I tu zaczy­na się kolej­ny kło­pot – bo Jocher w spo­sób dość otwar­ty przy­zna­je się do swo­je­go kato­li­cy­zmu, do jego wymia­ru zarów­no ducho­we­go, jak i etycz­no-moral­ne­go, ale też do tego, co zwy­kło się w języ­ku Magi­ste­rium nazy­wać nauką spo­łecz­ną Kościo­ła. No i niby nic w tym nie­zwy­kłe­go, poetów kato­lic­kich (i to świa­to­po­glą­do­wo nie­skoń­cze­nie bar­dziej inte­gry­stycz­nych niż Wal­de­mar Jocher) mamy w Pol­sce mno­gość – pro­blem w tym, że funk­cjo­nu­ją oni w osob­nej stre­fie wydaw­ni­czej i śro­do­wi­sko­wo-towa­rzy­skiej (medial­nej, kry­tycz­no­li­te­rac­kiej, festi­wa­lo­wej, kon­kur­so­wej), któ­ra raczej się nie prze­ci­na ni nakła­da z krę­ga­mi, w któ­rych głów­ny ton nada­ją – ujmu­jąc zja­wi­sko w pew­nym meta­fo­rycz­nym skró­cie – poezja Szcze­pa­na Kopy­ta i reflek­sja meta­li­te­rac­ka Mai Staś­ko. Tym­cza­sem Jocher wyda­je Prze­trwal­nik w Roz­dziel­czo­ści Chle­ba, a krań­co­wo trud­no mi wyobra­zić sobie sytu­ację, w któ­rej zało­żo­ny przez Lesz­ka Ona­ka i Łuka­sza Pod­gór­nie­go hub wydaw­ni­czy zde­cy­do­wał­by się fir­mo­wać na przy­kład któ­rąś nową Księ­gę Poetyc­ką (tak na poważ­nie, bo oczy­wi­ście nie moż­na wyklu­czyć jakiejś par­ty­zanc­kiej, pirac­kiej, anar­chicz­nej i per­for­mer­skiej zgry­wy) Woj­cie­cha Wenc­la. Czy zatem Wal­dek jest pią­tą kolum­ną kato­pra­wi­co­wej reak­cji ope­ru­ją­cą na tere­nie opa­no­wa­nym przez lewi­cow­ców? A może autor Prze­trwal­ni­ka to desant rewo­lu­cji zrzu­co­ny w sam śro­dek kon­ser­wa­tyw­ne­go obsku­ran­ty­zmu oby­cza­jo­we­go i este­tycz­ne­go? Tak źle i tak nie naj­le­piej.

V

Opi­sa­ne powy­żej kło­po­ty z Joche­rem w peł­ni ujaw­nia­ją się wła­śnie w przy­pad­ku jego wier­szy opu­bli­ko­wa­nych w pierw­szym nume­rze KON­TEN­Tu. Zgod­nie z zamy­słem redak­cji, pre­zen­ta­cji poetyc­kiej towa­rzy­szy krót­ki komen­tarz kry­tycz­no­li­te­rac­ki – w przy­pad­ku tego aku­rat zesta­wu utwo­rów, o sko­men­to­wa­nie popro­szo­ny został Dawid Kuja­wa. No i zro­bi­ło się mało sym­pa­tycz­nie, bo utwo­ry poety – jak zawsze dywer­syj­ne, jeśli cho­dzi o for­mę – słu­żą tym razem do wyra­że­nia (mię­dzy inny­mi) poglą­dów, powiedz­my, pro­laj­fer­skich: wier­ny swo­je­mu kato­lic­kie­mu świa­to­po­glą­do­wi Wal­de­mar Jocher uzna­je abor­cję za zło i pró­bu­je dać temu dys­kur­syw­nie spro­ble­ma­ty­zo­wa­ny wyraz; w reak­cji na to Dawid Kuja­wa pod­bi­ja staw­kę rady­ka­li­zmu (wła­śnie tak: moim zda­niem pod­bi­ja) i pisze wprost: wier­sze Joche­ra są publi­ko­wa­ne w cza­so­pi­śmie „ku jego [Kuja­wy – P.R] nie­skry­wa­nej iry­ta­cji”, ponie­waż „powyż­szy tekst [komen­ta­tor­ski szkic Kuja­wy – P.R.] tra­fił do redak­cji maga­zy­nu KONTENT wraz z proś­bą o nie­pu­bli­ko­wa­nie wier­szy Wal­de­ma­ra Joche­ra”.

