05/09/16

Cztery ważne słowa (Gałczyńskiego) o socjalizmie

Przemysław Rojek

Strona cyklu

Wieża Kurremkarmerruka
Przemysław Rojek

Nowohucianin z Nowego Sącza, mąż, ojciec, metafizyk, capoeirista. Doktor od literatury, nauczyciel języka polskiego w krakowskim Liceum Ogólnokształcącym Zakonu Pijarów, nieudany bloger, krytyk literacki. Były redaktor w sieciowych przestrzeniach Biura Literackiego, laborant w facebookowym Laboratorium Empatii, autor – miedzy innymi – książek o poezji Aleksandra Wata i Romana Honeta.

W waka­cje (choć nie tyl­ko wte­dy, może nawet nie zwłasz­cza wte­dy) zda­rza mi się prze­mie­rzać naszą ojczy­znę… Od Kra­ko­wa po Wro­cław, Lublin, Nowy Sącz, War­sza­wę, Gdańsk i jesz­cze wie­le innych miejsc; tu i ówdzie, tam i z powro­tem, ku morzu i ku górom, we wszyst­kie świa­ta czte­ry stro­ny głów­ne i w każ­dą pochod­ną. Spo­glą­dam na nią, na ojczy­znę, z okien samo­cho­du, rza­dziej z auto­bu­su i pocią­gu, cza­sem z góry, z samo­lo­tu. Mia­sta i wsie, łąki i lasy, jezio­ra, sta­wy i rze­ki, pola upraw­ne i pastwi­ska; oczy­wi­ście – rów­nież wszyst­kie te budow­la­ne kosz­mar­ki, sta­cje ben­zy­no­we, zwia­stu­ją­ce docze­sny raj­ski zaświat bra­my bil­bor­dów, wiel­kie zajaz­dy uwo­dzą­ce dyso­nan­so­wą melo­dią wygry­wa­ną na sar­mac­ko-góral­sko-chłop­skiej nucie i zawsty­dzo­ne bary z gril­lem i (coraz rza­dziej chy­ba) „woj­sko­wą” gro­chów­ką wtu­lo­ne w naj­dal­szy kąt śród­le­śnych par­kin­gów. Przy­droż­ne kaplicz­ki. Nie­unik­nio­ne i wiecz­ne jak kate­chi­zmo­we Rze­czy Osta­tecz­ne remon­ty nawierzch­ni. Nie­ocze­ki­wa­nie wyra­sta­ją­ce w szcze­rym polu, od pół­no­cy, pierw­sze blo­ko­wi­ska Kielc. Wzgó­rza more­no­we za Olsz­ty­nem. Potęż­ne sta­ro­rze­cze Wisły za San­do­mie­rzem. Nie­ga­sną­ca ruda poświa­ta nad noc­nym Ślą­skiem. Zda­rza się – dość czę­sto – że koła­cze mi się wte­dy po gło­wie ta feno­me­nal­na pieśń Cze­sła­wa Nie­me­na do słów Tade­usza Kubia­ka:

Kwia­ty nad Wisłą, mazo­wiec­kie
Sto­krot­ki, fioł­ki i kaczeń­ce.
Zie­lo­ne wie­chy nad War­sza­wą,
Kwie­ci­ste nad doma­mi wień­ce.
Kwia­ty znad Odry, gąsz­cze, róże,
Stu­ko­lo­ro­we pió­ra pawie.
W par­kach Szcze­ci­na i Opo­la,
W małych ogród­kach pod Wro­cła­wiem…

Kali­ny, mal­wy bia­ło­stoc­kie,
Lubel­skie buj­ne wino­gra­dy.
Dzie­wan­ny zło­te pod Zamo­ściem
I w Kazi­mie­rzu bia­łe sady.
Kwia­ty nad Wisłą, Narwią, Bugiem,
Zbie­ra­ne w słoń­cu, przy księ­ży­cu.
Kocham was, kwia­ty mej ojczy­zny
Nad Odrą, War­tą i Pili­cą…

