06/11/13

W Wieży Osobnej, czyli pochwała poezji

Przemysław Rojek

Strona cyklu

Wieża Kurremkarmerruka
Przemysław Rojek

Nowohucianin z Nowego Sącza, mąż, ojciec, metafizyk, capoeirista. Doktor od literatury, nauczyciel języka polskiego w krakowskim Liceum Ogólnokształcącym Zakonu Pijarów, nieudany bloger, krytyk literacki. Były redaktor w sieciowych przestrzeniach Biura Literackiego, laborant w facebookowym Laboratorium Empatii, autor – miedzy innymi – książek o poezji Aleksandra Wata i Romana Honeta.

Tro­chę będzie o tym, co na począt­ku, a jed­no­cze­śnie też o tym, dla­cze­go wszyst­ko, co tutaj piszę, ma tytuł tak oso­bli­wy. Tytuł, powiedz­my to sobie od razu, wzię­ty z pew­nej książ­ki. A czę­sto jest tak, że jak myślę o poezji, to przy­cho­dzi do mnie wła­śnie sta­ry Kur­rem­kar­mer­ruk. Ale po kolei.

Jeśli napi­sa­no jakąś powieść, w odnie­sie­niu do któ­rej tru­izm o wadze gatun­ko­wej odwrot­nie pro­por­cjo­nal­nej do wagi fizycz­nej oka­zu­je się aż nad­to praw­dzi­wy, to jest nią Czar­no­księż­nik z Archi­pe­la­gu Ursu­li K. Le Guin. By wagę tę dodat­ko­wo potwier­dzić pie­czę­cią insty­tu­cji (zwa­nej – a jak­że – lite­ra­tu­rą), dość powie­dzieć, że pierw­sze pol­skie wyda­nie tej nie­ob­szer­nej histo­rii fan­ta­sy uka­za­ło się z posło­wiem Sta­ni­sła­wa Lema i w tłu­ma­cze­niu Sta­ni­sła­wa Barań­cza­ka. Pierw­szy z obu Sta­ni­sła­wów – o czym powszech­nie wia­do­mo – nie bywał nad­mier­nie roz­rzut­ny w reko­men­da­cjach, dru­gi z kolei spo­lsz­cze­niem Le Guin uczy­nił zaszczyt­ny wyją­tek wobec głów­ne­go nur­tu swych trans­la­tor­skich sym­pa­tii, o któ­rych wia­do­mo rów­nie powszech­nie… No, mniej­sza z tym.

Spi­sa­ne przez Le Guin przy­go­dy czar­no­księż­ni­ków z Zie­mio­mo­rza – zakła­dam – więk­szość zna, więc przy­po­mnę tyl­ko dla porząd­ku, że są to czar­no­księż­ni­cy dziw­ni, rzu­ca­ją­cy uro­ki jesz­cze nie­chęt­niej niż Lem pochwa­ły. Jak tao­istycz­ni mędr­cy czy bud­dyj­scy mni­si, dba­ją oni raczej o to, by nie roz­chwia­ła się rów­no­wa­ga świa­ta – ale jeśli już bar­dzo muszą zro­bić jakieś abra­ka­da­bra, to koniecz­na jest do tego zna­jo­mość praw­dzi­wej, wyra­żo­nej w Daw­nej Mowie, nazwy danej rze­czy, jej imie­nia sekret­ne­go, inne­go od uży­wa­ne­go na co dzień. Dla­te­go też głów­ny boha­ter powie­ści, Ged, na eta­pie bycia adep­tem sztuk magicz­nych w szko­le na wyspie Roke tra­fia wła­śnie tam, gdzie tra­fia:

[…] został wysła­ny wraz z sied­mio­ma inny­mi chłop­ca­mi na naj­da­lej wysu­nię­ty na pół­noc przy­lą­dek Roke, gdzie sta­ła Wie­ża Osob­na. Miesz­kał tutaj samot­nie Mistrz Imion, któ­re­go nazy­wa­no imie­niem nie posia­da­ją­cym zna­cze­nia w żad­nym innym języ­ku: Kur­rem­kar­mer­ruk. W pro­mie­niu całych mil od Wie­ży nie było żad­nej zagro­dy ani domu miesz­kal­ne­go. Groź­nie wzno­si­ła się Wie­ża ponad pół­noc­ny­mi urwi­ska­mi, sza­re były chmu­ry nad zimo­wym morzem, nie­skoń­czo­ne spi­sy, sze­re­gi i cią­gi imion, któ­rych musia­ło się uczyć ośmiu uczniów Mistrza. Pomię­dzy nimi w wyso­kiej kom­na­cie Wie­ży sie­dział na wyso­kim zydlu Kur­rem­kar­mer­ruk, spi­su­jąc listy imion, któ­rych trze­ba się było nauczyć, zanim atra­ment zblak­nie o pół­no­cy, pozo­sta­wia­jąc znów czy­sty per­ga­min. Było zim­no, pano­wa­ły pół­mrok i wiecz­na cisza, jeśli nie liczyć skrzy­pie­nia Mistrzo­we­go pió­ra i wzdy­cha­nia – zapew­ne jed­ne­go z uczniów, któ­ry musiał przed pół­no­cą wyuczyć się imion każ­de­go przy­ląd­ka, cypla, cie­śni­ny, przy­sta­ni, kana­łu, por­tu, mie­li­zny, rafy i ska­ły na wybrze­żach Los­sow, małej wysep­ki na Morzu Pel­nij­skim. Gdy­by uczeń się skar­żył, Mistrz mógł­by nic nie powie­dzieć, ale wydłu­żyć listę, albo mógł­by rzec: kto chce być Mistrzem Mor­skim, musi znać praw­dzi­we imię każ­dej kro­pli w morzu”.

Cza­ro­wa­nie dla czar­no­księż­ni­ków z powie­ści Le Guin nie róż­ni się wie­le od tego, co cza­ro­wa­niem przy­zwy­cza­iła nas nazy­wać kul­tu­ro­wa intu­icja – cho­dzi o wywo­ły­wa­nie przy uży­ciu odpo­wied­niej kom­bi­na­cji jakiejś tam taj­nej, eli­tar­nej mocy i rów­nie nie­do­stęp­nej, sekret­nej for­mu­ły zmian w rze­czy­wi­sto­ści, któ­rych to zmian logi­ka nie mie­ści się w tej­że rze­czy­wi­sto­ści natu­ral­nym porząd­ku. Zostaw­my na boku kwe­stię wro­dzo­nych magicz­nych pre­dys­po­zy­cji – co by tu nie mówić, to zawsze spra­wa śli­ska… Bar­dziej inte­re­su­je mnie to, że sed­nem każ­dej magicz­nej for­mu­ły wypo­wia­da­nej (nie­chęt­nie, przy­po­mi­nam) w urze­ka­ją­cym świe­cie Le Guin jest sło­wo, imię przy­na­le­żą­ce do każ­dej jed­nej – i tyl­ko tej jed­nej – rze­czy, ujmu­ją­ce ją w jej nie­na­ru­szal­nej i rudy­men­tar­nej praw­dzie. Nazwać coś albo kogoś praw­dzi­wym imie­niem, to zdo­być nad tym abso­lut­ną, nie­po­dziel­ną wła­dzę.