VI

Żeby była jasność: nie­zwy­kle cenię sobie kry­tycz­no­li­te­rac­kie pisar­stwo Dawi­da Kuja­wy – jak­kol­wiek nie­kie­dy her­me­tycz­ne (co jed­na­ko­woż jest moim, nie Kuja­wy pro­ble­mem), nie­mal zawsze pro­wo­ku­je mnie ono do prze­my­śli­wa­nia za pomo­cą uży­tych przez kry­ty­ka optyk czy­ta­nia zja­wisk lite­rac­kich o wie­le szer­szych niż tyl­ko kon­kret­ny, ana­li­zo­wa­ny przez Kuja­wę tekst. A pro­szę mi wie­rzyć, nie ma w mojej pry­wat­nej hie­rar­chii lite­ra­tu­ro­znaw­czych war­to­ści nicze­go, co cenił­bym sobie bar­dziej. Z tym więk­szą przy­kro­ścią – szcze­rze mówię – poczu­wam się do powin­no­ści wej­ścia z Dawi­dem Kuja­wą w pole­mi­kę. Bo jak­kol­wiek sam kry­tyk wyprze­dza­ją­co zazna­cza, że „wymie­rzo­ne­go w moją stro­nę zarzu­tu o zami­ło­wa­nie do «cen­zu­ro­wa­nia tre­ści» nie odbio­rę jako obe­lgi”, to uwa­żam, że pew­ne rze­czy nazy­wać trze­ba po imie­niu (podob­nie jak sam Kuja­wa tuż obok tego, co cyto­wa­ne powy­żej, po imie­niu nazy­wa – słusz­nie, ale wybiór­czo, o czym za moment – naj­waż­niej­sze ska­zy pol­skiej prze­strze­ni medial­nej, któ­ry­mi są przy­zwo­le­nia na „kla­sizm, faszyzm, mizo­gi­nię, homo­fo­bię, rasizm”). Mówię więc wprost: skie­ro­wa­ne wobec redak­cji KON­TEN­Tu wezwa­nia Dawi­da Kuja­wy o nie­pu­bli­ko­wa­nie wier­szy Wal­de­ma­ra Joche­ra odbie­ram jako postu­lat instau­ro­wa­nia pew­nej for­my cen­zu­ry. I nie, nie uwa­żam, że w publicz­nym dys­kur­sie ma obo­wią­zy­wać bez­względ­ny fety­szyzm wol­no­ści sło­wa – gdy­bym uwa­żał, nie pod­pi­sy­wał­bym pety­cji o dele­ga­li­za­cję ONR‑u lub o pozba­wie­nie immu­ni­te­tu euro­po­sła Janu­sza Kor­win-Mik­ke­go po jego hanieb­nie sek­si­stow­skich wystą­pie­niach publicz­nych; nie­mniej czym innym wyda­je mi się sprze­ciw wobec przy­zwa­la­nia na dys­kurs godzą­cy w rudy­men­tar­ne war­to­ści, bez któ­rych nie da się pomy­śleć naj­istot­niej­szej czę­ści kul­tu­ry i cywi­li­za­cji euro­pej­skiej, czym innym zaś postu­lat cen­zu­ro­wa­nia w imię racji, któ­re jakoś tam rozu­miem, ale któ­re widzą mi się albo wąt­pli­we, albo nie­wy­star­cza­ją­co uza­sad­nio­ne. Otóż – zda­niem Dawi­da Kuja­wy – KONTENT powi­nien odmó­wić Wal­de­ma­ro­wi Joche­ro­wi zgo­dy na publi­ka­cję jego wier­szy, gdyż, po pierw­sze: jako anty­abor­cyj­ne mają one „wymo­wę anty­ko­bie­cą”; po dru­gie, pró­bu­ją one pod­dać deli­be­ra­cji pro­ble­my, o któ­rych „w prze­strze­ni spo­łecz­nej po pro­stu nie powin­no się dziś deba­to­wać”; po trze­cie wresz­cie, ich publi­ka­cja wyni­ka z nie­mą­dre­go, ana­chro­nicz­ne­go i nie­bez­piecz­ne­go przy­wią­za­nia redak­to­rów do idei neutralności/bezstronności świa­to­po­glą­do­wej, a prze­cież „w sfe­rze publicz­nej, zdo­mi­no­wa­nej przez libe­ral­ne media, obok gosz­czą­ce­go od lat kla­si­zmu, poja­wia­ją się dziś faszyzm, mizo­gi­nia, homo­fo­bia, rasizm – pro­szę pamię­tać, że wszyst­kie te spo­łecz­ne pato­lo­gie mogły tam zaist­nieć tyl­ko za spra­wą kom­pul­syw­nie powta­rza­ne­go poję­cia: bez­stron­ność”. Spró­bu­ję się po kolei z trze­ma tymi pro­po­no­wa­ny­mi przez Dawi­da Kuja­wę legi­ty­mi­za­cja­mi prak­ty­ki o cha­rak­te­rze cen­zor­skim roz­mó­wić.