Jed­ną z moich ulu­bio­nych zabaw w dzie­ciń­stwie było nie­koń­czą­ce się prze­glą­da­nie kolek­cji pocz­tó­wek mojej mamy. Zamknię­te w wiel­kiej, moc­no pod­nisz­czo­nej biu­ro­wej tecz­ce, sta­no­wi­ły (zwłasz­cza w dłu­gie jesien­ne wie­czo­ry, przy kuchen­nym sto­le, obok pie­ca, w któ­rym po pra­co­wi­tym dniu doga­sał ogień) nie­by­wa­łą pożyw­kę dla wyobraź­ni – a trze­ba pamię­tać, że było to w cza­sach, gdy z naszej wsi rów­nie dale­ko było do Buda­pesz­tu, Lon­dy­nu czy Tokio co do Szcze­ci­na, Opo­la, Toru­nia lub Łodzi. Nie­świa­do­mie oczy­wi­ście, powta­rza­łem w ten spo­sób gest Jaku­ba, tego od Bru­no Schul­za, dla któ­re­go mar­kow­nik Rudol­fa stał się bra­mą do całe­go świa­ta… Co praw­da wśród pocz­tó­wek mamy bra­ko­wa­ło takich ostem­plo­wa­nych w Mek­sy­ku lub w Gwa­de­lu­pie, ale tro­chę egzo­ty­ki tam się zna­la­zło – zwłasz­cza Nor­we­gia: kil­ka minia­tu­ro­wych kart pocz­to­wych ze zdję­cia­mi fior­dów, jed­na z Par­ku Vige­lan­da w Oslo (napa­wa­ła mnie szcze­gól­nym nie­po­ko­jem, zwłasz­cza rzeź­by przed­sta­wia­ją­ce dzie­ci wyda­ne prze­mo­cy doro­słych). Dużo było z Wro­cła­wia – a wśród nich te z ogro­du zoo­lo­gicz­ne­go (choć mia­łem też spo­ro z zoo w sto­li­cy), ze zwie­rzę­ta­mi, wyjąt­ko­wy rary­tas! Nie­mniej jed­nak w uśred­nio­nej pamię­ci tkwi mi jed­no uję­cie, do znu­dze­nia powta­rza­ne na wido­ków­kach z róż­nych pol­skich miast: kom­po­zy­cja zamknię­ta bia­ły­mi blo­ka­mi z wiel­kiej pły­ty się­ga­ją­cy­mi mniej wię­cej poło­wy kadru, frag­ment ruchli­wej uli­cy z czer­wo­ny­mi tram­wa­ja­mi, a na pierw­szym pla­nie – gru­py ludzi (zwłasz­cza matek z dzieć­mi w wóz­kach) spa­ce­ru­ją­cych wśród przy­ozdo­bio­nych prze­pysz­ny­mi klom­ba­mi zie­leń­ców. Wszyst­ko pod bez­chmur­nym nie­bem, wszyst­ko w aż nie­na­tu­ral­nie rado­snych kolo­rach, pod­bi­tych tymi nie­po­wta­rzal­ny­mi prze­bar­wie­nia­mi cha­rak­te­ry­stycz­ny­mi dla klisz ORWO.

Mógł­bym – tak myślę – bez wiel­kie­go nad­uży­cia spa­ra­fra­zo­wać słyn­ny począ­tek Jadąc do Baba­dag Andrze­ja Sta­siu­ka (natręt­ne­go i nie­chcia­ne­go, ale jed­nak nie­wąt­pli­we­go, upo­rczy­wie i iry­tu­ją­co żywot­ne­go dybu­ka wie­lu moich para­fe­lie­to­no­wych prób) i powie­dzieć, że wszyst­kie moje pere­gry­na­cje przez Pol­skę, auto­sto­pem z Sano­ka do Pozna­nia i pocią­giem pospiesz­nym bez kusze­tek z Gdań­ska do Kry­ni­cy, wszyst­kie te noce, któ­re zasta­ły mnie na dwor­cach w Prze­my­ślu, Tar­no­wie, Jele­niej Górze i Kato­wi­cach, zaczy­na­ją się w tym fan­ta­zma­tycz­nym powi­do­ku, są pró­bą przej­ścia do tam­tej socja­li­stycz­nej uto­pii, do rado­ści ludu pra­cu­ją­ce­go pie­lę­gnu­ją­ce­go swą urba­ni­stycz­ną idyl­lę pod nie­ga­sną­cym słoń­cem i wśród nie­więd­ną­cych kwia­tów (napraw­dę, spryt­ny ten tekst Kubia­ka: z jed­nej stro­ny wpi­su­je się w kli­mat sen­ty­men­tal­no-prza­śnej odmia­ny gomuł­cza­ne­go patrio­ty­zmu tak, że mucha nie sia­da, z dru­giej – rów­nie prze­ko­nu­ją­co kore­spon­du­je z „kwiet­ną” meta­fo­ry­ką jakoś tam u nas jed­nak aktyw­ne­go poko­le­nia hipi­sów). I jest to coś, cze­go po tro­sze się wsty­dzę – bo prze­cież zatrą­ca to czymś, co w ślad za Niem­ca­mi nazy­wa się u nas ostal­gią, tęsk­no­tą za lata­mi demo­kra­cji ludo­wej, któ­rej (przy­naj­mniej na pozio­mie świa­do­mym) abso­lut­nie nie żywię… No więc nie, nie tęsk­nię za kart­ka­mi żyw­no­ścio­wy­mi, wyro­ba­mi cze­ko­la­do­po­dob­ny­mi, relak­sa­mi, pocho­da­mi pierw­szo­ma­jo­wy­mi, komik­sa­mi z ostat­niej stro­ny „Świa­ta Mło­dych”, napo­ja­mi fir­mo­wy­mi w worecz­kach ze słom­ką, prze­siąk­nię­ty­mi sta­rym ole­jem fryt­ka­mi w lep­kich gaze­to­wych tut­kach – ale nic nie pora­dzę, muszę się sam przed sobą przy­znać, że mie­wam fety­szy­stow­skie jaz­dy na punk­cie klom­bów „w par­kach Szcze­ci­na i Opo­la”, że i w te waka­cje, zupeł­nie nie­daw­no, szu­ka­łem przej­ścia w tam­tą sło­necz­ną ilu­zję prze­jeż­dża­jąc przez „w Kazi­mie­rzu sady” (już nie bia­łe, już ugi­na­ją­ce się pod cię­ża­rem nie­doj­rza­łych jesz­cze jabłek…).

