04/12/17

Veracruz

Grzegorz Wróblewski

Strona cyklu

Matrix
Grzegorz Wróblewski

Urodzony w 1962 roku w Gdańsku. Poeta, prozaik, dramatopisarz i artysta wizualny. Autor wielu książek (poezja, dramat, proza); ostatnio m.in. Miejsca styku (2018), Runy lunarne (2019), Pani Sześć Gier (2019), Tora! Tora! Tora! (2020), Cukinie (2021), Letnie rytuały (2022), Niebo i jointy (2023), książka asemic writing Shanty Town (2022), tłumaczony na kilkanaście języków, m.in. na język angielski (Our Flying Objects - selected poems (2007), A Marzipan Factory - new and selected poems (2010), Kopenhaga - prose poems(2013), Let's Go Back to the Mainland (2014), Zero Visibility (2017), Dear Beloved Humans (2023). Dwukrotnie wyróżniony w Konkursie na Brulion Poetycki (1990, 1992). Stypendysta Duńskiej Rady Literatury i Duńskiej Państwowej Fundacji Sztuki. Należy do Duńskiego Związku Pisarzy (Dansk Forfatterforening). Od 1985 roku mieszka w Kopenhadze.

Trzy­dzie­ści kil­ka lat stu­dio­wa­nia Ber­nar­di­no de Saha­gu­na i Ber­na­la Diaz del Castil­lo, ana­li­zy świę­ta huau­hqu­il­ta­ma­lqu­aliz­tli, odpra­wia­ne­go ku czci boga Ixco­zau­hqui… Dłu­uuga i inten­syw­na tra­sa. Zamę­cza­łem tym chy­ba wszyst­kich (nie)cierpliwych koleż­ków, rodzi­nę i „moc­no” zain­try­go­wa­ne tema­tem, uko­cha­ne przy­ja­ciół­ki. Wybacz­nie więc (choć to było chy­ba cza­sem roz­wo­jo­we?) Mary & Jen­ni­fer ten mój obse­syj­ny Tenoch­ti­tlan. I Quet­zal­co­atla. Nową Hisz­pa­nię. Tor­til­las, indy­ki i kon­kwi­sta­do­rów… Pro­sty­tut­ki ukła­da­ją­ce wło­sy na kształt rogów. Panów w skó­rach z oce­lo­tów. Tak, tak, lubi­my prze­cież bar­dzo goto­wa­ną kuku­ry­dzę. I zaży­wa­my z rado­ścią psyl­ki… Tym­cza­sem obsy­dia­no­wy nóż. Okrut­ny Huit­zi­lo­poch­tli („Koli­ber lewej stro­ny”, bóg woj­ny). Pió­ra quet­za­la. Brrrrrr!!! Strumyk/smutek gites krwi… Marze­nie o nowych świa­tach. Vil­la Rica de la Vera Cruz. Ślad tych moich zain­te­re­so­wań moż­na zna­leźć w zbio­rze Noc w obo­zie Cor­te­za (WBPi­CAK, 2007). Cykl wier­szy, np. ta oto sekwen­cja doty­czą­ca klę­ski Hisz­pa­nów, pod­czas ich uciecz­ki z Tenoch­ti­tlan:

LA NOCHE TRISTE (1520)
Prze­pły­nę­li­ście morza w poszu­ki­wa­niu żół­te­go pia­sku,
Wasze ser­ca spo­czną wśród czer­wo­nych owo­ców opun­cji.