VII

Nie do koń­ca uczci­we wyda­je mi się bar­dzo moc­ne – wbrew pozo­rom – prze­su­nię­cie zna­cze­nio­we (pocią­ga­ją­ce za sobą rady­kal­ną zmia­nę walo­ry­za­cji etycz­nej) pro­po­no­wa­ne przez Kuja­wę, zrów­nu­ją­ce „anty­abor­cyj­ność” z „anty­ko­bie­co­ścią”. Choć do pew­ne­go stop­nia dosko­na­le to rozu­miem i w dużym stop­niu podzie­lam: kolej­na już w ostat­nim ćwierć­wie­czu dys­ku­sja wokół abor­cji, któ­ra prze­to­czy­ła się w ostat­nich mie­sią­cach przez Pol­skę, za punkt wyj­ścia mia­ła pro­jekt usta­wo­daw­czy (wbrew upar­cie for­so­wa­nej przez część śro­do­wisk lewi­co­wych mito­lo­gii, wca­le nie rzą­do­wy, tyl­ko – nie­ste­ty – oby­wa­tel­ski, któ­ry jako skraj­nie anta­go­ni­zu­ją­cy Pola­ków i wyzwa­la­ją­cy nie­by­wa­le moc­ne ruchy oddol­ne­go pro­te­stu, wca­le nie był par­tii rzą­dzą­cej, i tak już świa­do­mej łatwe­go wysta­wia­nia się na strzał, na rękę) zakła­da­ją­cy cał­ko­wi­ty zakaz prze­ry­wa­nia cią­ży i pena­li­za­cję osób zakaz ten łamią­cych. A tego, nawet przy wca­le moc­nym pro­laj­fer­skim nasta­wie­niu, nie spo­sób nazwać ina­czej jak krzy­czą­cym zagro­że­niem ele­men­tar­nych praw kobiet (zupeł­nie na mar­gi­ne­sie dodam, że wszel­kie egzor­cy­zmy odpra­wia­ne nad tym pro­jek­tem przez samych jego zwo­len­ni­ków i archi­tek­tów tyl­ko pogar­sza­ły jego bar­dzo nie­bez­piecz­ny, praw­nie kary­ka­tu­ral­ny kształt – sko­ro sąd nie „musi”, ale „może” uka­rać kobie­tę doko­nu­ją­cą abor­cji, to co jest kodek­so­wą pod­sta­wą pod­ję­cia raz takiej, raz innej decy­zji?; jeśli zła­ma­nie zaka­zu nie powin­no wią­zać się z karą, to jak wyeg­ze­kwo­wać prze­strze­ga­nie zaka­zu?). Nie­mniej wyda­je mi się, że w przy­pad­ku tych naj­śwież­szych wier­szy Joche­ra mówi­my o czymś jako­ścio­wo odmien­nym, z pew­no­ścią anty­abor­cyj­nym, ale z rów­ną pew­no­ścią – przy­naj­mniej w moim odbio­rze (a dzię­ki uprzej­mo­ści jed­ne­go z redak­to­rów KON­TEN­Tu mogłem prze­czy­tać rów­nież te utwo­ry poety, któ­rych redak­cja nie zde­cy­do­wa­ła się opu­bli­ko­wać, a o któ­rych w mino­ro­wym tonie wspo­mi­na w swym komen­ta­rzu Kuja­wa jako o szcze­gól­nie bul­wer­su­ją­cych) – nie „anty­ko­bie­cym”. Bo decy­zja o pozostawieniu/usunięciu cią­ży – co prze­cież bar­dzo dobit­nie pod­kre­śla­ją rów­nież śro­do­wi­ska pro-cho­ice – powin­na być suwe­ren­ną decy­zją kobie­ty; pra­wo sta­no­wio­ne ma jedy­nie umoż­li­wić jej reali­za­cję tej decy­zji, wszyst­ko jed­no jakiej. A zatem anty­abor­cjo­nist­ka­mi – do pew­ne­go stop­nia przy­naj­mniej – nie są jedy­nie skraj­nie zide­olo­gi­zo­wa­ni, sek­ciar­scy akty­wi­ści Ordo Iuris: na pozio­mie prak­tycz­nej rezy­gna­cji z okre­ślo­ne­go pra­wa (w Pol­sce oczy­wi­ście wyłącz­nie hipo­te­tycz­ne­go) anty­abor­cyj­ne są rów­nież decy­zje tych kobiet, któ­re decy­du­ją się na dziec­ko pomi­mo trud­nej sytu­acji mate­rial­nej, jako mat­ki samot­ne, mimo tego, że pla­ny na życie były zupeł­nie inne… O decy­zjach utrzy­ma­nia cią­ży pocho­dzą­cej z czy­nu zabro­nio­ne­go lub w sytu­acji zagro­że­nia życia i zdro­wia nie wspo­mi­nam, bo uwa­żam za jało­we i nie­upraw­nio­ne dys­ku­to­wa­nie w tonie oce­nia­ją­cym o sytu­acjach gra­nicz­nych. Wybór taki moty­wo­wa­ny bywa roz­ma­icie – i wca­le nie zawsze cho­dzi tu wyłącz­nie (a cza­sem wca­le nie) o moty­wa­cję, powiedz­my, reli­gij­ną. Nie wyda­je mi się, by wszyst­kie te przy­pad­ki – bez­dy­sku­syj­nie, na pozio­mie prak­ty­ki egzy­sten­cjal­nej i spo­łecz­nej, anty­abor­cyj­ne – moż­na było nazwać anty­ko­bie­cy­mi, bo wów­czas trze­ba by było nazwać anty­ko­bie­cy­mi same kobie­ty (a już na pew­no te z nich, bynaj­mniej nie nie­licz­ne, któ­re z pra­wa do abor­cji „na życze­nie” nie sko­rzy­sta­ły­by nawet wte­dy, gdy­by je mia­ły), a są pew­ne gra­ni­ce reto­rycz­nej dezyn­wol­tu­ry, któ­rych wolał­bym nie prze­kra­czać… Krót­ko mówiąc: czy­ta­jąc nowe wier­sze Joche­ra, nie dostrze­gam w nich nic, co było­by postu­lo­wa­niem rady­kal­nie anty­abor­cyj­ne­go (i wów­czas anty­ko­bie­ce­go, nie ma wąt­pli­wo­ści) porząd­ku praw­ne­go, ata­ko­wa­niem kobiet prze­ciw­ko takie­mu porząd­ko­wi praw­ne­mu wystę­pu­ją­cych, nawet, jak sądzę, potę­pie­niem kobie­ty usu­wa­ją­cej cią­żę – w związ­ku z tym, że pozwo­lę sobie na para­fra­zę języ­ka praw­ni­cze­go: przed­mio­to­we zacho­wa­nia poetyc­kie nie wyczer­pu­ją zna­mion czy­nu anty­ko­bie­ce­go. Co w takim razie w tych wier­szach jest? Poetyc­ka (więc – z defi­ni­cji nie­ja­ko – sta­wia­ją­ca wie­lo­ra­ki opór jed­no­znacz­nej kwa­li­fi­ka­cji seman­tycz­nej) reflek­sja nad abor­cją jako nad ema­na­cją pew­ne­go zła. Czy­li dys­ku­sja o abor­cji, a zatem – w rozu­mie­niu Kuja­wy – rzecz rów­nie nie­do­pusz­czal­na jak sama („anty­ko­bie­ca”) nie­zgo­da na usu­wa­nie cią­ży. I tu prze­cho­dzę do dru­gie­go miej­sca, w któ­rym nie zga­dzam się z Dawi­dem Kuja­wą.