Z takim też nasta­wie­niem, z taką bez­bron­no­ścią pod­cho­dzę do nie­któ­rych wykwi­tów poezji socre­ali­stycz­nej – gdy zda­rza jej się zagrać na nucie, któ­ra omi­ja u mnie barie­rę zdro­we­go roz­sąd­ku i wrzy­na się bez­po­śred­nio w tam­ten pocz­tów­ko­wy mit… Czu­ję się jed­nak o tyle uspra­wie­dli­wio­ny, że nie­słusz­nie cały socre­al ode­sła­no na histo­rycz­no­li­te­rac­ki śmiet­nik. Dzie­więć­dzie­siąt, może nawet wię­cej pro­cent – tak, nic nie jest w sta­nie wybro­nić ani Bazy Soko­łow­skiej Mar­ka Hła­ski, ani Wio­sny Wik­to­ra Woro­szyl­skie­go. Ale – z dru­giej stro­ny – nija­kiej obro­ny nie potrze­bu­je choć­by napi­sa­ny w Pra­niu, w samym środ­ku socre­ali­stycz­nej hań­by domo­wej (bo w roku 1951), olśnie­wa­ją­cy Wit Stwosz Kon­stan­te­go Ilde­fon­sa Gał­czyń­skie­go, w któ­re­go przed­ostat­niej, dzie­wią­tej czę­ści, zaty­tu­ło­wa­nej Finał, czy­tam oto:

To trud zro­dził uro­dę: wodę, trzci­nę i gwiaz­dę,
sonet i dumę kopuł, mosty i łuk tym­pa­no­nów,
to tru­dem dłu­ta obu­dził w mar­mu­rze z Pen­te­li­ko­nu
Fidiasz konie, na fry­zie, w pro­ce­sji pana­te­naj­skiej.

Mani­fest Komu­ni­stycz­ny wie­dzę, wal­kę, odwa­gę
z tre­ści tru­du wydo­był, wypa­lił jak zło­tą rudę.
I tak się cza­sy zaczę­ły. I naszym kie­ru­je tru­dem
odkryw­ca rze­ki tru­du, ten, któ­ry spo­czął w High­ga­te.

Śpie­wam dni naszych cza­sów, hale świe­tlic fabrycz­nych,
gdzie poezja wybu­cha przy dźwię­kach akor­de­onów
bla­skiem na kon­ty­nen­ty, w hory­zont od hory­zon­tu
i śpie­wam jaśmin i miłość w mia­stach socja­li­stycz­nych.

Śpie­wam lot­ni­sko war­szaw­skie, śpie­wam lot­ni­sko kra­kow­skie,
śpie­wam lot­ni­sko wro­cław­skie, śpie­wam prze­strzeń i słoń­ce,
skrzy­dła odla­tu­ją­ce, skrzy­dła przy­la­tu­ją­ce
z Pra­gi i Buka­resz­tu, Tira­ny, Peki­nu i Moskwy,

i bystre oczy lot­ni­ków, i kształ­ty wszyst­kich obło­ków,
i wiatr, co się nagle zry­wa, i zni­ka­ją­ce drze­wa
śpie­wam, wzno­sząc się w górę, w chmu­ry, lecę i śpie­wam
ojczy­znę moją ludo­wą, mło­dzież, przy­jaźń i pokój

[…]

Oto jest czas pod­nie­sio­ny, oto jest czas uro­dza­ju
na por­ty i na komi­ny, i pie­śni nasze ple­bej­skie;
patrz: od wio­ski do wio­ski kino wędru­je wiej­skie.
Trak­tor budu­lec wie­zie. Żołę­dzie z dębów spa­da­ją.

