Utopie temporalne
Bronka Nowicka
Strona cyklu
Poręczne pudełka z zagładą. Tryptyki intermedialneBronka Nowicka
artystka interdyscyplinarna, pisarka, wykładowczyni Wydziału Reżyserii Państwowej Wyższej Szkoły Filmowej, Telewizyjnej i Teatralnej w Łodzi. Absolwentka PWSFTviT oraz Akademii Sztuk Pięknych w Krakowie. Publikuje w magazynach i antologiach, m.in.: „Poetry Wales”, „Modern Poetry in Translation” (Anglia, 2017), „The Cinnamon Review of Short Fiction” (Anglia, 2018), „Michigan Quarterly Review”, „Tripwire”, „LIT” (USA, 2019), „Znak” (2017/2019), „Pismo” (2019), „Powidoki” (2019/2020). Laureatka Nagrody Literackiej Nike oraz Złotego Środka Poezji za książkę Nakarmić kamień (2016). W 2017 roku została laureatką projektu New Voices from Europe realizowanego w ramach platformy Literary Europe Live i wspierającego wyróżniających się europejskich pisarzy po debiucie.
Zasoby tabulariów: mapy kamienne, gliniane, tkane mappae mundi – płótna świata – dokumentują istnienie terenów zamieszkałych przez nemrodów usiłujących zgłębić istotę czasu, by nad nim panować. Teksty i ryciny rotulusów zaświadczają o praktykach łowieckich, z których jedne miały na celu zadawanie czasowi ran lub śmierci, drugie – chwytanie go. Wierzono bowiem, że pojęte może zostać jedynie coś, co posiada ciało, a ono – jak mniemano – w przypadku rzeczy niewidzialnych objawia się po ich zranieniu, złapaniu w potrzask albo postmortalnie.
To, w czym późniejsi badacze widzieli antycypacje zegarów, było w rzeczywistości zastawianymi na czas sidłami, których zębniki, tarcze, sznury, obciążniki i wahadła miały ciąć, pętać, ogłuszać i miażdżyć pojmanego. Chciano, żeby czas krwawił, umierał, szarpał się, tłukł o ściany skrzyń faszerowanych żelastwem. Podobnie wetknięte w ziemię pręty i groty, niesłusznie brane za pierwsze gnomony, stanowiły prymitywne narzędzia myśliwych polujących na wszechobecnie biegnące zwierzę. Ci, którzy nadeszli po nich, mylnie uważali za klepsydry i horologia wodne to, co w zamyśle służyło topieniu i przygniataniu ofiary ciężarem osypujących się ziaren. W istocie wszystkie pułapki na czas były, wraz z ich mechanizmami, dawcami organów dla pierwszych zegarów, nie ich przepowiednią.
Artefakty rękopiśmienne wspominają o rodzie zamarników, którzy w rozważaniach nad figurą czasu doszli do przekonania, że porusza się albo on, albo obserwator i na tej myśli oparli rytuał. Sądzili, że możliwym będzie zobaczenie czasu, gdy przestanie się go dosiadać, wyprzęgnie z trwania wszelką czynność związaną z ruchem. Porzucali więc uprawy, zaprzestawali doglądania zwierząt, wygaszali ogień, ryglowali drzwi i zastygali w oknach. Zatrudnieni wyłącznie przy patrzeniu, harując oczami za dnia i w nocy, oczekiwali zapłaty w postaci obrazu z uobecnionym czasem, ale widzieli jedynie pejzaże. Dlatego odłożyli praktykowanie bezruchu i sięgnęli po ceremonie mające przymusić niewidoczne do objawień. Chcieli obrazić czas, zaprzeczyć jego następstwu, krzyżować sfery, które rozdzielał.
Wprowadzili zakaz wspominania i planowania, ujednolicili czasowniki określające czynności przeszłe, teraźniejsze i przyszłe, rozkopali granice dzielące żywych i martwych. Dawali dzieciom zmarłych do zabawy, te sadzały ich w piachu, gdzie wyglądali jak stęchłe lale. Dla złośliwie wskrzeszonych wznoszono platformy, na których zmuszano ich do publicznego udawania życia – machali dłońmi unoszonymi przez balony przywiązane nitkami do nadgarstków. Dzięki tym obrzędom zamarnicy ofiarowali potomnym scenę, marionetkę i rekwizyt, ale żadnej wiedzy na temat natury czasu.