Sto­sy nota­tek, szki­ców… Książ­ka, któ­rej do tej pory nie uda­ło się zre­ali­zo­wać. Histo­rie na moich fron­tach oso­bi­stych, sku­tecz­nie sto­pu­ją­ce pro­jekt, czy może jakieś zewnętrz­ne cza­ry-mary, nie­zba­da­ne fata­li­zmy & dziw­na kar­ma? Do Mek­sy­ku nigdy nie dotar­łem, podob­nie jak nie zali­czy­łem Sik­ki­mu i nie zoba­czy­łem obra­zu „Las Meni­nas”… Złe wybo­ry, ener­ge­tycz­ne strzy­gi, nie­po­trzeb­nie stra­co­ny czas. I tego już się nie zmie­ni! Ahu ahu i do pia­chu… Z Tenoch­ti­tlan (zna­ne­go mi na pamięć z nie­zli­czo­nych ksią­żek i arty­ku­łów) nigdy jed­nak psy­chicz­nie nie wyje­cha­łem… Zda­je mi się, że cią­gle w tej „dru­giej Wene­cji” prze­by­wam. Do współ­cze­sne­go Mexi­co City jakoś mnie z kolei nie cią­gnie… Poszu­ki­wa­nia, samot­ność na Mlecz­nej Dro­dze, koty? Ty i tyl­ko ty… Jed­nost­ko­wy pod­miot pozna­ją­cy? Osob­ni­cy marzą­cy o galak­tycz­nych pod­bo­jach, zało­ga wybie­ra­ją­ca się na pla­ne­tę Mars/Jowisz/CXL999999, będzie musia­ła grun­tow­nie prze­ana­li­zo­wać Kodeks Flo­renc­ki, spo­tka­nie Cor­te­za z Mon­te­zu­mą, opa­no­wać pik­to­gra­my, archi­tek­tu­rę, wie­rze­nia Mexi­ków (Azte­ko­wie to nie­po­praw­na nazwa, wymy­ślo­na w XVII wie­ku przez jezu­itów, wzię­li ją od nazwy Aztlan, czy­li Miej­sca cza­pli, skąd według legen­dy India­nie ci przy­by­li do Doli­ny Mek­sy­ku). Stra­cić ser­ca na pira­mi­dzie. Żeby przy­go­to­wać się na kon­fron­ta­cję z Obcym, nale­ża­ło­by znać na pamięć histo­rię kon­kwi­sty. A obcię­te gło­wy schwy­ta­nych koni umiesz­cza­no na spe­cjal­nych sto­ja­kach… – żeby­śmy nie mie­li tu więk­szych wąt­pli­wo­ści.

MAGIA OBSYDIANOWYCH NOŻY
Dla­cze­go nie tań­czą wraz z nami u stóp Wiel­kiej Świą­ty­ni,
Czyż­by nie byli wysłan­ni­ka­mi Quet­zal­co­atla?

Więk­szość opo­wie­ści o Mexi­kach (Azte­kach) jest oczy­wi­ście moc­no zafał­szo­wa­na. Ich „doku­men­ta­cję” spa­lo­no. Wia­do­mo, zwy­cięz­cy two­rzą histo­rię. Mexi­ko­wie zro­bi­li zresz­tą to samo z biblio­te­ka­mi poprze­dza­ją­cych ich Tol­te­ków. Prze­pi­sa­li i doda­li na pod­sta­wie tol­tec­kich pism co trze­ba i mie­li nagle wła­sną wspa­nia­łą prze­szłość, skom­pli­ko­wa­ną reli­gię etc. Podob­nie jak sta­ło się to wcze­śniej w naszych zakąt­kach glo­bu z Egip­tem, a następ­nie ze starymi/nowymi testa­men­ta­mi… Dobrze zna­ny nam The Gre­at Roc­k’N’Roll Swin­dle: „The time is right to do it now/ The gre­atest rock and roll swin­dle”. Trze­ba być pomy­sło­wym i zawsze na poste­run­ku! I zało­żyć opa­skę-prze­pa­skę w odpo­wied­nim momem­cie, rzecz jasna, wte­dy gdy patrzy na nas zza krza­ka jakaś atrak­cyj­na, nie­po­ka­la­na łączniczka/sanitariuszka… Dopi­sy­wa­nie, selek­tyw­ne prze­pi­sy­wa­nie, fał­szer­ka, celo­we omi­ja­nie „nie­wy­god­nych frag­men­tów” sta­ło się spe­cjal­no­ścią wie­lu tzw. eks­per­tów. I nie ma się co dzi­wić, że poja­wi­li się wyznaw­cy Nie­bo­cen­try­zmu albo Heri­ber­ta Illi­ga. To oczy­wi­ste! Wystar­czy lek­ko zain­te­re­so­wać się sta­rą archi­tek­tu­rą, np. przej­ścia­mi sty­lu romań­skie­go w gotyk i nagle cała aka­de­mia nabie­ra wody w usta. Histo­ry­cy zaj­mu­ją­cy się śre­dnio­wie­czem muszą nie­źle lawi­ro­wać, wia­do­mo, więk­szość źró­deł z tam­te­go cza­su to zwy­kła misty­fi­ka­cja. Nie trze­ba koniecz­nie pod­nie­cać się hipo­te­zą cza­su wid­mo­we­go, żeby zapa­li­ła nam się czer­wo­na lamp­ka alar­mo­wa… Dźwi­ga­nie na ple­cach kamie­ni, budo­wa pira­mi­dy Che­op­sa… Miał chy­ba rację Hła­sko: „Świat to gro­ma­da zwie­rząt wałę­sa­ją­cych się po gów­nie”. I trze­ba nadać temu jakiś sens, wykombinować/wytłumaczyć, na czym to wałę­sa­nie mia­ło­by wła­ści­wie pole­gać. Nie musi­my nawet zawra­cać sobie gło­wy okrut­ny­mi fara­ona­mi, czy książ­ką The True Sto­ry of the Bisho­pvil­le Mon­ster. Sytu­acja jest dynamiczna/komiczna. Na przy­kład nowa dys­ku­sja doty­czą­ca „zmia­ny war­ty” w pol­skiej poezji. Tutaj opty­mal­nie paso­wa­ła­by „wypo­wiedź” A. Paw­la­ka z jego przed­po­to­po­wej „Ksią­żecz­ki woj­sko­wej”:

Stoi żoł­nierz na war­cie
i myśli upar­cie
co lep­sze: czy dupa czy żar­cie
Dobra jest dupa
dobre jest żar­cie lecz prze­je­ba­ne jest stać na war­cie

I o to wła­śnie bie­ga nad Wisła­mi i w piw­ni­cach pod koł­cza­na­mi! Służ­ba war­tow­ni­cza, stró­żów­ka, pry­wat­ni detek­ty­wi & myśli­wi sprzy­ja­ją­cy roz­wo­jo­wi lasów, poprzez „zacho­wa­nie odpo­wied­nich pro­por­cji bizo­na w sto­sun­ku do żbi­ka i rzad­kich mchów ze stre­fy polar­nej, któ­ra nie­spo­dzia­nie prze­mie­ni­ła się w śród­ziem­no­mor­ską”. W pol­skim świat­ku lirycz­nym (pseu­do­me­ta­fi­zycz­nym & zaan­ga­żo­wa­nym & mało zaan­ga­żo­wa­nym – gdyż to prze­cież „fami­lia”, czy­li jed­na wiel­ka rodzi­na) zmia­ny war­ty są dość czę­stym feno­me­nem. Taka już widocz­nie pol­ska „spe­cy­fi­ka”, taki sport. Roz­li­cze­nia, sezo­no­we cza­row­ni­ce… Zaob­ser­wo­wa­łem w moim przy­dłu­gim życiu już chy­ba spo­ro takich wymian per­so­ne­lu. Te same biał­ka, ta sama świa­do­mość, inne (nie­co) fry­zu­ry, gla­ny, opa­ko­wa­nia. A zapo­da­je się babi­loń­skie argu­men­ty, mak­sy­mal­nie fan­ta­zyj­ne (w zależ­no­ści od koniunk­tu­ry), że ten kole­ga to był zawsze zbyt mało poli­tycz­ny, a tam­ten w ogó­le nie był, a kolej­ny, że ope­ru­je prze­sta­rza­łą meta­fo­rą, uni­ka proboszcza/za dużo się modli, że miłośnicy/zdrajcy bizo­na itd. Mor­do­wa­nie ojca/barda/medalisty (przez jego klo­ny z wąsa­mi), dobie­rze­my się dziad­kom leśnym do dupy… Wszyst­ko to bez zna­cze­nia, bo zarów­no ata­ko­wa­ni jak i ata­ku­ją­cy do wir­tu­ozów tej pla­ne­ty z pew­no­ścią się nie zali­cza­ją. Fał­szer­ka, dokład­nie taka sama jak magia sek­ty chły­stów albo kult Mary Ann Cot­ton, spe­cja­list­ki od likwi­da­cji (arsze­nik) młod­sze­go poko­le­nia… Zamiast posta­wić spra­wę pro­sto i uczci­wie:

Kocha­ni, Panie & Pano­wie, Sio­stry, Bra­cia i Sio­stro­bra­cia, boże coś Pol­skie od samiuś­kich Tatrów, w imię jak Czar­niec­ki, to zna­czy Wan­da na głów­kę do Wisły, żeby poko­nać smo­ka i przy­nieść nam pokój wiecz­ny, ale nie każ­dy musi wie­rzyć dziś w spi­ry­tu­alia! Ludzie prze­klę­ci uro­dze­ni w latach 1900–1979, nacha­pa­li­ście się już nagród (albo słusz­nie odsta­wio­no was na prze­miał), daj­cie więc w koń­cu tro­chę zaro­bić, wydru­ko­wać kil­ka ksią­żek itd., eki­pie uro­dzo­nych po 1980. Kory­to wszyst­kich dziś nie wykar­mi. Pie­czar­kar­nie nie przy­no­szą zysku i padło gór­nic­two. Miesz­cza­nie wolą wypra­co­wa­nia o Pił­sud­skim oraz Sta­li­nie. Mini­ster­stwo wspie­ra wyłącz­nie gości glo­ry­fi­ku­ją­cych nasz przed­wo­jen­ny Lwów. Led­wo oddy­cha­my! A cza­su nie mamy zbyt wie­le, gdyż zaraz sko­czą nam do gar­deł uro­dze­ni po 1999. I postu­lu­je­my nie zapra­szać na festi­wa­le klien­te­li zain­te­re­so­wa­nej obma­cy­wa­niem się pod sto­li­ka­mi. Bez wzglę­du na wyznanie/wiek/przekonania poli­tycz­ne. Życie idzie naprzód kro­kiem alter­glo­ba­li­zmu! Szczęść boże, niech będzie pochwa­lo­ny Breż­niew!

 I to było­by natu­ral­ne. Jakoś tam spra­wie­dli­we. Chy­ba, że ktoś jesz­cze wie­rzy w debiu­tan­tów po 60. roku życia! W sumie… why not? Więc zro­zu­mia­ły nie­po­kój, że ci sami ludzie w jury i ci sami z tala­ra­mi… Powin­no się to jed­nak „roz­ja­śniać” bez kre­tyń­skiej bary­ka­dy. Tym­cza­sem mesja­nizm, jak zwy­kle… Nacht der Lan­gen Mes­ser. Bo prze­cież nie cho­dzi o jakiś istot­ny prze­łom intelektualny/formalny. Coś takie­go NIGDY nie nastą­pi­ło. Są cie­ka­we i na maxa gra­fo wystą­pie­nia. Kil­ka cha­ry­zma­tycz­nych i armia dużo mniej cha­ry­zma­tycz­nych twa­rzy. Talen­ty i ponu­ra głu­paw­ka. Falo­wa­nie. Zwy­kła, kla­sycz­na rota­cja gene­ra­cyj­na. Bez tych bajek o dominacji/braku domi­na­cji nie­od­kry­tych, nie­do­ce­nio­nych, Bru­lio­nu, szo­wi­ni­stów, eko­lo­gów, post­cy­ber, neo­da­da… To mity. To całość, natu­ral­ne wypa­dy, kra­jo­braz. Natursz­czyk nie poko­na (nie prze­ko­na) aka­de­mii, „docent” nie zała­pie się na par­ty natursz­czy­ka. Pra­wi­ca to za chwi­lę bru­nat­na lewi­ca, a lewi­ca to przy­bun­kro­wa­na, kocha­ją­ca strze­lec­two pra­wi­ca. Śro­dek to brak jakie­go­kol­wiek środ­ka. I nikt niko­go nie zmu­sza do dre­dów, czy wzdy­cha­nia na temat kawy/papierosów. Po co czy­tać kiep­skich lite­rac­ko, napu­szo­nych zgre­dów-meda­li­stów, zaj­mo­wać się ewi­dent­nym shi­tem, pła­kać po nocach i ciąć się żylet­ka­mi? Ale cią­gle będzie się wci­ska­ło mało zorien­to­wa­nym kit. Stra­szy­ło demo­na­mi. Nie­ste­ty: Pier­dol bąka, a bąk brzdą­ka. Nato­miast sen­sow­ni ludzie i tak na bank prze­sko­czą te śro­do­wi­sko­we i gene­ra­cyj­ne przy­tu­lan­ki (taka przy­naj­mniej hipo­te­za:). Pora­dzą sobie bez agi­ta­to­rów i mani­pu­la­cji. PESEL do nicze­go im się nie przy­da. Będą zawsze bez aktu zgo­nu. Zdo­bę­dą kasę na sto innych spo­so­bów. Doro­bią repor­ta­żem o skan­da­lach ban­ko­wych, kon­tro­lo­wa­niem towa­rów w Bie­dron­ce albo zaczną krę­cić w Pre­to­rii fil­my o bia­łych far­me­rach. Do zoba­cze­nia więc za kil­ka lat. Trzy­mam kciu­ki za uro­dzo­nych po 1999 roku i wiem dokład­nie (mimo że nie jestem Raspu­ti­nem) jak będzie wyglą­dać ich zaan­ga­żo­wa­na, mało zaan­ga­żo­wa­na, kościel­na, patrio­tycz­na i anar­chi­stycz­na poezja. Jak oba­li się obec­nych (za chwi­lę już pod­sta­rza­łych) łow­ców głów. Show must go on! Niech żyje bizon i żbik, tra­fi­li­ście na nie­złych waria­tów, ale Mor­dor musi prze­grać, to są tyl­ko zwy­kłe ampli­tu­dy. Melan­cho­lia spra­wę wypro­stu­je (cho­dzi o Lar­sa, oczy­wi­ście). Ale czy sami nie mamy tak napraw­dę już na nic wpły­wu? Dole­wa­ją nam do mle­ka meska­li­nę? Ktoś zain­sta­lo­wał tajem­ni­czy program/wirusa/pluskwę? Czyż­by apo­ka­lip­tycz­ni Świad­ko­wie (czy inni poboż­ni pur­pu­ra­ci) doga­da­li się z „Koli­brem”, zado­wo­lo­ny­mi z wło­skich tore­bek cele­bry­ta­mi i mini­strem śro­do­wi­ska? A tu zmia­na war­ty i glę­dze­nie. Inku­ba­tor nowych nie­wol­ni­ków…