Wiek w popo­łu­dnie wstą­pił. Od wzgó­rza blask się roz­sze­rza:
to świe­ci mia­sto poko­ju har­mo­nią ludzi i maszyn.
Dni dniom pochod­nię poda­ją. I kształ­tu­je­my dni nasze
jak kra­jo­bra­zy tech­nicz­ne, jak drze­wo ręka sny­ce­rza.

Oto zno­wu po nocy dzień się prze­bu­dził weso­ły,
słoń­ce na stół mój wcho­dzi, dzi­kie wino na okno.
otwórz okno sze­ro­ko, otwórz ramio­na sze­ro­ko,
popatrz: jabł­ko doj­rze­wa. Dziec­ko idzie do szko­ły.

Ach, ten Gał­czyń­ski!… Co z nim począć? Z któ­rej­kol­wiek stro­ny go napo­czy­nać – same sprzecz­no­ści. Lir­nik, tru­ba­dur, cygan, abso­lut­ny mistrz poezji zaśpiew­nej (na tym polu porów­ny­wal­ny w swo­im cza­sie może tyl­ko z Tuwi­mem) – i kre­ator gro­te­sko­wych fan­ta­sma­go­rii prze­kra­cza­ją­cych naj­bar­dziej nawet wyna­tu­rzo­ne wizje Wit­ka­ce­go; przed­wo­jen­ny pra­wi­co­wiec – któ­ry po woj­nie popeł­nił rze­czy tak ohyd­nie słu­żal­cze wzglę­dem zapo­trze­bo­wań nowej wła­dzy jak choć­by nie­sław­ny Poemat dla zdraj­cy; łaszą­cy się do ide­olo­gii – a jed­no­cze­śnie poprzez swą sza­leń­czą poetyc­ką dezyn­wol­tu­rę zabój­czo dla każ­dej ide­olo­gii nie­bez­piecz­ny; wciąż chy­ba chęt­nie czy­ta­ny, cyto­wa­ny, śpie­wa­ny i recy­to­wa­ny – i wciąż bytu­ją­cy (mimo rze­czy tak istot­nych jak na przy­kład wyda­na trzy lata temu mono­gra­fia Anny Arno) na wsty­dli­wych obrze­żach histo­rii lite­ra­tu­ry; kpiar­ski (i zwiew­nie ele­ganc­ki nawet wte­dy, gdy kusił się na żart gru­biań­ski), uśmie­cha­ją­cy się każ­dym nie­mal wer­sem, kla­syk pur­non­sen­so­wej for­my kaba­re­to­wej, wyczu­lo­ny na sen­su­al­ny wymiar ota­cza­ją­ce­go go, codzien­ne­go pięk­na – i legen­dar­ny alko­ho­lik, o któ­rym, jeśli wie­rzyć sło­wom Miło­sza ze Znie­wo­lo­ne­go umy­słu, „kie­dy był trzeź­wy, nikt nie mógł­by przy­pu­ścić, patrząc na nie­go, że jest on auto­rem wier­szy, któ­re roz­śmie­sza­ły publicz­ność. Mało­mów­ny, ponu­ry, patrzył spode łba. Oży­wiał się tyl­ko na widok pie­nię­dzy”.

Mam cza­sem wra­że­nie, że w imię tej tak cha­rak­te­ry­stycz­nej dla naszej naro­do­wej men­tal­no­ści pre­dy­lek­cji do nie­ska­zi­tel­no­ści, pró­bu­je się wygry­wać Gał­czyń­skie­go przed­wo­jen­ne­go prze­ciw­ko temu Gał­czyń­skie­mu tak ocho­czo sta­ją­ce­mu słup­ka przed hoj­nie wycią­gnię­tą ręką powo­jen­nej dyk­ta­tu­ry poli­tru­ków (z któ­rej to zresz­tą hoj­no­ści tak po praw­dzie poeta nigdy do koń­ca nie potra­fił sko­rzy­stać…). Że niby wszyst­ko naj­lep­sze napi­sa­ło mu się przed 1939 rokiem, a potem to już tyl­ko odci­nał kupo­ny od oso­bli­wej swej sła­wy… Tym­cza­sem dla mnie Gał­czyń­ski to jed­nak przede wszyst­kim feno­men lite­ra­tu­ry powo­jen­nej – zwłasz­cza jako autor pory­wa­ją­cych minia­tur saty­rycz­nych pisy­wa­nych dla „Prze­kro­ju” i jako poeta fre­ne­tycz­nie mocu­ją­cy się z więk­szy­mi for­ma­mi poetyc­ki­mi. Tu jest nie do prze­sko­cze­nia – Notat­ki z nie­uda­nych reko­lek­cji pary­skich, wybuch naj­bar­dziej ciem­nej, nega­tyw­nej meta­fi­zy­ki; Zacza­ro­wa­na doroż­ka, kon­ge­nial­na rein­kar­na­cja wcze­sno­ro­man­tycz­nej mira­ku­lar­no­ści prze­ło­żo­nej na kre­ację urban legend; Kol­czy­ki Izol­dy, do dziś nie­prze­pra­co­wa­ne roz­li­cze­nie z Powsta­niem, w swej dywer­syj­nej sile porów­ny­wal­ne może tyl­ko z Budo­wa­łam bary­ka­dę lub z Pamięt­ni­kiem z powsta­nia war­szaw­skie­go; Nio­be (Boh­dan Zadu­ra w publi­ko­wa­nej w biBLio­te­ce roz­mo­wie z Moni­ką Brą­giel: „jesz­cze dzi­siaj sły­szę głos Gał­czyń­skie­go w refre­nie «Nio­be, córo Tan­ta­la, Nio­be, żono Amfio­na» i ciar­ki prze­cho­dzą mi po krzy­żu”). No i wła­śnie Wit Stwosz.