Myślę, że to dla­te­go pisa­nie poezji (ale też jej czy­ta­nie, któ­re – o czym pisa­łem poprzed­nio – jest przed­się­wzię­ciem wyjąt­ko­wo suwe­ren­nym, nie­re­pro­duk­tyw­nym, nie­po­dob­nym w swej inten­syw­no­ści do żad­ne­go inne­go czy­ta­nia) wyda­je mi się jakoś bar­dzo podob­ne do ślę­cze­nia w Wie­ży Osob­nej Kur­rem­kar­mer­ru­ka, Mistrza Imion. Spo­tka­nie z wyda­rza­ją­cą się przy­go­dą poezji jest poszu­ki­wa­niem tego naj­wła­ściw­sze­go związ­ku mię­dzy sło­wem a tym, co sło­wem (tym wła­śnie, dopie­ro co uży­tym) nie jest. I nie ma chy­ba więk­sze­go zna­cze­nia, jak nazwie­my to coś po dru­giej stro­nie sło­wa: isto­tą rze­czy, epi­fa­nią wyż­sze­go sen­su, praw­dą prze­ży­cia, zna­kiem doświad­cze­nia, kon­tem­pla­cją pej­za­żu lub dzie­ła sztu­ki; a może będzie to tyl­ko wio­dą­ca w nie­skoń­czo­ność, pofał­do­wa­na dro­ga przez wydmo­wy pej­zaż figur i tro­pów. W grun­cie rze­czy nie jest też waż­ne samo sło­wo – istot­ne jest jedy­nie owo pomię­dzy, któ­re każ­dy musi prze­mie­rzyć na wła­sną rękę; korzy­sta­jąc z insty­tu­cjo­nal­nych narzę­dzi, jakich dostar­cza sama prak­ty­ka pisa­nia i czy­ta­nia, roz­brzmie­wa ten prze­dziw­ny poli­log, nie­koń­czą­ca się nego­cja­cja mię­dzy nie­prze­kła­dal­ny­mi na sie­bie wza­jem idio­ma­mi. Przed­się­wzię­cie bez­na­dziej­ne, choć eks­cy­tu­ją­ce; eks­cy­tu­ją­ce wła­śnie dla­te­go, że nie­nio­są­ce nadziei na jakie­kol­wiek wyczer­pa­nie. Dają­ce poczu­cie pano­wa­nia nad poza­sło­wiem odkry­cia związ­ków wyra­zów i tego, co inne, owszem, obja­wia­ją się, iskrzą – by za chwi­lę roz­paść się, powró­cić w rado­sny pląs migo­tli­wych, nie­po­chwyt­nych zna­czeń, z któ­rych każ­dy będą­cy poetą czy­tel­nik i każ­dy bywa­ją­cy czy­tel­ni­kiem poeta będzie mógł korzy­stać przy kolej­nym czar­no­księ­skim akcie pisa­nia i czy­ta­nia. A teo­ria języ­ka magicz­ne­go Kur­rem­kar­mer­ru­ka cią­gle wyda­je mi się też jed­ną z naj­bar­dziej prze­ko­nu­ją­cych teo­rii lite­ra­tu­ry:

Nazwa morza brzmi inien – zgo­da. Ale to, co nazy­wa­my Morzem Naj­głęb­szym, ma rów­nież swo­je wła­sne imię w Daw­nej Mowie. Jako że żad­na rzecz nie może mieć dwu praw­dzi­wych imion, inien może zna­czyć tyl­ko: całe morze z wyjąt­kiem Morza Naj­głęb­sze­go. I oczy­wi­ście nie zna­czy to nawet tyle, jest bowiem bez liku mórz i zatok, i cie­śnin, któ­re noszą swo­je wła­sne imio­na. Toteż gdy­by jakiś mag – Mistrz Mor­ski był na tyle sza­lo­ny, aby usi­ło­wał wzbu­rzyć lub uci­szyć cza­ra­mi cały oce­an, jego zaklę­cie musi zawie­rać nie tyl­ko ów wyraz inien, ale imię każ­de­go obsza­ru, każ­de­go skraw­ka, każ­dej odro­bi­ny morza na prze­strze­ni całe­go Archi­pe­la­gu i całych Zewnętrz­nych Rubie­ży, i jesz­cze dalej, aż do miej­sca, w któ­rym imio­na mają swój kres. W ten spo­sób to, co daje nam moc czy­nie­nia cza­rów, usta­na­wia zara­zem gra­ni­ce tej mocy. […] I tak jest dobrze. Gdy­by tak nie było, nik­czem­ność kogoś potęż­ne­go albo sza­leń­stwo mędr­ca już daw­no temu mogło­by usi­ło­wać zmie­nić to, cze­go zmie­nić się nie da […] i w wiecz­nej ciszy zagi­nę­ły­by gło­sy i wszyst­kie imio­na”.