Cztery ważne słowa (Gałczyńskiego) o socjalizmie
Przemysław Rojek
Strona cyklu
Wieża KurremkarmerrukaPrzemysław Rojek
Nowohucianin z Nowego Sącza, mąż, ojciec, metafizyk, capoeirista. Doktor od literatury, nauczyciel języka polskiego w krakowskim Liceum Ogólnokształcącym Zakonu Pijarów, nieudany bloger, krytyk literacki. Były redaktor w sieciowych przestrzeniach Biura Literackiego, laborant w facebookowym Laboratorium Empatii, autor – miedzy innymi – książek o poezji Aleksandra Wata i Romana Honeta.
W wakacje (choć nie tylko wtedy, może nawet nie zwłaszcza wtedy) zdarza mi się przemierzać naszą ojczyznę… Od Krakowa po Wrocław, Lublin, Nowy Sącz, Warszawę, Gdańsk i jeszcze wiele innych miejsc; tu i ówdzie, tam i z powrotem, ku morzu i ku górom, we wszystkie świata cztery strony główne i w każdą pochodną. Spoglądam na nią, na ojczyznę, z okien samochodu, rzadziej z autobusu i pociągu, czasem z góry, z samolotu. Miasta i wsie, łąki i lasy, jeziora, stawy i rzeki, pola uprawne i pastwiska; oczywiście – również wszystkie te budowlane koszmarki, stacje benzynowe, zwiastujące doczesny rajski zaświat bramy bilbordów, wielkie zajazdy uwodzące dysonansową melodią wygrywaną na sarmacko-góralsko-chłopskiej nucie i zawstydzone bary z grillem i (coraz rzadziej chyba) „wojskową” grochówką wtulone w najdalszy kąt śródleśnych parkingów. Przydrożne kapliczki. Nieuniknione i wieczne jak katechizmowe Rzeczy Ostateczne remonty nawierzchni. Nieoczekiwanie wyrastające w szczerym polu, od północy, pierwsze blokowiska Kielc. Wzgórza morenowe za Olsztynem. Potężne starorzecze Wisły za Sandomierzem. Niegasnąca ruda poświata nad nocnym Śląskiem. Zdarza się – dość często – że kołacze mi się wtedy po głowie ta fenomenalna pieśń Czesława Niemena do słów Tadeusza Kubiaka:
Kwiaty nad Wisłą, mazowieckie
Stokrotki, fiołki i kaczeńce.
Zielone wiechy nad Warszawą,
Kwieciste nad domami wieńce.
Kwiaty znad Odry, gąszcze, róże,
Stukolorowe pióra pawie.
W parkach Szczecina i Opola,
W małych ogródkach pod Wrocławiem…
Kaliny, malwy białostockie,
Lubelskie bujne winogrady.
Dziewanny złote pod Zamościem
I w Kazimierzu białe sady.
Kwiaty nad Wisłą, Narwią, Bugiem,
Zbierane w słońcu, przy księżycu.
Kocham was, kwiaty mej ojczyzny
Nad Odrą, Wartą i Pilicą…
Jedną z moich ulubionych zabaw w dzieciństwie było niekończące się przeglądanie kolekcji pocztówek mojej mamy. Zamknięte w wielkiej, mocno podniszczonej biurowej teczce, stanowiły (zwłaszcza w długie jesienne wieczory, przy kuchennym stole, obok pieca, w którym po pracowitym dniu dogasał ogień) niebywałą pożywkę dla wyobraźni – a trzeba pamiętać, że było to w czasach, gdy z naszej wsi równie daleko było do Budapesztu, Londynu czy Tokio co do Szczecina, Opola, Torunia lub Łodzi. Nieświadomie oczywiście, powtarzałem w ten sposób gest Jakuba, tego od Bruno Schulza, dla którego markownik Rudolfa stał się bramą do całego świata… Co prawda wśród pocztówek mamy brakowało takich ostemplowanych w Meksyku lub w Gwadelupie, ale trochę egzotyki tam się znalazło – zwłaszcza Norwegia: kilka miniaturowych kart pocztowych ze zdjęciami fiordów, jedna z Parku Vigelanda w Oslo (napawała mnie szczególnym niepokojem, zwłaszcza rzeźby przedstawiające dzieci wydane przemocy dorosłych). Dużo było z Wrocławia – a wśród nich te z ogrodu zoologicznego (choć miałem też sporo z zoo w stolicy), ze zwierzętami, wyjątkowy rarytas! Niemniej jednak w uśrednionej pamięci tkwi mi jedno ujęcie, do znudzenia powtarzane na widokówkach z różnych polskich miast: kompozycja zamknięta białymi blokami z wielkiej płyty sięgającymi mniej więcej połowy kadru, fragment ruchliwej ulicy z czerwonymi tramwajami, a na pierwszym planie – grupy ludzi (zwłaszcza matek z dziećmi w wózkach) spacerujących wśród przyozdobionych przepysznymi klombami zieleńców. Wszystko pod bezchmurnym niebem, wszystko w aż nienaturalnie radosnych kolorach, podbitych tymi niepowtarzalnymi przebarwieniami charakterystycznymi dla klisz ORWO.