Czy­ta­łem go – i czy­tam – wie­le­kroć. Przede wszyst­kim – dla abso­lut­nie zmy­sło­wej przy­jem­no­ści, jaką daje mi choć­by śle­dze­nie tej nie­by­wa­łej orkie­stra­cji nie­do­kład­nych rymów, wsłu­chi­wa­nie się w wer­bel topor­nych dys­ty­chów, z któ­rych wyła­nia się (nie­wy­raź­nie się wyła­nia, oga­co­ny ciem­no­ścią, zawie­ją i mgłą) pięt­na­sto­wiecz­ny Kra­ków… Czyż mogę go sobie same­mu tutaj nie zacy­to­wać?

Po uli­cy wiatr szy­bu­je,
led­wo wyku­sza nie urwie.

Od Wawe­lu wie­je śnie­giem.
Trwo­ga potrzą­sa czło­wie­kiem.

Księ­życ jak wisie­lec wisi.
Wnet w dzwo­ny ude­rzą mni­si,

sznur uła­pią palu­szy­ska:
chwal­że Pana, zie­mia wszyst­ka,

dzwo­nem, wszel­kim instru­men­tem
Deum Omni­po­ten­tem.

Przez Grodz­ką leci sza­lo­ny,
wyda­je kra­ka­nie wro­ny,

wro­nim gło­sem gwa­rzy z gwiazd­ką,
zaraz miej­ska schwy­ci straż go.

Bokiem od Mariac­kiej Wie­ży
na powie­trzu dia­beł bie­ży,

gra­mo­li się do księ­ży­ca.
Za węgłem stoi zło­czyń­ca.

Przed gospo­dą w żół­tych butach
leży bez­no­sy hul­taj,

cięż­ko dyszy, może kona,
przy nim latar­ka stłu­czo­na.