Prze­łom XV i XVI wie­ku. Euro­pa zala­na roman­sa­mi rycer­ski­mi. W 1492 pada w Gre­na­dzie Alham­bra, ostat­nia twier­dza Ara­bów w Hisz­pa­nii. I co dalej bied­ny czło­wie­ku? Goło­dup­com zawsze wiatr w oczy. Upadek/syfilis, marze­nia o Nowym Świe­cie. Odkry­cia Kolum­ba. Ame­ri­go Vespuc­ci. Fana­tyzm naro­do­wy & reli­gij­ny w roz­kwi­cie. Skąd my to zna­my? Chi­chot Zie­mi! Obro­ty kuli… Zamiast lon­dyń­skie­go zmy­wa­ka, baj­ki o smo­kach i tajem­ni­czym El Dora­do. Zło­to! Pier­wia­stek che­micz­ny o licz­bie ato­mo­wej 79. Teo­cu­itlalt, czy­li „boskie odcho­dy”, jak z sza­cun­kiem nazy­wa­li je Mexi­ko­wie. Secun­do­nes – syn­ko­wie hisz­pań­skiej szla­chy pozba­wie­ni pier­ścion­ków przez pier­wo­rod­nych, zaczy­na­ją się ner­wo­wo kręcić/wiercić, roz­glą­dać za odpo­wied­ni­mi, pły­wa­ją­cy­mi (dry­fu­ją­cy­mi) balia­mi. Odważ­ni, trzy­ma­ją­cy się pio­nu kapi­ta­no­wie. Kon­kwi­sta! Cor­tez. Dla jed­nych sady­sta, nisz­czy­ciel wspa­nia­łych indiań­skich cywi­li­za­cji, dla dru­gich syno­nim odwa­gi, zapo­wiedź epo­ki rene­san­su. I Pan Mon­te­zu­ma II. Rytu­al­ny zja­dacz nie­mow­ląt (w kotłach z pomi­do­ra­mi dla popra­wy sma­ku). W cza­sach dzi­siej­szych odmia­na ambit­ne­go pro­fe­so­ra teo­lo­gii. Spo­tka­nie dwóch nie­prze­cięt­nych osób. Nasza misja do kanio­nu Val­les Mari­ne­ris. Na balan­gę z Sau­ria­na­mi. Ber­nal Diaz del Castil­lo prze­szedł z Cor­te­zem cały szlak bojo­wy. Był jego cho­rą­żym. Jest auto­rem genial­nej wspo­mnie­niów­ki Pamięt­nik żoł­nie­rza Kor­te­za czy­li praw­dzi­wa histo­ria pod­bo­ju Nowej Hisz­pa­nii (Histo­ria Ver­da­de­ra de la Conqu­ista de la Nueva Espa­na). Książ­ki, na któ­rą powo­ły­wać się będą potem wszy­scy moż­li­wi badacze/pasjonaci kon­kwi­sty. Bez Ber­na­la dużo byśmy się na temat tam­tych wyda­rzeń nie dowie­dzie­li. Zacho­wa­ły się oczy­wi­ście nie­któ­re listy Cor­te­za do kró­la, czy prze­ry­so­wa­na rela­cja pod­bo­ju Ovie­da y Val­des. Są tak­że rela­cje pierw­szych fran­cisz­kań­skich misjo­na­rzy (nie, nie, to nie były tyl­ko te nasze wyma­rzo­ne gołąb­ki poko­ju). Po pacy­fi­ka­cji Mek­sy­ku znacz­ną