Mógłbym – tak myślę – bez wielkiego nadużycia sparafrazować słynny początek Jadąc do Babadag Andrzeja Stasiuka (natrętnego i niechcianego, ale jednak niewątpliwego, uporczywie i irytująco żywotnego dybuka wielu moich parafelietonowych prób) i powiedzieć, że wszystkie moje peregrynacje przez Polskę, autostopem z Sanoka do Poznania i pociągiem pospiesznym bez kuszetek z Gdańska do Krynicy, wszystkie te noce, które zastały mnie na dworcach w Przemyślu, Tarnowie, Jeleniej Górze i Katowicach, zaczynają się w tym fantazmatycznym powidoku, są próbą przejścia do tamtej socjalistycznej utopii, do radości ludu pracującego pielęgnującego swą urbanistyczną idyllę pod niegasnącym słońcem i wśród niewiędnących kwiatów (naprawdę, sprytny ten tekst Kubiaka: z jednej strony wpisuje się w klimat sentymentalno-przaśnej odmiany gomułczanego patriotyzmu tak, że mucha nie siada, z drugiej – równie przekonująco koresponduje z „kwietną” metaforyką jakoś tam u nas jednak aktywnego pokolenia hipisów). I jest to coś, czego po trosze się wstydzę – bo przecież zatrąca to czymś, co w ślad za Niemcami nazywa się u nas ostalgią, tęsknotą za latami demokracji ludowej, której (przynajmniej na poziomie świadomym) absolutnie nie żywię… No więc nie, nie tęsknię za kartkami żywnościowymi, wyrobami czekoladopodobnymi, relaksami, pochodami pierwszomajowymi, komiksami z ostatniej strony „Świata Młodych”, napojami firmowymi w woreczkach ze słomką, przesiąkniętymi starym olejem frytkami w lepkich gazetowych tutkach – ale nic nie poradzę, muszę się sam przed sobą przyznać, że miewam fetyszystowskie jazdy na punkcie klombów „w parkach Szczecina i Opola”, że i w te wakacje, zupełnie niedawno, szukałem przejścia w tamtą słoneczną iluzję przejeżdżając przez „w Kazimierzu sady” (już nie białe, już uginające się pod ciężarem niedojrzałych jeszcze jabłek…).
Z takim też nastawieniem, z taką bezbronnością podchodzę do niektórych wykwitów poezji socrealistycznej – gdy zdarza jej się zagrać na nucie, która omija u mnie barierę zdrowego rozsądku i wrzyna się bezpośrednio w tamten pocztówkowy mit… Czuję się jednak o tyle usprawiedliwiony, że niesłusznie cały socreal odesłano na historycznoliteracki śmietnik. Dziewięćdziesiąt, może nawet więcej procent – tak, nic nie jest w stanie wybronić ani Bazy Sokołowskiej Marka Hłaski, ani Wiosny Wiktora Woroszylskiego. Ale – z drugiej strony – nijakiej obrony nie potrzebuje choćby napisany w Praniu, w samym środku socrealistycznej hańby domowej (bo w roku 1951), olśniewający Wit Stwosz Konstantego Ildefonsa Gałczyńskiego, w którego przedostatniej, dziewiątej części, zatytułowanej Finał, czytam oto:
To trud zrodził urodę: wodę, trzcinę i gwiazdę,
sonet i dumę kopuł, mosty i łuk tympanonów,
to trudem dłuta obudził w marmurze z Pentelikonu
Fidiasz konie, na fryzie, w procesji panatenajskiej.
Manifest Komunistyczny wiedzę, walkę, odwagę
z treści trudu wydobył, wypalił jak złotą rudę.