Był czas, kie­dy w tej feerii gwał­tow­nych nastro­jów i suge­styw­nych opi­sów, od któ­rych roz­pę­ka się Wit Stwosz (a raczej: roz­pę­kał­by się, gdy­by nie był tak po bachow­sku nie­ludz­ką w swej pre­cy­zji kon­struk­cją – Bach, wia­do­mo, jeden z ulu­bio­nych kom­po­zy­to­rów Gał­czyń­skie­go, ale też przy­po­mi­na mi się to, co o Sztu­ce fugi napi­sał kie­dyś Dariusz Cza­ja: że to utwór „nie­ludz­ki” wła­śnie, bez auto­ra, bo jest on zapi­sem naj­wyż­szej, abs­trak­cyj­nej har­mo­nii mate­ma­tycz­nej dźwię­ków, któ­re wyni­ka­ją same z sie­bie w spo­sób dosko­na­ły, abso­lut­ny, kosmicz­ny), raził mnie wła­śnie Finał – ze swo­ją nachal­ną poli­tycz­ną dekla­ra­tyw­no­ścią, z tym tak nie­pa­su­ją­cym do pro­ble­ma­ty­zu­ją­ce­go dys­kur­su cało­ści, pane­gi­rycz­nym tonem. Raził – ale też coraz bar­dziej fascy­no­wał swą wyzna­wa­ną tak moc­no wia­rą w uro­dę, sens i har­mo­nię kieł­ku­ją­ce­go na powo­jen­nej gle­bie, użyź­nio­nej tona­mi ludz­kich popio­łów, socja­li­stycz­ne­go świa­ta. Gał­czyń­ski jak nikt potra­fi roze­grać wszyst­kie te idyl­licz­ne fety­sze, któ­re znaj­dy­wa­łem na wiel­ko­miej­skich widocz­kach z pocz­tó­wek mamy. Jed­nym ruchem pió­ra prze­cho­dzi z wymia­ru makro, od wypeł­nio­nych słoń­cem, nie­skoń­czo­nych prze­strze­ni łączo­nych nić­mi smug kon­den­sa­cyj­nych pozo­sta­wia­nych przez samo­lo­ty (nie mógł co praw­da Gał­czyń­ski takich smug widzieć, bo pierw­szy odrzu­to­wiec pasa­żer­ski wszedł do użyt­ku rok po powsta­niu Wita Stwo­sza, ale tak to sobie wyobra­żam, takie mojej wyobraź­ni pra­wo) do wymia­ru mikro, do obraz­ków tej tak typo­wej dla eko­no­mii idyl­li har­mo­nii natu­ry, gdzie żołę­dzie rosną tyl­ko po to, by spa­dać z drzew, i cywi­li­za­cji, gdzie dziec­ko po pro­stu idzie do szko­ły. Jest w Fina­le eks­ta­tycz­ny ruch odśrod­ko­wy („hale świe­tlic fabrycz­nych, / gdzie poezja wybu­cha przy dźwię­kach akor­de­onów /
bla­skiem na kon­ty­nen­ty”) i swe­go rodza­ju dośrod­ko­wy entu­zjazm, dyna­mizm jed­no­cze­nia, wspól­no­ty, gdy jed­nym tchem wymie­nio­ne sto­li­ce kil­ku odle­głych państw sta­ją się zgod­nie oddy­cha­ją­cy­mi komór­ka­mi mię­dzy­na­ro­do­wej ojczy­zny ludzi pra­cy. Jest wdzięcz­na i lek­ka paro­no­ma­stycz­na zaba­wa, gdy łączy się w jed­ną gru­pę zna­cze­nio­wą wio­śnia­ny jaśmin i rów­nie wio­śnia­ną miłość. Jest mnó­stwo innych pięk­no­stek, któ­rych nie­któ­rzy (jak choć­by Zbi­gniew Her­bert w swych gorz­kich Orna­men­ta­to­rach) nie mogli Gał­czyń­skie­mu – „twór­cy anioł­ków fru­wa­ją­cych” – wyba­czyć. I to wszyst­ko sza­chu­je mnie, znie­wa­la, uwo­dzi i kusi, każe zapo­mnieć o – co naj­mniej – szy­dli­wie iro­nicz­nym kon­tek­ście histo­rycz­no­li­te­rac­kim.

Dziś jed­nak naj­waż­niej­sze wyda­ją mi się czte­ry sło­wa z pierw­sze­go zda­nia Fina­łu, sło­wa zdu­mie­wa­ją­co mądre i trzeź­we, sło­wa, któ­re – śmiem sądzić – mają moc tłu­ma­czyć i uspra­wie­dli­wiać fascy­na­cję Gał­czyń­skie­go tym samym nowym świa­tem, któ­re­mu histo­ria wyda­ła (słusz­nie!) wyrok tak suro­wy, po cza­sie ważąc zyski i kosz­ta po to, by osta­tecz­nie skon­sta­to­wać dra­stycz­ne man­ko. „To trud zro­dził uro­dę” – tłu­ma­czy poeta. Nie spo­sób oprzeć się – raz jesz­cze! – bez­względ­nej dosko­na­ło­ści dobo­ru słów, któ­re two­rzą tu jed­ną z naj­ba­nal­niej­szych kon­struk­cji gra­ma­tycz­nych zna­nych pol­sz­czyź­nie: pod­miot, orze­cze­nie i bier­ni­ko­we dopeł­nie­nie bliż­sze. Wszyst­kie współ­gra­ją ze sobą na pozio­mie kunsz­tow­nej ali­te­ra­cji, po tro­sze też znów paro­no­ma­zji („trud zrodził urodę”), aby tym moc­niej, samą melo­dią języ­ka, pod­kre­ślić to, co i tak wyra­żo­ne zosta­ło na pozio­mie bez­po­śred­nich zna­czeń: bio­lo­gicz­ną, cie­le­sną, mat­czy­ną natu­ral­ność wyni­ka­nia „uro­dy” z „tru­du”. I jest to uro­da zarów­no ota­cza­ją­ce­go nas świa­ta przy­ro­dy („wody, trzci­ny i gwiaz­dy”), jak i arte­fak­tycz­ne pięk­no struk­tur wier­szo­wych, deta­li archi­tek­tu­ry i rzeź­biar­skiej maestrii; uro­da kształ­tu­ją­cych dzie­je na lep­sze idei, ale też uro­da dziec­ka idą­ce­go na począt­ku wrze­śnia do szko­ły chod­ni­kiem zasła­nym świe­żo opa­dły­mi żołę­dzia­mi.