VIII

„O pew­nych pro­ble­mach w prze­strze­ni spo­łecz­nej po pro­stu nie powin­no się dziś deba­to­wać, bowiem daw­no zosta­ły roz­strzy­gnię­te i sta­no­wią oczy­wi­stość” – pisze Dawid Kuja­wa. I znów: co do zasa­dy, nie spo­sób się nie zgo­dzić. Wszy­scy intu­icyj­nie wyczu­wa­my, że ist­nie­je pew­ne kwan­tum war­to­ści tak dla naszej kul­tu­ry fun­da­men­tal­nych, że nie sta­no­wią one przed­mio­tu dys­ku­sji, a jej waru­nek, któ­re­go nie­do­peł­nie­nie rugu­je dys­ku­tan­ta poza obręb pew­nej wspól­no­ty poro­zu­mie­nia. Na przy­kład – wol­ność. Albo rów­ność wobec pra­wa. Pra­wo do suwe­ren­ne­go wybo­ru repre­zen­ta­cji poli­tycz­nej spra­wu­ją­cej rzą­dy of the people, by the people, for the people. I zapew­ne jesz­cze wie­le innych… Nie­mniej w obrę­bie owych war­to­ści pod­sta­wo­wych, nie­usu­wal­nych, każ­da ich aktu­ali­za­cja musi pod­le­gać nie­ustan­nej nego­cja­cji i publicz­nej deba­cie. Dys­tynk­tyw­ną cechą każ­dej demo­kra­cji – a nie mam cie­nia wąt­pli­wo­ści, że Dawid Kuja­wa to demo­kra­ta – jest stan per­ma­nent­nej deli­be­ra­cji i nie ma więk­sze­go zna­cze­nia, czy inwe­stu­je­my nasz kapi­tał poli­tycz­ny w demo­kra­cje przed­sta­wi­ciel­skie, libe­ral­ne czy rady­kal­ne: bez deli­be­ra­cji każ­da demo­kra­cja nie­uchron­nie osu­wa się w (mięk­ki bądź twar­dy, moty­wo­wa­ny altru­istycz­nie albo cynicz­nie) tota­li­ta­ryzm. A im bar­dziej dana kwe­stia jest źró­dłem spo­łecz­nej pola­ry­za­cji, im bar­dziej podział zwo­len­ni­ków i prze­ciw­ni­ków okre­ślo­ne­go roz­wią­za­nia kon­kret­ne­go pro­ble­mu roz­kła­da się mniej wię­cej po poło­wie – tym bar­dziej deba­ta jest nie­zbęd­na; i wyda­je mi się, że to aku­rat powin­no być spra­wą dla kogoś tak moc­no jak Dawid Kuja­wa iden­ty­fi­ku­ją­ce­go się z eto­sem lewi­cy – wła­śnie! – nie­dy­sku­to­wal­ną. Wszak to lewi­ca dopo­mi­na się o posza­no­wa­nie rów­no­praw­no­ści gło­sów mar­gi­ne­su, mniej­szo­ści, wyklu­czo­nych – tym bar­dziej więc nie może uzur­po­wać sobie pra­wa do odma­wia­nia pra­wo­moc­no­ści (choć­by na pra­wach swo­bod­nej arty­ku­la­cji) innych niż swo­je wła­sne punk­tów widze­nia (czy­li po pro­stu nie powin­na dys­kur­syw­nie zawłasz­czać więk­szo­ści jak nie­mej mniej­szo­ści). Dla przy­kła­du: spra­wa imi­gran­tów i uchodź­ców – poj­mo­wa­na nie ide­ali­stycz­nie, lecz prag­ma­tycz­nie (insty­tu­cja pań­stwa euro­pej­skie­go zobo­wią­za­na jest prze­cież nie tyl­ko do respek­to­wa­nia idei takich jak miło­sier­dzie, soli­dar­ność, spra­wie­dli­wa redy­stry­bu­cja posia­da­nych dóbr czy tole­ran­cja, ale też do prak­tycz­ne­go egze­kwo­wa­nia gwa­ran­cji jak naj­więk­sze­go bez­pie­czeń­stwa oby­wa­te­li); zanie­cha­nie deba­ty publicz­nej poskut­ko­wa­ło apli­ko­wa­niem na grunt spo­łecz­no-poli­tycz­ny lese­fe­rycz­ne­go dogma­tu dere­gu­la­cji, co z kolei dopro­wa­dzi­ło choć­by do powsta­nia w samym ser­cu Unii Euro­pej­skiej, czy­li w Bruk­se­li, mon­stru­al­nej stre­fy no-go, gdzie ima­mo­wie bez prze­szkód mogli rekru­to­wać dżi­ha­dy­stów wypo­sa­ża­nych w nie­le­gal­ną broń kupo­wa­ną za pie­nią­dze z han­dlu nar­ko­ty­ka­mi… Nie ina­czej ma się spra­wa – czy się tego chce, czy nie, i jak­kol­wiek skan­da­licz­nie by to nie zabrzmia­ło – z legal­no­ścią abor­cji w Pol­sce: w sytu­acji, gdy ponad poło­wa Pola­ków (rów­nież kobiet) nie chce praw­nych gwa­ran­cji bez­wa­run­ko­we­go dostę­pu do zabie­gu usu­wa­nia cią­ży (nie będąc jed­no­cze­śnie zwo­len­nicz­ka­mi