28/11/16

W cieniu głosu

Lynn Suh

Strona cyklu

Wytłumaczenia
Lynn Suh

Urodzony w 1982 roku w Bostonie, USA. Tłumacz współczesnej poezji polskiej. Były redaktor naczelny czasopisma poświęconego współczesnej poezji amerykańskiej i polskiej, WIDMA. Jego eseje, przekłady i wiersze są publikowane m.in. w "Berlin Quarterly", "biBLiotece", "Fence", "Kontencie" i "Versopolis". Obecnie mieszka w Seulu w Korei Południowej i jest doktorantem na Wydziale Polonistyki na Hankuk University of Foreign Studies.

sło­wi­czek (Ilo­na Wit­kow­ska)

tro­chę nie­na­wi­dzę psa
musia­łam wyjść w pust­kę i gwiz­dać tak gło­śno.
cze­ka­łam. myłam się nie­ustan­nie.
prze­glą­da­łam się w lustrze, cze­ka­łam.
nie mogłam się upić. bałam się przez moment.
byłam czuj­na. strzy­głam usza­mi.
auto­bu­sy nie jeź­dzi­ły, świa­tła nie pul­so­wa­ły,
pali­łam w miesz­ka­niu, a tego nie wol­no.
cho­dzi­łam od ścia­ny do ścia­ny od ścia­ny do ścia­ny,
wymy­śli­łam do tego tele­dysk.
zno­wu się bałam, ale tro­chę mniej, byłam zaję­ta
czymś innym.

wra­caj sło­wicz­ku. no, chodź.

swe­et nigh­tin­ga­le (by Ilo­na Wit­kow­ska)

i kin­da hate the dog
i had to get out into the void and whi­stle real­ly loud.
i was waiting. i was washing myself con­stan­tly.
i looked at myself in the mir­ror, i waited.
i couldn’t get ham­me­red. for a moment i was afra­id.
i was vigi­lant. i per­ked my ears.
no buses were run­ning, lights weren’t pul­sing.
i smo­ked in the apart­ment, which is not per­mit­ted.
i wal­ked from wall to wall from wall to wall
and came up with a music video for it.
aga­in i was afra­id, but a lit­tle less, i was busy
with some­thing else.

come back swe­et nigh­tin­ga­le. come on.

*

Brzmie­nie gło­su Ilo­ny Wit­kow­skiej jest dosyć cha­rak­te­ry­stycz­ne, o czym pew­nie prze­ko­nał się każ­dy, kto z nią roz­ma­wiał. Jest to brzmie­nie żywe, wie­lo­barw­ne, wibru­ją­ce od aneg­dot. Jed­no­cze­śnie jest ostre, tak jak­by „mordowa[ła] kogoś w ele­ganc­ki spo­sób” przy pomo­cy żar­tu lub bon mot. Ta bar­wa dźwię­ku – ta ska­la – daje się uchwy­cić nie tyl­ko w roz­mo­wie z nią, ale też pod­czas lek­tu­ry jej wier­szy, i kie­dy tłu­ma­czę jej poezję, czu­ję się tak, jak­bym wypo­czy­wał w cie­niu tego gło­su, a każ­da linij­ka rezo­no­wa­ła jak wystrzał wprost z ser­ca. Nawet teraz, pisząc ten tekst, pozo­sta­ję pod jego hip­no­tycz­nym wpły­wem.

Podob­ny głos chęt­nie pod­da­je się tłu­ma­cze­niu poprzez siłę swo­je­go cha­rak­te­ru, a nawet może poczuć się w dru­gim języ­ku jak w domu. Nie­mniej jed­nak pamię­tam sło­wa moje­go kole­gi po fachu, któ­re­go zda­niem tłu­ma­cze­nie jest przede wszyst­kim aktem two­rze­nia tek­stu lite­rac­kie­go w lim­bo, w pust­ce mię­dzy tra­dy­cja­mi lite­rac­ki­mi. Zatem z tech­nicz­ne­go punk­tu widze­nia, wier­sze Ilo­ny prze­tłu­ma­czo­ne na język angiel­ski nie nale­ża­ły­by ani do angiel­skiej, ani do pol­skiej tra­dy­cji. Tłu­ma­cze­nie pozo­sta­je po pro­stu tłu­ma­cze­niem, ni mniej, ni wię­cej.

Gdy tyl­ko zabra­łem się za tłu­ma­cze­nie pierw­szych spo­śród zle­co­nych mi wier­szy Ilo­ny, mogłem sły­szeć jej głos w języ­ku angiel­skim tak wyraź­nie, jak gdy­by sta­ła tuż obok i zwra­ca­ła się do mnie po angiel­sku już w pierw­szej linij­ce wier­sza „sło­wi­czek”: „tro­chę nie­na­wi­dzę psa” [i kin­da hate the dog]. To tro­chę nie­po­waż­ne, ale w mia­rę lek­tu­ry z łatwo­ścią mogłem wyobra­zić sobie ją, sie­dzą­cą na stoł­ku w kawiar­ni gdzieś w Sta­nach, w luź­nym ubra­niu, czar­nym, z chust­ką na gło­wie i w gęstej chmu­rze papie­ro­so­we­go dymu. Lecz nie, na przy­kład, w San Fran­ci­sco, czy w Chi­ca­go. Umiej­sco­wi­łem ją w Nowym Jor­ku, czy raczej w języ­ku Nowe­go Jor­ku, a to dzię­ki sty­lo­wi jej mowy, jaki dostrze­gam w tych wier­szach.

Jak wia­do­mo, w Sta­nach ist­nie­je róż­ni­ca mię­dzy akcen­tem z połu­dnia a akcen­tem z pół­no­cy. Jed­nak to prze­cież „język ame­ry­kań­ski” budzi się co rano nad wschod­nim wybrze­żem i zasy­pia nad wybrze­żem zachod­nim; prze­mie­rza 3940 kon­ty­nen­tal­nych km codzien­nie, co mie­siąc, co rok. Dla­te­go język ame­ry­kań­ski brzmi tro­chę tak, jak­by wypa­lił się u kre­su swo­jej podró­ży, stał się pła­ski, wymę­czo­ny i leni­wy. Dla­te­go ludzie w Kali­for­nii wychry­pu­ją koń­ców­ki słów – „Hey dude” brzmi jak „Hey duuu[skrzek]de” – w Nowym Jor­ku nic takie­go się nie zda­rza i abso­lut­nie nie paso­wa­ło­by do gło­su Ilo­ny, jaki sły­sza­łem w mojej gło­wie. To akcent nowo­jor­ski jest żywy, wie­lo­barw­ny, wibru­ją­cy… Co wię­cej, miesz­kań­cy Nowe­go Jor­ku zwy­kle są bez­ce­re­mo­nial­ni, gdy roz­ma­wia­ją ze sobą, co jest wła­ści­wie dla sty­lu Ilo­ny, któ­ra w innym wier­szu pisze:  „my tu się śmie­je­my, oni tam umie­ra­ją. // więc co? mamy się nie śmiać? / kie­dy się nie śmie­je­my, to też umie­ra­ją.” Uff…

Jeże­li przy­pad­kiem gdzieś w Nowym Jor­ku nie żył dotąd sobo­wtór Ilo­ny Wit­kow­skiej, to dzię­ki jej wier­szom ktoś taki już ist­nie­je nie­wi­docz­nie, w cie­niu budyn­ków, drzew, nawet w cie­niu pew­nej oso­by.