ilość infor­ma­cji posia­da­my dzię­ki zacho­wa­nym po dziś dzień w prze­róż­nych archi­wach, pro­to­ko­łom sądo­wym zezna­ją­cych kon­kwi­sta­do­rów. Oskar­ża­no Cor­te­za o okru­cień­stwa, zabój­stwo żony, zro­bie­nie w balo­na guber­na­to­ra Kuby, szwin­del (patrz wyżej: swin­dle) z naszym uko­cha­nym, demo­nicz­nym krusz­cem. Ktoś się zała­pał, a ktoś nie-za-bar­dzo. Szcze­gól­nie pod­kur­wi­ło to kole­gów kon­kwi­sta­do­rów, któ­rym uda­ło się oszczę­dzić bro­da­te głów­ki, ofia­ro­wa­nia na szczy­tach pira­mid w Tenoch­ti­tlan. Twar­dzie­li, któ­rych namó­wio­no na róż­ne absur­dal­ne, „kon­tro­wer­syj­ne akcje”, np. rzeź w mie­ście Cho­lu­li. Stru­myk gites krwi, aga­in! Ber­nal pisał swój pamięt­nik na kil­ka lat przed śmier­cią w Gwa­te­ma­li (zmarł w 1580), gdzie miesz­kał od 1541 roku, po zło­że­niu bro­ni (ostat­nią jego wyciecz­ką była nie­uda­na wypra­wa z Cor­te­zem do Hon­du­ra­su) został tam ław­ni­kiem. Dzia­do­wał, ale jako kul­to­wa postać. Trak­to­wa­no go z respek­tem. Osta­tecz­nie świa­dek wypra­wy na Jupi­te­ra. I coś go, w mor­dę, w koń­ców­ce życia pod­ku­si­ło. Tłu­ma­czył, że chciał prze­ka­zać praw­dę swym wnu­kom i prze­ciw­sta­wić się ten­den­cyj­nym histo­ry­kom, któ­rzy w kil­ka­dzie­siąt lat po „wyda­rze­niach”, zaczę­li nie­po­ko­ją­co węszyć i dopi­sy­wać nie­praw­dzi­we „epi­zo­dy”… Pamiętnik/relacja! (Już drżę, jak puści far­bę moja ex-żona…). Tekst Ber­na­la to wspo­mnie­nia pro­ste­go żoł­nie­rza, nie jest to doku­ment jakie­goś ówcze­sne­go, jajo­gło­we­go mędr­ca z Sala­man­ki (gdzie z kolei licen­cjat zali­czył Cor­tez). Napi­sa­ny mało skom­pli­ko­wa­nym, kon­kret­nym języ­kiem, opo­wia­da rzecz nie­praw­do­po­dob­ną. Do tej pory cięż­ko jest nam uwie­rzyć, w jaki spo­sób koman­do kil­ku­set awan­tur­ni­ków (wypo­sa­żo­nych w nie­wiel­ką ilość dział, kil­ka­na­ście koni i kil­ka psów) mogło poko­nać dosko­na­le zor­ga­ni­zo­wa­ne mili­tar­nie impe­rium, zło­żo­ne z setek tysię­cy doświad­czo­nych wojow­ni­ków. Więc zno­wu sko­rzy­stam z oka­zji, tym razem mój tytu­ło­wy wiersz z książ­ki, o któ­rej wspo­mnia­łem na począt­ku:

NOC W OBOZIE CORTEZA
Bra­cia! Nie trwóż­cie się. Księ­życ nie jest ze sre­bra.
Już daw­no ścią­gnął­bym go na Zie­mię.
Czyż to nie wyczer­pu­je tema­tu?
Powia­dam wam –
Jutro pad­nie Tenoch­ti­tlan.

Ber­nal był nie­złym gadu­łą. I może wła­śnie dla­te­go, z powo­du jego total­ne­go „gawę­dziar­stwa”, pozor­nie nie­istot­nych opi­sów zapachów/kolorów/dźwięków, budow­li wie­rzeń, natu­ry, moż­na łatwiej zała­pać psy­cho­zę tam­tych wyda­rzeń. Zasta­na­wia­ją­ca wyda­wać się może jego pamięć. Czy to moż­li­we, żeby zacho­wał w gło­wie wszyst­kie te szcze­gó­ły, mimo upły­wu kil­ku­dzie­się­ciu lat? Kie­dy mamy do czy­nie­nia z fan­ta­zją, a kie­dy z praw­dą? Cała wie­dza, póź­niej­sza pra­ca badaw­cza nad kon­kwi­stą zbu­do­wa­na jest w dużej mie­rze na jego Pamięt­ni­ku. Wie­le sekwen­cji pró­bo­wa­no potem pod­wa­żyć. Powsta­wa­ły nie­zli­czo­ne teo­rie spi­sko­we, choć­by ta doty­czą­ca same­go momen­tu śmier­ci Mon­te­zu­my. Ber­nal dość czę­sto mylił daty, nazwy miej­sco­wo­ści, a jed­nak jego rela­cja pokry­wa­ła się z lista­mi Cor­te­za do kró­la Hisz­pa­nii, czy ze zna­le­zio­nym dopie­ro w XX wie­ku pamięt­ni­kiem inne­go ze zdo­byw­ców Tenoch­ti­tlan, Andre­sa de Tapii. Zapi­sy Ber­na­la zna­ne i popu­lar­ne były na dłu­go przed ich wyda­niem w Mek­sty­ku w 1632 roku. Potem docze­ka­ły się całej masy kolej­nych wydań hisz­pań­skich, prze­ło­żo­no je tak­że na kil­ka­na­ście języ­ków obcych. W Pol­sce uka­za­ły się po raz pierw­szy (żeby było wese­lej) w Wydaw­nic­twie Mini­ster­stwa Obro­ny Naro­do­wej w 1962 roku, autor­ką prze­kła­du jest Anna Ludwi­ka Czer­ny. Byli­śmy już więc na Mar­sie, mamy stam­tąd „pod­ręcz­ni­ki”. Zna­my Sie­dem Węży, bóstwo kuku­ry­dzy. Jeśli chcie­li­by­śmy prze­rzu­cić kie­dyś nasze waliz­ki z tok­sycz­nej Zie­mi, war­to o nich pamię­tać, wykuć je sobie w sumie na pamięć. Podob­nie jak wypa­da­ło­by zali­czyć „Wspo­mnie­nia Rudol­fa Hoes­sa’, komen­dan­ta obo­zu… Cha­rak­te­ry­sty­ki Eic­ke­go, Fritz­scha, Aume­ie­ra i innych zwy­rod­nial­ców mogą nam pomóc w zro­zu­mie­niu obec­nych ten­den­cji na tym pięk­nym, uro­czym glo­bie i w świa­tach pozba­wio­nych wody/kumulusa. Wia­do­mo, czym była akcja „Rein­hard”, naj­więk­sza ope­ra­cja w ramach Holo­kau­stu. Licz­ba 1,5 milio­na ofiar jest być może nawet zani­żo­na. Tym­cza­sem per­so­nel trzech naj­więk­szych obo­zów (Bełżec–Sobibór–Treblinka) sta­no­wi­ło zale­d­wie 120 eses­ma­nów. Mie­li jed­nak swo­ich pomoc­ni­ków… (Tutaj może­cie sobie dokład­nie dopi­sać, kim byli i na jakiej zasa­dzie się to wszyst­ko odby­wa­ło). Wła­śnie! Podob­nie jak Cor­tez, któ­ry w Mek­sy­ku nigdy by nie pod­sko­czył bez wspar­cia Indian Tla­xca­la. Ludo­bój­stwo pole­ga­ło ZAWSZE na zna­le­zie­niu odpo­wied­nie­go poma­gie­ra… Kogoś, kogo moż­na było zastra­szyć, obda­ro­wać grze­by­ka­mi lub sku­tecz­nie spłu­kać mu mózg. Dla­te­go: Pora się już chy­ba prze­bu­dzić! Nawet jak to się nam „tyl­ko” (ponow­nie) wyklu­wa, czy zaczy­na z czymś ewi­dent­nie fatal­nym koja­rzyć.