W Wieży Osobnej, czyli pochwała poezji
Przemysław Rojek
Strona cyklu
Wieża KurremkarmerrukaPrzemysław Rojek
Nowohucianin z Nowego Sącza, mąż, ojciec, metafizyk, capoeirista. Doktor od literatury, nauczyciel języka polskiego w krakowskim Liceum Ogólnokształcącym Zakonu Pijarów, nieudany bloger, krytyk literacki. Były redaktor w sieciowych przestrzeniach Biura Literackiego, laborant w facebookowym Laboratorium Empatii, autor – miedzy innymi – książek o poezji Aleksandra Wata i Romana Honeta.
Trochę będzie o tym, co na początku, a jednocześnie też o tym, dlaczego wszystko, co tutaj piszę, ma tytuł tak osobliwy. Tytuł, powiedzmy to sobie od razu, wzięty z pewnej książki. A często jest tak, że jak myślę o poezji, to przychodzi do mnie właśnie stary Kurremkarmerruk. Ale po kolei.
Jeśli napisano jakąś powieść, w odniesieniu do której truizm o wadze gatunkowej odwrotnie proporcjonalnej do wagi fizycznej okazuje się aż nadto prawdziwy, to jest nią Czarnoksiężnik z Archipelagu Ursuli K. Le Guin. By wagę tę dodatkowo potwierdzić pieczęcią instytucji (zwanej – a jakże – literaturą), dość powiedzieć, że pierwsze polskie wydanie tej nieobszernej historii fantasy ukazało się z posłowiem Stanisława Lema i w tłumaczeniu Stanisława Barańczaka. Pierwszy z obu Stanisławów – o czym powszechnie wiadomo – nie bywał nadmiernie rozrzutny w rekomendacjach, drugi z kolei spolszczeniem Le Guin uczynił zaszczytny wyjątek wobec głównego nurtu swych translatorskich sympatii, o których wiadomo równie powszechnie… No, mniejsza z tym.
Spisane przez Le Guin przygody czarnoksiężników z Ziemiomorza – zakładam – większość zna, więc przypomnę tylko dla porządku, że są to czarnoksiężnicy dziwni, rzucający uroki jeszcze niechętniej niż Lem pochwały. Jak taoistyczni mędrcy czy buddyjscy mnisi, dbają oni raczej o to, by nie rozchwiała się równowaga świata – ale jeśli już bardzo muszą zrobić jakieś abrakadabra, to konieczna jest do tego znajomość prawdziwej, wyrażonej w Dawnej Mowie, nazwy danej rzeczy, jej imienia sekretnego, innego od używanego na co dzień. Dlatego też główny bohater powieści, Ged, na etapie bycia adeptem sztuk magicznych w szkole na wyspie Roke trafia właśnie tam, gdzie trafia:
„[…] został wysłany wraz z siedmioma innymi chłopcami na najdalej wysunięty na północ przylądek Roke, gdzie stała Wieża Osobna. Mieszkał tutaj samotnie Mistrz Imion, którego nazywano imieniem nie posiadającym znaczenia w żadnym innym języku: Kurremkarmerruk. W promieniu całych mil od Wieży nie było żadnej zagrody ani domu mieszkalnego. Groźnie wznosiła się Wieża ponad północnymi urwiskami, szare były chmury nad zimowym morzem, nieskończone spisy, szeregi i ciągi imion, których musiało się uczyć ośmiu uczniów Mistrza. Pomiędzy nimi w wysokiej komnacie Wieży siedział na wysokim zydlu Kurremkarmerruk, spisując listy imion, których trzeba się było nauczyć, zanim atrament zblaknie o północy, pozostawiając znów czysty pergamin. Było zimno, panowały półmrok i wieczna cisza, jeśli nie liczyć skrzypienia Mistrzowego pióra i wzdychania – zapewne jednego z uczniów, który musiał przed północą wyuczyć się imion każdego przylądka, cypla, cieśniny, przystani, kanału, portu, mielizny, rafy i skały na wybrzeżach Lossow, małej wysepki na Morzu Pelnijskim. Gdyby uczeń się skarżył, Mistrz mógłby nic nie powiedzieć, ale wydłużyć listę, albo mógłby rzec: kto chce być Mistrzem Morskim, musi znać prawdziwe imię każdej kropli w morzu”.