i zwo­len­ni­ka­mi skraj­nie pro­laj­fer­skiej rygo­ry­za­cji tegoż pra­wa), odmo­wa deba­ty wyda­je mi się czymś co naj­mniej nie­uza­sad­nio­nym (na mar­gi­ne­sie: na podob­nie gorą­cą, nie­koń­czą­cą się deba­tę, nie tyl­ko w Pol­sce, z natu­ry nie­ja­ko ska­za­ne są wszyst­kie inge­ren­cja pra­wa w brze­go­we momen­ty naszej egzy­sten­cji – a zatem suwe­ren nigdy naj­praw­do­po­dob­niej nie uzna za zamknię­tą rów­nież dys­ku­sji o euta­na­zji czy karze śmier­ci). A wier­sze Wal­de­ma­ra Joche­ra (o któ­re, wbrew pozo­rom, cią­gle mi tu cho­dzi) są eks­pre­sją – raz jesz­cze pod­kre­ślę, że dale­ką od jed­no­znacz­no­ści – świa­to­po­glą­do­wo okre­ślo­ne­go gło­su w tej koniecz­nej deba­cie, są wyko­rzy­sta­niem fun­da­men­tal­ne­go dla ist­nie­nia demo­kra­cji pra­wa do wol­no­ści wypo­wie­dzi, któ­ra tu moim zda­niem nie naru­sza żad­ne­go z warun­ków nie­zbęd­nych do uzna­nia wypo­wia­da­ją­ce­go za kogoś w peł­ni respek­tu­ją­ce­go wyj­ścio­we zało­że­nia uczest­nic­twa w aksjo­lo­gicz­nym dys­kur­sie. Moż­na się z wyra­żo­nym w nich poglą­dem nie zga­dzać; moż­na pró­bo­wać dowieść, że nie­któ­re kon­struk­cje reto­rycz­ne zasto­so­wa­ne przez poetę jako figu­ra­ty­wi­zu­ją­ce ana­chro­nicz­ne, nie­zgod­ne z realia­mi współ­cze­snej medy­cy­ny rekwi­zy­to­rium abor­cyj­ne, noszą zna­mio­na etycz­ne­go szan­ta­żu; moż­na nawet (niech będzie) zasta­na­wiać się, czy fak­tycz­nie Wal­de­mar Jocher siłą pew­nej hiper­bo­li­za­cji nie prze­su­wa gra­ni­cy potę­pie­nia abor­cji jako, jego zda­niem, pew­ne­go meta­fi­zycz­ne­go zła, na grunt moral­ne­go styg­ma­ty­zo­wa­nia usu­wa­ją­cej cią­ży kobie­ty (mnie się wyda­je, że nie, ale nie­wy­klu­czo­ne, że ktoś – na przy­kład czy­tel­nik tak uważ­ny jak Dawid Kuja­wa – nie był­by w sta­nie mnie prze­ko­nać do zmia­ny sta­no­wi­ska). Wszyst­ko to moż­na (a nawet nale­ży) robić – ale nie wte­dy, kie­dy w punk­cie wyj­ścia odma­wia się pra­wa gło­su. Zapew­ne nie była­by to dys­ku­sja łatwa: z jed­nej stro­ny wspar­ta na argu­men­tach o nad­rzęd­no­ści pra­wa jed­nost­ki do abso­lut­nej peł­ni wol­no­ści w decy­do­wa­niu o sobie i na pró­bach dowie­dze­nia, że z nauko­we­go punk­tu widze­nia płód w pierw­szych tygo­dniach roz­wo­ju nie daje się zde­fi­nio­wać jako „życie” pod­le­ga­ją­ce ochro­nie praw­nej, z dru­giej – wywie­dzio­na z kul­tu­ro­wo bar­dzo moc­no zako­rze­nio­ne­go w myśli euro­pej­skiej (nie tyl­ko tej mode­lo­wa­nej przez teo­lo­gię chrze­ści­jań­ską) prze­świad­cze­nia o z niczym nie­po­rów­ny­wal­nej wyjąt­ko­wo­ści ludz­kiej egzy­sten­cji, na każ­dym jej eta­pie idio­ma­tycz­nej, czy­li nie­spro­wa­dzal­nej w swym cało­ścio­wym zna­cze­niu do pro­stej sumy kształ­tu­ją­cych ją danych bio­lo­gicz­nych. I to wła­śnie ta gra­nicz­na kom­pli­ka­cja spra­wia, że – raz jesz­cze powtó­rzę z całą siłą – koniecz­no­ści pro­wa­dze­nia takiej dys­pu­ty nie wol­no nego­wać. Nie wspo­mi­na­jąc już o tym, że prze­mo­co­we powięk­sza­nie prze­strze­ni nie­dy­sku­to­wal­no­ści znacz­nie bar­dziej koja­rzy mi się z eto­sem pra­wi­co­wym, kon­ser­wa­tyw­nym bądź tra­dy­cjo­na­li­stycz­nym – już to w wyda­niu nacjo­na­li­stycz­nym (histo­rycz­nie nie­zmien­ny inte­res naro­do­wy jako bez­względ­ny punkt doj­ścia i wyj­ścia każ­dej deba­ty), już to liber­ta­riań­skim (koniecz­ność aprio­rycz­ne­go trak­to­wa­nia pozy­tyw­ne­go sto­sun­ku do wol­no­ryn­ko­wo­ści jako mier­ni­ka racjo­nal­no­ści wszel­kie­go deba­to­wa­nia).