I tak się czasy zaczęły. I naszym kieruje trudem
odkrywca rzeki trudu, ten, który spoczął w Highgate.
Śpiewam dni naszych czasów, hale świetlic fabrycznych,
gdzie poezja wybucha przy dźwiękach akordeonów
blaskiem na kontynenty, w horyzont od horyzontu
i śpiewam jaśmin i miłość w miastach socjalistycznych.
Śpiewam lotnisko warszawskie, śpiewam lotnisko krakowskie,
śpiewam lotnisko wrocławskie, śpiewam przestrzeń i słońce,
skrzydła odlatujące, skrzydła przylatujące
z Pragi i Bukaresztu, Tirany, Pekinu i Moskwy,
i bystre oczy lotników, i kształty wszystkich obłoków,
i wiatr, co się nagle zrywa, i znikające drzewa
śpiewam, wznosząc się w górę, w chmury, lecę i śpiewam
ojczyznę moją ludową, młodzież, przyjaźń i pokój
[…]
Oto jest czas podniesiony, oto jest czas urodzaju
na porty i na kominy, i pieśni nasze plebejskie;
patrz: od wioski do wioski kino wędruje wiejskie.
Traktor budulec wiezie. Żołędzie z dębów spadają.
Wiek w popołudnie wstąpił. Od wzgórza blask się rozszerza:
to świeci miasto pokoju harmonią ludzi i maszyn.
Dni dniom pochodnię podają. I kształtujemy dni nasze
jak krajobrazy techniczne, jak drzewo ręka snycerza.
Oto znowu po nocy dzień się przebudził wesoły,
słońce na stół mój wchodzi, dzikie wino na okno.
otwórz okno szeroko, otwórz ramiona szeroko,
popatrz: jabłko dojrzewa. Dziecko idzie do szkoły.
Ach, ten Gałczyński!… Co z nim począć? Z którejkolwiek strony go napoczynać – same sprzeczności. Lirnik, trubadur, cygan, absolutny mistrz poezji zaśpiewnej (na tym polu porównywalny w swoim czasie może tylko z Tuwimem) – i kreator groteskowych fantasmagorii przekraczających najbardziej nawet wynaturzone wizje Witkacego; przedwojenny prawicowiec – który po wojnie popełnił rzeczy tak ohydnie służalcze względem zapotrzebowań nowej władzy jak choćby niesławny Poemat dla zdrajcy; łaszący się do ideologii – a jednocześnie poprzez swą szaleńczą poetycką dezynwolturę zabójczo dla każdej ideologii niebezpieczny; wciąż chyba chętnie czytany, cytowany, śpiewany i recytowany – i wciąż bytujący (mimo rzeczy tak istotnych jak na przykład wydana trzy lata temu monografia Anny Arno) na wstydliwych obrzeżach historii literatury; kpiarski (i zwiewnie elegancki nawet wtedy, gdy kusił się na żart grubiański), uśmiechający się każdym niemal wersem, klasyk purnonsensowej formy kabaretowej, wyczulony na sensualny wymiar otaczającego go, codziennego piękna – i legendarny alkoholik, o którym, jeśli wierzyć słowom Miłosza ze Zniewolonego umysłu, „kiedy był trzeźwy, nikt nie mógłby przypuścić, patrząc na niego, że jest on autorem wierszy, które rozśmieszały publiczność. Małomówny, ponury, patrzył spode łba. Ożywiał się tylko na widok pieniędzy”.
Mam czasem wrażenie, że w imię tej tak charakterystycznej dla naszej narodowej mentalności predylekcji do nieskazitelności, próbuje się wygrywać Gałczyńskiego przedwojennego przeciwko temu Gałczyńskiemu tak ochoczo stającemu słupka przed hojnie wyciągniętą ręką powojennej dyktatury politruków (z której to zresztą hojności tak po prawdzie poeta nigdy do końca nie potrafił skorzystać…). Że niby wszystko najlepsze napisało mu się przed 1939 rokiem, a potem to już tylko odcinał kupony od osobliwej swej sławy… Tymczasem dla mnie Gałczyński to jednak przede wszystkim fenomen literatury powojennej – zwłaszcza jako autor porywających miniatur satyrycznych pisywanych dla „Przekroju” i jako poeta frenetycznie mocujący się z większymi formami poetyckimi. Tu jest nie do przeskoczenia – Notatki z nieudanych rekolekcji paryskich, wybuch najbardziej ciemnej, negatywnej metafizyki; Zaczarowana dorożka, kongenialna reinkarnacja wczesnoromantycznej mirakularności przełożonej na kreację urban legend; Kolczyki Izoldy, do dziś nieprzepracowane rozliczenie z Powstaniem, w swej dywersyjnej sile porównywalne może tylko z Budowałam barykadę lub z Pamiętnikiem z powstania warszawskiego; Niobe (Bohdan Zadura w publikowanej w biBLiotece rozmowie z Moniką Brągiel: „jeszcze dzisiaj słyszę głos Gałczyńskiego w refrenie «Niobe, córo Tantala, Niobe, żono Amfiona» i ciarki przechodzą mi po krzyżu”). No i właśnie Wit Stwosz.