„To trud zro­dził uro­dę”. Na czym pole­ga waga tych czte­rech pięk­nie ze sobą spo­jo­nych słów? Na tym, że wyda­ją mi się one kwin­te­sen­cją pew­nej filo­zo­fii dzia­ła­nia, któ­ra nader rzad­ko docho­dzi­ła w pol­skiej kul­tu­rze – nie­odwo­łal­nie nazna­czo­nej ide­ali­zmem i meta­fi­zy­ką – do gło­su. Z grub­sza moż­na by powie­dzieć, że cho­dzi o mark­si­stow­ski z ducha mate­ria­lizm – ale nie tyl­ko: gra toczy się o każ­de dowar­to­ścio­wa­nie real­nie ist­nie­ją­ce­go sen­su jako wyni­ka­ją­ce­go z kon­kret­ne­go, real­ne­go wysił­ku. Mało mie­li­śmy momen­tów takie­go uświa­do­mie­nia w dzie­jach pol­skiej myśli. Zapew­ne – Cyprian Kamil Nor­wid (choć­by jako autor Ada­ma Kraf­fta), ale prze­cież pozo­sta­je on, samo­rod­nym i fascy­nu­ją­cym, do dziś nie­do­czy­ta­nym, nie­mniej jed­nak meta­fi­zy­kiem. Zapew­ne – pozy­ty­wi­ści, choć w naj­do­nio­ślej­szych swych dzie­łach zda­wa­li oni spra­wę i z kru­cho­ści świa­ta nie­oży­wio­ne­go przez nową ideę, i z tegoż świa­ta auto­de­struk­cyj­nej iner­cji wów­czas, gdy nie może i nie chce się on wyzwo­lić od idei sta­rej. Zapew­ne – Julian Przy­boś, u któ­re­go jed­na­ko­woż zbyt wie­le wysił­ków i usi­ło­wań zde­ter­mi­no­wa­nych jest przez feno­me­no­lo­gicz­ną tęsk­no­tę za peł­nią oglą­du.

To nie idea budu­je domy, choć owszem, idea może akt budo­wa­nia inspi­ro­wać, oży­wiać, pod­trzy­my­wać – osta­tecz­nie jed­nak domy budu­je się kon­kret­nym wysił­kiem robot­ni­ka. To nie meta­fi­zy­ka ukwie­ca klom­by, co oczy­wi­ście nie ozna­cza, że pięk­no klom­bu nie może wyra­stać z meta­fi­zycz­ne­go prze­czu­cia pięk­na – nie­mniej jed­nak za każ­dy posa­dzo­ny kwiat odpo­wia­da­ją czy­jeś zwy­rod­nia­łe od grze­ba­nia w zie­mi sta­wy pal­ców i czy­jeś bóle w wygię­tym przez osiem godzin krzy­żu.  Tyl­ko tyle – i aż tyle – chce nam powie­dzieć Gał­czyń­ski, to wła­śnie ma do powie­dze­nia na temat istot­ne­go sen­su socja­li­zmu, któ­ry w Wicie Stwo­szu zde­fi­nio­wa­ny zosta­je jako wiel­ki kolek­tyw­ny wysi­łek zmie­rza­ją­cy do dowar­to­ścio­wa­nia czło­wie­cze­go wymia­ru pięk­na i zro­zu­mie­nia mecha­ni­zmu tegoż pięk­na wytwa­rza­nia. Owszem, tę swo­ją praw­dę zako­rze­nia Gał­czyń­ski w świe­cie myśli – ale osta­tecz­nie i „ten, któ­ry spo­czął w High­ga­te”, czy­li Karol Marks, i poja­wia­ją­cy się w innym wer­sie „Gołę­bio­skrzy­dły” (zapew­ne – bo to jed­nak dopie­ro rok 1951 – Józef Sta­lin) są nie tyle, by się­gnąć po zna­ną typo­lo­gię Zyg­mun­ta Bau­ma­na, pra­wo­daw­ca­mi, co tłu­ma­cza­mi: ani jeden, ani dru­gi nie wyna­lazł ludz­kie­go tru­du, co naj­wy­żej zapro­po­no­wał prze­moż­ny język trud ów obja­śnia­ją­cy i uwznio­śla­ją­cy. I w świe­tle tej rede­fi­ni­cji kon­kret­ne­go dzia­ła­nia sto­ją­ce­go za każ­dym efek­tem, jasnym sta­je się coś, co mogło­by się wyda­wać przy nad­mier­nie naskór­ko­wej lek­tu­rze poema­tu czymś nie do koń­ca oczy­wi­stym – to, że jed­nym tchem wymie­nia Gał­czyń­ski tak róż­ne obja­wy pięk­na jak rzeź­biar­skie zdo­bie­nia fry­zu w Par­te­no­nie dłu­ta Fidia­sza, zała­do­wa­ny trak­tor czy objaz­do­we kino na dro­dze ze wsi do wsi: pięk­ne nie jest to, co jest pięk­ne obiek­tyw­nie, pięk­no wyra­sta z uświa­do­mie­nia sobie nie­skoń­cze­nie donio­słej roli każ­de­go ludz­kie­go tru­du.