Czarowanie dla czarnoksiężników z powieści Le Guin nie różni się wiele od tego, co czarowaniem przyzwyczaiła nas nazywać kulturowa intuicja – chodzi o wywoływanie przy użyciu odpowiedniej kombinacji jakiejś tam tajnej, elitarnej mocy i równie niedostępnej, sekretnej formuły zmian w rzeczywistości, których to zmian logika nie mieści się w tejże rzeczywistości naturalnym porządku. Zostawmy na boku kwestię wrodzonych magicznych predyspozycji – co by tu nie mówić, to zawsze sprawa śliska… Bardziej interesuje mnie to, że sednem każdej magicznej formuły wypowiadanej (niechętnie, przypominam) w urzekającym świecie Le Guin jest słowo, imię przynależące do każdej jednej – i tylko tej jednej – rzeczy, ujmujące ją w jej nienaruszalnej i rudymentarnej prawdzie. Nazwać coś albo kogoś prawdziwym imieniem, to zdobyć nad tym absolutną, niepodzielną władzę.
Myślę, że to dlatego pisanie poezji (ale też jej czytanie, które – o czym pisałem poprzednio – jest przedsięwzięciem wyjątkowo suwerennym, niereproduktywnym, niepodobnym w swej intensywności do żadnego innego czytania) wydaje mi się jakoś bardzo podobne do ślęczenia w Wieży Osobnej Kurremkarmerruka, Mistrza Imion. Spotkanie z wydarzającą się przygodą poezji jest poszukiwaniem tego najwłaściwszego związku między słowem a tym, co słowem (tym właśnie, dopiero co użytym) nie jest. I nie ma chyba większego znaczenia, jak nazwiemy to coś po drugiej stronie słowa: istotą rzeczy, epifanią wyższego sensu, prawdą przeżycia, znakiem doświadczenia, kontemplacją pejzażu lub dzieła sztuki; a może będzie to tylko wiodąca w nieskończoność, pofałdowana droga przez wydmowy pejzaż figur i tropów. W gruncie rzeczy nie jest też ważne samo słowo – istotne jest jedynie owo pomiędzy, które każdy musi przemierzyć na własną rękę; korzystając z instytucjonalnych narzędzi, jakich dostarcza sama praktyka pisania i czytania, rozbrzmiewa ten przedziwny polilog, niekończąca się negocjacja między nieprzekładalnymi na siebie wzajem idiomami. Przedsięwzięcie beznadziejne, choć ekscytujące; ekscytujące właśnie dlatego, że nieniosące nadziei na jakiekolwiek wyczerpanie. Dające poczucie panowania nad pozasłowiem odkrycia związków wyrazów i tego, co inne, owszem, objawiają się, iskrzą – by za chwilę rozpaść się, powrócić w radosny pląs migotliwych, niepochwytnych znaczeń, z których każdy będący poetą czytelnik i każdy bywający czytelnikiem poeta będzie mógł korzystać przy kolejnym czarnoksięskim akcie pisania i czytania. A teoria języka magicznego Kurremkarmerruka ciągle wydaje mi się też jedną z najbardziej przekonujących teorii literatury:
„Nazwa morza brzmi inien – zgoda. Ale to, co nazywamy Morzem Najgłębszym, ma również swoje własne imię w Dawnej Mowie. Jako że żadna rzecz nie może mieć dwu prawdziwych imion, inien może znaczyć tylko: całe morze z wyjątkiem Morza Najgłębszego. I oczywiście nie znaczy to nawet tyle, jest bowiem bez liku mórz i zatok, i cieśnin, które noszą swoje własne imiona. Toteż gdyby jakiś mag – Mistrz Morski był na tyle szalony, aby usiłował wzburzyć lub uciszyć czarami cały ocean, jego zaklęcie musi zawierać nie tylko ów wyraz inien, ale imię każdego obszaru, każdego skrawka, każdej odrobiny morza na przestrzeni całego Archipelagu i całych Zewnętrznych Rubieży, i jeszcze dalej, aż do miejsca, w którym imiona mają swój kres. W ten sposób to, co daje nam moc czynienia czarów, ustanawia zarazem granice tej mocy. […] I tak jest dobrze. Gdyby tak nie było, nikczemność kogoś potężnego albo szaleństwo mędrca już dawno temu mogłoby usiłować zmienić to, czego zmienić się nie da […] i w wiecznej ciszy zaginęłyby głosy i wszystkie imiona”.