Czytałem go – i czytam – wielekroć. Przede wszystkim – dla absolutnie zmysłowej przyjemności, jaką daje mi choćby śledzenie tej niebywałej orkiestracji niedokładnych rymów, wsłuchiwanie się w werbel topornych dystychów, z których wyłania się (niewyraźnie się wyłania, ogacony ciemnością, zawieją i mgłą) piętnastowieczny Kraków… Czyż mogę go sobie samemu tutaj nie zacytować?
Po ulicy wiatr szybuje,
ledwo wykusza nie urwie.
Od Wawelu wieje śniegiem.
Trwoga potrząsa człowiekiem.
Księżyc jak wisielec wisi.
Wnet w dzwony uderzą mnisi,
sznur ułapią paluszyska:
chwalże Pana, ziemia wszystka,
dzwonem, wszelkim instrumentem
Deum Omnipotentem.
Przez Grodzką leci szalony,
wydaje krakanie wrony,
wronim głosem gwarzy z gwiazdką,
zaraz miejska schwyci straż go.
Bokiem od Mariackiej Wieży
na powietrzu diabeł bieży,
gramoli się do księżyca.
Za węgłem stoi złoczyńca.
Przed gospodą w żółtych butach
leży beznosy hultaj,
ciężko dyszy, może kona,
przy nim latarka stłuczona.
Był czas, kiedy w tej feerii gwałtownych nastrojów i sugestywnych opisów, od których rozpęka się Wit Stwosz (a raczej: rozpękałby się, gdyby nie był tak po bachowsku nieludzką w swej precyzji konstrukcją – Bach, wiadomo, jeden z ulubionych kompozytorów Gałczyńskiego, ale też przypomina mi się to, co o Sztuce fugi napisał kiedyś Dariusz Czaja: że to utwór „nieludzki” właśnie, bez autora, bo jest on zapisem najwyższej, abstrakcyjnej harmonii matematycznej dźwięków, które wynikają same z siebie w sposób doskonały, absolutny, kosmiczny), raził mnie właśnie Finał – ze swoją nachalną polityczną deklaratywnością, z tym tak niepasującym do problematyzującego dyskursu całości, panegirycznym tonem. Raził – ale też coraz bardziej fascynował swą wyznawaną tak mocno wiarą w urodę, sens i harmonię kiełkującego na powojennej glebie, użyźnionej tonami ludzkich popiołów, socjalistycznego świata. Gałczyński jak nikt potrafi rozegrać wszystkie te idylliczne fetysze, które znajdywałem na wielkomiejskich widoczkach z pocztówek mamy. Jednym ruchem pióra przechodzi z wymiaru makro, od wypełnionych słońcem, nieskończonych przestrzeni łączonych nićmi smug kondensacyjnych pozostawianych przez samoloty (nie mógł co prawda Gałczyński takich smug widzieć, bo pierwszy odrzutowiec pasażerski wszedł do użytku rok po powstaniu Wita Stwosza, ale tak to sobie wyobrażam, takie mojej wyobraźni prawo) do wymiaru mikro, do obrazków tej tak typowej dla ekonomii idylli harmonii natury, gdzie żołędzie rosną tylko po to, by spadać z drzew, i cywilizacji, gdzie dziecko po prostu idzie do szkoły. Jest w Finale ekstatyczny ruch odśrodkowy („hale świetlic fabrycznych, / gdzie poezja wybucha przy dźwiękach akordeonów /
blaskiem na kontynenty”) i swego rodzaju dośrodkowy entuzjazm, dynamizm jednoczenia, wspólnoty, gdy jednym tchem wymienione stolice kilku odległych państw stają się zgodnie oddychającymi komórkami międzynarodowej ojczyzny ludzi pracy. Jest wdzięczna i lekka paronomastyczna zabawa, gdy łączy się w jedną grupę znaczeniową wiośniany jaśmin i równie wiośnianą miłość. Jest mnóstwo innych pięknostek, których niektórzy (jak choćby Zbigniew Herbert w swych gorzkich Ornamentatorach) nie mogli Gałczyńskiemu – „twórcy aniołków fruwających” – wybaczyć. I to wszystko szachuje mnie, zniewala, uwodzi i kusi, każe zapomnieć o – co najmniej – szydliwie ironicznym kontekście historycznoliterackim.