Onirycy, pierwsi transplantolodzy idei ze snu do jawy, budujący miasta, ustroje i mitologie w stanie sennowłóctwa, wiedzieli: czas – podobnie jak sen – nigdy nie będzie materią, ale przeczuwali, że może się wpisać w wytwarzany przedmiot, współtworzyć pamiątkę własnej obecności. Roiły się im błony podobne do rybich pęcherzy, płytki z miniaturami osób, puzdra więżące światło i czas. W somnambulicznych warsztatach onirycy zbijali skrzynki podobne do budek dla ptaków. Nazwali te konstrukcje aparatami. Stawiali je o świcie naprzeciw widnokręgów i ludzi, by o zmierzchu, tym samym gestem, którym podbierali jajka z gniazd, wyciągnąć z pudełek nieznaną formę minionego, lecz wyjmowali tylko puste ręce. Ponieważ między rzeczywistością a snem gubiły się szczegóły pozwalające zadziałać nowemu instrumentarium, onirycy pozwolili pracować samemu przeczuciu, odcedzając je od niepojętej mechaniki. W pojedynkę lub w grupach kładli się na wcześniej spulchnionej glebie. Gdy się upozowali w horyzontalnym atelier, ogrodnicy obsiewali ten pas gruntu trawą. Jeśli słońce dopisało, po tygodniu onirycy dźwigali się z ziemi i ze wniesionych na polu rusztowań patrzyli na leżące w zieleni czarne sobowtóry swoich kształtów. Były to pierwsze fotografie – wspólne wytwory światła, czasu i ludzi – wtedy jeszcze pozbawione szczegółu i nietrwałe.
Innym onirycznym wynalazkiem, służącym studiom nad związkami czasu i przedmiotu, były teatry anatomiczne. Poddawano w nich autopsji stare rzeczy. Obdzierano je z wierzchnich warstw, zaglądano w wewnętrzne powłoki, organy i jamy, by się cofnąć w przeszłość. Na stole sekcyjnym kładziono instrumenty muzyczne, z których wydobywano włosy ich niegdysiejszych użytkowników, badano kawałki murów i skał kryjących malunki lub pismo.
Onirycy, odkrywcy popędzani przez treść własnych snów, wywiedli też z nich w rzeczywistość pierwotyp muzeum. Śniły się im bowiem gmachy stawiane na cześć czasu, pełne znoszonych dla niego przedmiotów, by się nimi bawił – niektóre niszcząc, inne oszczędzając. Wraz z nastaniem muzeów – miejsc, gdzie ludzie przychodzili czcić czas – zamarło wiele idei jego ucieleśnień; skamieniały w sentyment.
Jedno z pierwszych wspomnień: miś wchodzi do pokoju, trzyma moją matkę i ojca za ręce; jest wyższy ode mnie. Od tamtej chwili minęło trzydzieści siedem lat. Zabawka ciągle jest ze mną.
Poddałam zabawkę prześwietleniu w tomografie komputerowym. „Proszę spojrzeć na ten artefakt” – powiedział radiolog, oglądając skan – „w uszach misia jest piach, ktoś musiał bawić się nim w piachu”.
Były tylko dwa piachy, w których mogłam bawić się misiem. Jeden w domu dziadków – tam wychował się mój ojciec. Drugi w domu rodziców – tam wychowała się moja matka. Pomyślałam: nie ma już tych domów. Nie ma większości tamtych ludzi. Nie ma tamtych piachów, ale we wnętrzu mojej starej zabawki są ziarna któregoś z nich. Odzyskać je, to jak cofnąć czas. Poddałam misia operacji, którą wykonał chirurg plastyk. Doktor wydobył z ucha misia zbrylony kurz, drewienko pochodzące prawdopodobnie ze struganej kredki i kilkanaście ziaren piasku.
Bronka Nowicka, „Znalazłam mój piasek”
(autorka dziękuje doktorowi Markowi Szczytowi za pomoc w realizacji wideo)