IX

Trze­ci mój punkt spor­ny z tym, co pisze Dawid Kuja­wa, zasa­dza się na kom­pli­ka­cjach zwią­za­nych z naszym – odmien­nym, a już na pew­no ina­czej spro­fi­lo­wa­nym – rozu­mie­niem libe­ra­li­zmu. Jeśli – jak chce tego Kuja­wa – trak­to­wać go jako gene­ra­tor etycz­ne­go indy­fe­ren­ty­zmu w prze­strze­ni medial­nej, jako sank­cję dla źle poj­mo­wa­nej poli­tycz­nej popraw­no­ści (w imię któ­rej pozwa­la się bez oce­nia­ją­cej mode­ra­cji wybrzmieć gło­som apo­lo­ge­tycz­nym wobec róż­no­ra­ko poj­mo­wa­nej, homo- i/lub kse­no­fo­bicz­nej prze­mo­cy – na przy­kład Maria­na Kowal­skie­go, Dariu­sza Oko czy Jac­ka Mię­dla­ra), jako fatal­ne utoż­sa­mie­nie wol­no­ści sło­wa z tegoż sło­wa samo­wo­lą (na pra­wach cze­go w jed­nym odcin­ku show Kuby Woje­wódz­kie­go ciśnie­my bekę z PiS-owskie­go ciem­no­gro­du, a w dru­gim recho­ta­my z tego, jak zabaw­nie Tomasz Ada­mek zale­ca bicie kobiet), to tak, na taki libe­ra­lizm nie ma zgo­dy. Tyle że libe­ra­lizm to nie tyl­ko indy­fe­ren­tyzm – to rów­nież sze­ro­ko poj­mo­wa­na wol­ność. I tu już trze­ba bar­dzo uwa­żać – bo sko­ro lewi­ca (słusz­nie!) doma­ga się, by w mediach respek­to­wać kon­sty­tu­cyj­nie i usta­wo­wo gwa­ran­to­wa­ny zakaz pro­mo­wa­nia faszy­zmu, to musi też wypra­co­wać wła­sne mecha­ni­zmy samo­ogra­ni­cza­nia wol­no­ści gło­szo­nych poglą­dów i zadbać o to, by w mediach lewi­co­wych (aspi­ru­ją­cych do peł­no­praw­ne­go uczest­nic­twa w pol­skiej medias­fe­rze, choć­by przez apli­ko­wa­nie o dota­cje MKiDN‑u) prze­strze­ga­no rów­no­waż­ne­go zaka­zu glo­ry­fi­ko­wa­nia komu­ni­zmu czy też szy­ka­no­wa­nia osób ze wzglę­du na wyzna­wa­ne poglą­dy reli­gij­ne (na przy­kład kato­li­ków)… Nic nie pora­dzę: jako chrze­ści­ja­nin czu­ję się per­ma­nent­nie obra­ża­ny przez pro­mi­nent­ną część naszych lewi­co­wych publi­cy­stów, a moja wypor­ność na lewi­co­we dia­gno­zy i roz­po­zna­nia (któ­re jestem w sta­nie w peł­ni świa­do­mie i nawet entu­zja­stycz­nie przy­jąć za wła­sne bądź przy­naj­mniej na poważ­nie dys­ku­to­wać wte­dy, gdy obra­ca­my się w krę­gu idei sygno­wa­nych przez Judith Butler, Julię Krie­ste­vą, Karo­la Mark­sa, Guya Debor­da, Wal­te­ra Ben­ja­mi­na, Gil­le­sa Deleuze’a, Pete­ra Slo­ter­dij­ka, Bru­no Lato­ura, Sta­ni­sła­wa Brzo­zow­skie­go, Gior­gio Agam­be­na – prze­pra­szam za krzy­czą­cy brak pary­te­tu), nie­odwo­łal­nie koń­czy się wte­dy, gdy ktoś na serio pró­bu­je reani­mo­wać tru­pa odpo­wie­dzial­ne­go za heka­tom­bę w kra­jach zarzą­dza­nych przez Sta­li­na, Pol Pota bądź Kim Ir Sena – a sofi­sty­ka prze­ciw­sta­wia­ją­ca zasad­ni­czą słusz­ność histo­rycz­nym wypa­cze­niom ma dla mnie mniej wię­cej taką samą war­tość jak obra­ca­nie kota ogo­nem przez rodzi­mych Dziar­skich Chłop­ców, któ­rzy haj­lu­jąc w uni­for­mach sty­li­zo­wa­nych na mun­du­ry Stur­mab­te­ilung, jed­no­cze­śnie dekla­ru­ją swo­ją nie­chęć wobec socja­li­stycz­ne­go ustro­ju III Rze­czy. Ale to tyl­ko jed­na zagwozd­ka: oskar­ża­nie libe­ra­li­zmu o przy­zwa­la­nie na faszyzm, przy jed­no­cze­snym nie­do­strze­ga­niu tego, że z tych samych libe­ral­nych przy­wi­le­jów korzy­sta lewi­ca spe­ku­lu­ją­ca bez real­nych