Dziś jednak najważniejsze wydają mi się cztery słowa z pierwszego zdania Finału, słowa zdumiewająco mądre i trzeźwe, słowa, które – śmiem sądzić – mają moc tłumaczyć i usprawiedliwiać fascynację Gałczyńskiego tym samym nowym światem, któremu historia wydała (słusznie!) wyrok tak surowy, po czasie ważąc zyski i koszta po to, by ostatecznie skonstatować drastyczne manko. „To trud zrodził urodę” – tłumaczy poeta. Nie sposób oprzeć się – raz jeszcze! – bezwzględnej doskonałości doboru słów, które tworzą tu jedną z najbanalniejszych konstrukcji gramatycznych znanych polszczyźnie: podmiot, orzeczenie i biernikowe dopełnienie bliższe. Wszystkie współgrają ze sobą na poziomie kunsztownej aliteracji, po trosze też znów paronomazji („trud zrodził urodę”), aby tym mocniej, samą melodią języka, podkreślić to, co i tak wyrażone zostało na poziomie bezpośrednich znaczeń: biologiczną, cielesną, matczyną naturalność wynikania „urody” z „trudu”. I jest to uroda zarówno otaczającego nas świata przyrody („wody, trzciny i gwiazdy”), jak i artefaktyczne piękno struktur wierszowych, detali architektury i rzeźbiarskiej maestrii; uroda kształtujących dzieje na lepsze idei, ale też uroda dziecka idącego na początku września do szkoły chodnikiem zasłanym świeżo opadłymi żołędziami.
„To trud zrodził urodę”. Na czym polega waga tych czterech pięknie ze sobą spojonych słów? Na tym, że wydają mi się one kwintesencją pewnej filozofii działania, która nader rzadko dochodziła w polskiej kulturze – nieodwołalnie naznaczonej idealizmem i metafizyką – do głosu. Z grubsza można by powiedzieć, że chodzi o marksistowski z ducha materializm – ale nie tylko: gra toczy się o każde dowartościowanie realnie istniejącego sensu jako wynikającego z konkretnego, realnego wysiłku. Mało mieliśmy momentów takiego uświadomienia w dziejach polskiej myśli. Zapewne – Cyprian Kamil Norwid (choćby jako autor Adama Kraffta), ale przecież pozostaje on, samorodnym i fascynującym, do dziś niedoczytanym, niemniej jednak metafizykiem. Zapewne – pozytywiści, choć w najdonioślejszych swych dziełach zdawali oni sprawę i z kruchości świata nieożywionego przez nową ideę, i z tegoż świata autodestrukcyjnej inercji wówczas, gdy nie może i nie chce się on wyzwolić od idei starej. Zapewne – Julian Przyboś, u którego jednakowoż zbyt wiele wysiłków i usiłowań zdeterminowanych jest przez fenomenologiczną tęsknotę za pełnią oglądu.