Oczy­wi­ście – naiw­no­ścią (a może i czymś gor­szym) było­by bro­nić dziś tam­te­go myśle­nia o tym, czym jest i czym będzie Pol­ska Ludo­wa. Skoń­czy­ło się i już, zgni­ło pod róż­ny­mi – cza­sem pate­tycz­ny­mi, cza­sem gro­te­sko­wy­mi – nagrob­ka­mi. Po Czerw­cu, Mar­cu i Grud­niu, po gier­kow­skich pożycz­kach i dru­gim eta­pie refor­my gospo­dar­czej, po Grze­go­rzu Prze­my­ku i po Jerzym Popie­łusz­ce, po książ­kach ozna­cza­nych cha­rak­te­ry­stycz­ną adno­ta­cją, za któ­rą kry­ła się insty­tu­cja zwa­na potocz­nie [—-] (Ust. z dn. 31 VII 1981, O kon­tro­li publi­ka­cji i wido­wisk) i po zdję­ciu z ante­ny pierw­sze­go pro­gra­mu Tele­wi­zji Pol­skiej Tele­ran­ka tam­tym ponu­rym zimo­wym świ­tem – trze­ba sobie umieć jasno powie­dzieć: Gał­czyń­ski prze­li­cy­to­wał, prze­in­we­sto­wał. Nie ma żad­nych racji, któ­re per sal­do były­by w sta­nie wybro­nić eks­pe­ry­ment poli­tycz­ny, socjo­lo­gicz­ny i gospo­dar­czy zwa­ny Pol­ską Rzecz­po­spo­li­tą Ludo­wą, podob­nie jak czymś budzą­cym coś znacz­nie wię­cej niż nie­uf­ność jest żywot­ność wia­ry w komu­nizm po doświad­cze­niach Wor­ku­ty i Cho­eung Ek. Nie­mniej jed­nak wyda­je mi się też czymś abso­lut­nie moż­li­wym do przy­ję­cia, że za zaufa­niem poety Kon­stan­te­go Ilde­fon­sa Gał­czyń­skie­go w nowy ład socja­li­stycz­ne­go świa­ta mogło stać wła­śnie to, co stresz­cza się w czte­rech sło­wach otwie­ra­ją­cych przed­ostat­nią część poema­tu Wit Stwosz: głę­bo­ko prze­my­śla­ne prze­ko­na­nie, że oto dla wszel­kie­go pięk­na (tego natu­ral­ne­go i tego stwo­rzo­ne­go; arty­stycz­ne­go i codzien­ne­go) przy­wró­co­no jego pier­wot­ną war­tość, że zwró­co­no je temu, co je powo­ła­ło do ist­nie­nia: wysił­ko­wi ludz­kiej woli, siły i pra­cy.

Pięk­na jest – wła­śnie przez swą oczy­wi­stą banal­ność – zamieć kwia­tów okry­wa­ją­cych co wio­snę moją ojczy­znę: prze­bi­śnie­gi cęt­ku­ją­ce pod­mo­kłe łąki nad Muszy­ną, bia­ło­ró­żo­wa drob­ni­ca przy­cup­nię­ta na gałę­ziach w sadach oka­la­ją­cych Busko, wypie­lę­gno­wa­ne klom­bi­ki w rowach przy­droż­nych za Bia­ło­wie­żą. Pięk­ne są abso­lut­nie zwy­czaj­ne miej­skie sie­lan­ki na pocz­tów­kach mamy – bo skro­jo­ne na naj­bar­dziej powsze­dnią mia­rę, poświad­cza­ją­ce świę­tą solid­ność naszej pol­skiej codzien­no­ści. Ale pięk­ne są też pierw­sze nowo­huc­kie osie­dla, budo­wa­ne w myśl kon­cep­cji Uni­té d’Habitation Le Cor­bu­sie­ra – czy­li tak, by w zasię­gu nie­spiesz­ne­go spa­ce­ru, bez koniecz­no­ści prze­ci­na­nia jakiej­kol­wiek ruchli­wej arte­rii, miesz­kań­cy zna­leź­li sklep, klub osie­dlo­wy, leka­rza i szko­łę.

No wła­śnie: szko­łę. Jest 1 wrze­śnia, w poran­nym roz­gwa­rze czu­łe ucho może wychwy­cić stu­kot pierw­szych żołę­dzi o chod­nik. Mat­ka patrzy z okna. Dziec­ko idzie do szko­ły.