kon­se­kwen­cji kar­nych na temat moż­li­wo­ści spo­łecz­no-poli­tycz­ne­go, ustro­jo­we­go prak­ty­ko­wa­nia komu­ni­zmu. Zagwozd­ka dru­ga – w któ­rej nie­ja­ko sumu­ją się wszyst­kie moje wąt­pli­wo­ści doty­czą­ce cen­zor­skich postu­la­tów Dawi­da Kuja­wy – jest taka oto: gdzie umiesz­cza­my próg tego, co moż­na (a cze­go nie moż­na) publi­ko­wać? Bo wbrew temu, co pisze Kuja­wa, w Pol­sce tak media libe­ral­ne, jak i te przy­chyl­ne róż­no­ra­ko poli­tycz­nie moty­wo­wa­nym pro­jek­tom (samo)organiczającej się wol­no­ści, ist­nie­ją dziś obok sie­bie – libe­ral­ne (powiedz­my) i hoł­du­ją­ce rze­czy­wi­ście wąt­pli­wej neu­tral­no­ści świa­to­po­glą­do­wej „Gaze­ta Wybor­cza”, TVN i „New­swe­ek” wca­le nie mają więk­sze­go wpły­wu na zbio­ro­wą świa­do­mość Pola­ków niż „wSie­ci”, „Gaze­ta Pol­ska” czy tzw. media naro­do­we, któ­re raczej trud­no nazwać w jaki­kol­wiek spo­sób libe­ral­ny­mi, a „Kry­ty­ka Poli­tycz­na” na księ­gar­nia­nych pół­kach pole­gu­je obok „Liber­te!”. Owo – co naj­mniej – rów­no­upraw­nie­nie lewi­cy jest jesz­cze bar­dziej widocz­ne w życiu lite­rac­kim (i w życie to obsłu­gu­ją­cych mediach); to Maja Staś­ko, Mar­ta Koron­kie­wicz, Paweł Kacz­mar­ski, Jakub Skur­tys, sam Dawid Kuja­wa wresz­cie, są dziś naj­moc­niej sły­szal­nym gło­sem w pol­skiej kry­ty­ce lite­rac­kiej i nawet tak nie­wy­wra­cal­ne figu­ry wyso­ko­na­kła­do­we­go obie­gu meta­li­te­rac­kie­go jak Justy­na Sobo­lew­ska czy Piotr Śli­wiń­ski muszą się jakoś wobec tego istot­ne­go i ożyw­cze­go fer­men­tu coraz czę­ściej sytu­ować. W związ­ku z tym wpływ lewi­cy na wybo­ry wydaw­ców, redak­to­rów, kura­to­rów wyda­rzeń i juro­rów kon­kur­sów jest (a już na pew­no będzie w przy­szło­ści) czymś ewi­dent­nym. I sądzę, że bar­dzo źle by się sta­ło, gdy­by ten wpływ – zamiast pro­wo­ko­wać i pod­trzy­my­wać dys­ku­sję – pró­bo­wał się­gać po narzę­dzia insty­tu­cjo­nal­nej opre­sji, na przy­kład cen­zu­rę…

Pozwo­lę sobie na taki eks­pe­ry­ment myślo­wy: załóż­my, że zaczy­na­my rugo­wać z obie­gów lite­rac­kich pisar­ki i pisa­rzy, w tek­stach i/lub wypo­wie­dziach któ­rych zna­leźć moż­na róż­ne sek­si­stow­skie ska­zy. Pierw­sze kon­kret­ne efek­ty już są: „Wakat on-line” usu­wa z archi­wów pisma wier­sze Mar­ka Koło­dziej­skie­go, chcąc w ten spo­sób wyra­zić swo­ją nie­zgo­dę na sens i ton wypo­wie­dzi poety towa­rzy­szą­cych mani­fe­sta­cji śro­do­wisk femi­ni­stycz­nych pro­te­stu­ją­cych prze­ciw­ko wizy­cie w Pol­sce Donal­da Trum­pa – i tutaj bym się nawet zgo­dził, przed­mio­to­we wpi­sy Koło­dziej­skie­go na Face­bo­oku rze­czy­wi­ście prze­kra­cza­ją taką gra­ni­cę mizo­gi­nii i zwy­kłe­go cham­stwa, że nie spo­sób nie doma­gać się od ich auto­ra natych­mia­sto­we­go usu­nię­cia. Pyta­nie brzmi jed­nak, czy redak­cja „Waka­tu” sto­sow­ne żąda­nie (w tonie ulty­ma­tyw­nym: albo usu­nię­cie wpi­sów, albo usu­nię­cie wier­szy) w stro­nę auto­ra wysto­so­wa­ła, czy bez pró­by docho­wa­nia praw­nej zasa­dy audia­tur et alte­ra pars zasto­so­wa­ła coś pomię­dzy cen­zu­rą pre­wen­cyj­ną a zna­ną z Roku 1984 (choć tu oczy­wi­ście ogra­ni­czo­ną wyłącz­nie do publi­ka­cji) ewa­po­ra­cją? Przy­kła­dów podob­nych