To nie idea buduje domy, choć owszem, idea może akt budowania inspirować, ożywiać, podtrzymywać – ostatecznie jednak domy buduje się konkretnym wysiłkiem robotnika. To nie metafizyka ukwieca klomby, co oczywiście nie oznacza, że piękno klombu nie może wyrastać z metafizycznego przeczucia piękna – niemniej jednak za każdy posadzony kwiat odpowiadają czyjeś zwyrodniałe od grzebania w ziemi stawy palców i czyjeś bóle w wygiętym przez osiem godzin krzyżu. Tylko tyle – i aż tyle – chce nam powiedzieć Gałczyński, to właśnie ma do powiedzenia na temat istotnego sensu socjalizmu, który w Wicie Stwoszu zdefiniowany zostaje jako wielki kolektywny wysiłek zmierzający do dowartościowania człowieczego wymiaru piękna i zrozumienia mechanizmu tegoż piękna wytwarzania. Owszem, tę swoją prawdę zakorzenia Gałczyński w świecie myśli – ale ostatecznie i „ten, który spoczął w Highgate”, czyli Karol Marks, i pojawiający się w innym wersie „Gołębioskrzydły” (zapewne – bo to jednak dopiero rok 1951 – Józef Stalin) są nie tyle, by sięgnąć po znaną typologię Zygmunta Baumana, prawodawcami, co tłumaczami: ani jeden, ani drugi nie wynalazł ludzkiego trudu, co najwyżej zaproponował przemożny język trud ów objaśniający i uwznioślający. I w świetle tej redefinicji konkretnego działania stojącego za każdym efektem, jasnym staje się coś, co mogłoby się wydawać przy nadmiernie naskórkowej lekturze poematu czymś nie do końca oczywistym – to, że jednym tchem wymienia Gałczyński tak różne objawy piękna jak rzeźbiarskie zdobienia fryzu w Partenonie dłuta Fidiasza, załadowany traktor czy objazdowe kino na drodze ze wsi do wsi: piękne nie jest to, co jest piękne obiektywnie, piękno wyrasta z uświadomienia sobie nieskończenie doniosłej roli każdego ludzkiego trudu.
Oczywiście – naiwnością (a może i czymś gorszym) byłoby bronić dziś tamtego myślenia o tym, czym jest i czym będzie Polska Ludowa. Skończyło się i już, zgniło pod różnymi – czasem patetycznymi, czasem groteskowymi – nagrobkami. Po Czerwcu, Marcu i Grudniu, po gierkowskich pożyczkach i drugim etapie reformy gospodarczej, po Grzegorzu Przemyku i po Jerzym Popiełuszce, po książkach oznaczanych charakterystyczną adnotacją, za którą kryła się instytucja zwana potocznie [—-] (Ust. z dn. 31 VII 1981, O kontroli publikacji i widowisk) i po zdjęciu z anteny pierwszego programu Telewizji Polskiej Teleranka tamtym ponurym zimowym świtem – trzeba sobie umieć jasno powiedzieć: Gałczyński przelicytował, przeinwestował. Nie ma żadnych racji, które per saldo byłyby w stanie wybronić eksperyment polityczny, socjologiczny i gospodarczy zwany Polską Rzeczpospolitą Ludową, podobnie jak czymś budzącym coś znacznie więcej niż nieufność jest żywotność wiary w komunizm po doświadczeniach Workuty i Choeung Ek. Niemniej jednak wydaje mi się też czymś absolutnie możliwym do przyjęcia, że za zaufaniem poety Konstantego Ildefonsa Gałczyńskiego w nowy ład socjalistycznego świata mogło stać właśnie to, co streszcza się w czterech słowach otwierających przedostatnią część poematu Wit Stwosz: głęboko przemyślane przekonanie, że oto dla wszelkiego piękna (tego naturalnego i tego stworzonego; artystycznego i codziennego) przywrócono jego pierwotną wartość, że zwrócono je temu, co je powołało do istnienia: wysiłkowi ludzkiej woli, siły i pracy.
Piękna jest – właśnie przez swą oczywistą banalność – zamieć kwiatów okrywających co wiosnę moją ojczyznę: przebiśniegi cętkujące podmokłe łąki nad Muszyną, białoróżowa drobnica przycupnięta na gałęziach w sadach okalających Busko, wypielęgnowane klombiki w rowach przydrożnych za Białowieżą. Piękne są absolutnie zwyczajne miejskie sielanki na pocztówkach mamy – bo skrojone na najbardziej powszednią miarę, poświadczające świętą solidność naszej polskiej codzienności. Ale piękne są też pierwsze nowohuckie osiedla, budowane w myśl koncepcji Unité d’Habitation Le Corbusiera – czyli tak, by w zasięgu niespiesznego spaceru, bez konieczności przecinania jakiejkolwiek ruchliwej arterii, mieszkańcy znaleźli sklep, klub osiedlowy, lekarza i szkołę.
No właśnie: szkołę. Jest 1 września, w porannym rozgwarze czułe ucho może wychwycić stukot pierwszych żołędzi o chodnik. Matka patrzy z okna. Dziecko idzie do szkoły.