prak­tyk – tym razem nie­sku­tecz­nych – jest wię­cej… Naci­ski na orga­ni­za­to­rów (mię­dzy inny­mi) lubel­skie­go festi­wa­lu Mia­sto Poezji, doma­ga­ją­ce się odwo­ła­nia spo­tka­nia ze zna­nym ze swo­ich sek­si­stow­skich enun­cja­cji Pio­trem Macie­rzyń­skim i wzy­wa­ją­ce – w razie nie­odwo­ła­nia – do boj­ko­tu całe­go wyda­rze­nia (co szcze­gól­nie dzi­wi, publi­ka­cje Macie­rzyń­skie­go są dostęp­ne bez pro­ble­mu w „Ha!arcie”, będą­cym jed­ną z waż­niej­szych lewi­co­wych prze­strze­ni w pol­skiej kul­tu­rze); to, o czym piszę, czy­li Dawid Kuja­wa ape­lu­ją­cy do redak­cji KON­TEN­Tu o nie­pu­bli­ko­wa­nie anty­abor­cyj­nych („anty­ko­bie­cych”) wier­szy Wal­de­ma­ra Joche­ra. A co dalej, kogo jesz­cze nie będzie­my publi­ko­wać? Wstęp­na, wycią­ga­na z pamię­ci, więc z całą pew­no­ści dale­ka od wyczer­pa­nia, lista tych, któ­rym ostat­nio i nie­ostat­nio obe­rwa­ło się (mniej lub bar­dziej) za sek­sizm, upra­wia­ny poetyc­ko i/lub sank­cjo­no­wa­ny inny­mi niż lite­rac­kie wypo­wie­dzia­mi: Justy­na Bar­giel­ska, Mar­cin Świe­tlic­ki, Mar­cin Sen­dec­ki, Szy­mon Słom­czyń­ski, Rafał Gawin, Robert Rybic­ki… I aż się boję spe­ku­lo­wać, co dalej: bo co począć z takim choć­by Szy­mo­nem Doma­ga­łą-Jaku­ciem, któ­ry na swo­im fejs­bu­ko­wym łolu cza­sem aż kipi nie tyl­ko od sek­si­zmu i mizo­gi­ni­zmu, ale też od homo­fo­bii i nacjo­na­li­zmu? A co z Toma­szem Bąkiem? Sko­ro tra­fia on do fina­łu kon­kur­su o Nagro­dę im. Wisła­wy Szym­bor­skiej, któ­ry to kon­kurs jako skraj­nie sek­si­stow­ski jest oskar­ża­ny przez Staś­ko o repro­du­ko­wa­nie sytu­acji płcio­we­go wyklu­cze­nia, to w takim razie Bąk rów­nież prze­cież uczest­ni­czy w dys­try­bu­cji pre­sti­żu impre­zy utrwa­la­ją­cej sys­tem patriar­chal­nej nie­rów­no­ści… Czy rze­czy­wi­ście prze­strzeń publicz­na w Pol­sce w spo­sób jako­ścio­wo zauwa­żal­ny oczy­ści się z mia­zma­tów sek­si­zmu, kla­si­zmu i rasi­zmu, gdy insty­tu­cjo­nal­na cen­zu­ra wyeks­pe­diu­je z niej Bar­giel­ską, Joche­ra, Gawi­na i Słom­czyń­skie­go? Czy nie powin­ni­śmy raczej sta­rać się (przede wszyst­kim w tro­sce o samych sie­bie), by wszel­ka cen­zu­ra – ów Jedy­ny Pier­ścień Sau­ro­na, tak czę­sto w kontr­kul­tu­ro­wych odczy­ta­niach Tol­kie­na trak­to­wa­ny jako meta­fo­ra bro­ni rów­nie auto­de­struk­cyj­nej jak bom­ba A – został Wład­cy Ciem­no­ści nie tyl­ko ode­bra­ny, ale też osta­tecz­nie uni­ce­stwio­ny?

X

Swój komen­tarz opu­bli­ko­wa­ny w kwar­tal­ni­ku KONTENT Dawid Kuja­wa koń­czy szy­dli­wym wezwa­niem do cyto­wa­nia Wol­te­ra… Domy­ślam się, że cho­dzi o słyn­ne sło­wa, w któ­rych wol­no­my­śli­ciel dekla­ru­je uczy­nie­nie wszyst­kie­go, co tyl­ko moż­li­we, by jego naj­bar­dziej nawet zacie­kły opo­nent mógł wyra­zić swo­je zda­nie. W brzmie­niu apo­kry­ficz­nie dosłow­nym brzmią one tak, jak kwe­stia Eloe wygło­szo­na do ryce­rza ogni­ste­go, któ­ry nad­le­ciał był budzić tru­pa Anhel­le­go do wiel­kiej woj­ny o wol­ność ludów: „I would pre­fer not to”… Oczy­wi­ście żar­tu­ję; tak napraw­dę cytat z auto­ra Kan­dy­da, o któ­ry cho­dzi, brzmi [—-] (Ust. z dn. 31 VII 1981, O kon­tro­li publi­ka­cji i wido­wisk) kan­to­nu Vala­is.