Wielka historia literatury ukraińskiej
Przemysław Rojek
Strona cyklu
Wieża KurremkarmerrukaPrzemysław Rojek
Nowohucianin z Nowego Sącza, mąż, ojciec, metafizyk, capoeirista. Doktor od literatury, nauczyciel języka polskiego w krakowskim Liceum Ogólnokształcącym Zakonu Pijarów, nieudany bloger, krytyk literacki. Były redaktor w sieciowych przestrzeniach Biura Literackiego, laborant w facebookowym Laboratorium Empatii, autor – miedzy innymi – książek o poezji Aleksandra Wata i Romana Honeta.
Płoną książki w Moskwie, oto nadchodzi postęp
Łuny pożarów niech zwiastują nową wiosnę
Płonie most za mostem, wieś za wsią, dom za domem
Nie możesz patrzeć? Lepiej zażyj somę
Lepiej przewróć stronę, nie patrz na tych co giną
Co cię obchodzą te łuny nad Ukrainą
Te tłumy, co godzina za godziną stoją w słońcu
Zawierzając los ojców w kolejce do blockpostu
(donGURALesko, „451º Fahrenheita”)
Zaczyna się jak każda historia literatury – od opowieści, od słowa wypowiedzianego, niezapisanego, odbijającego się echem w rezonansowym pudle pamięci.
Na początku była zatem Babcia – bo one, stare kobiety, zwykle są na początku. W ich duszach, rozkołysanych fazami księżyca, plenią się grzybnie założycielskich narracji. A Babcia pochodziła stamtąd, z Ukrainy, z samego jej kozackiego serca. Obłąkane przeploty dwudziestowiecznej historii rzuciły ją wpierw w niemiecki dom niewoli, a potem – do Polski. Kontakt z ukraińską częścią rodziny odnawiał się w coraz rzadszych rzutach, potem przepadł, ożywił na chwilę już po upadku Imperium, by zerwać się ostatecznie w atmosferze niedobrych nieporozumień i nadużyć.
Dziś jednak Babcia – od dawna już nieżyjąca – mówi od nowa to samo. Zajada się arbuzem (mam po niej graniczące z uzależnieniem umiłowanie tych owoców) i opowiada, że w dzieciństwie jadało się arbuzy z chlebem posmarowanym masłem, jako kolację, i że się je kisiło na zimę. Czyta mi W pustyni i w puszczy, te przerażające fragmenty o chorobie Nel, i opowiada, że jak była mała, to też chorowała na febrę i że się to leczyło tak, że się zwlekało z gorączkującego pacjenta pościel i na łóżku oblewało kubłem lodowatej wody. Opowiada Babcia, że jako dziewczynka była taka śniada i czarnowłosa, że tańczyła i śpiewała z Cyganami, a jak ludzie rzucali im pieniądze, to robiła w tańcu mostek i ustami te pieniądze z ziemi podnosiła (owszem, nim w jej pracowite ciało wkradła się śmiertelna choroba, Babcia nawet w starości miała imponujące, gęste włosy nieprzesadnie naznaczone siwizną, a śpiewała pięknie, śmiejąc się zaraźliwie i namiętnie, co rzeczywiście jakoś się z legendową cygańską swawolnością mogło kojarzyć). Babcia szykuje się z wnukiem do oglądania pierwszego w życiu wnuka zaćmienia księżyca i droczy się z Córką, Mamą wnuka, że ta nie potrafi prawidłowo wypowiedzieć słowa „luna”. Faktycznie, przedniojęzykowo-zębowe „l” kiepsko się Mamie artykułuje.
Z etapu założycielskich opowieści o arbuzach, febrze i Cyganach wielka historia literatury ukraińskiej od razu przechodzi do okresu dziewiętnastowiecznego ożywienia narodowego. Jest druga klasa liceum, na języku polskim – romantyzm. Na lekcjach kartkuję z nudów opasły podręcznik, z którego zrobimy w klasie tylko najważniejsze rzeczy, docieram do rozdziału o romantyzmach w środkowej i wschodniej Europie. Jest kawałek o Ukrainie. Oczywiście – Taras Szewczenko. Do dziś nie potrafię przywołać z pamięci żadnego wiersza Tarasa, ale wiem, że był.
Jakoś w podobnym czasie doszczętnie daję się porwać pasji łażenia po górach. Ukoronowanie tej pasji podówczas – to zmierzenie się z obrosłym legendami Beskidem Niskim. A skoro Beskid Niski – to Łemkowyna i Łemkowie. Pierwsze kontakty z kulturą, przestępowanie krzywych progów kolejnych cerkwi, odpoczywanie w cieniu opuszczonych, zapadających się w łopiany chyży – dużo w tym nieuświadomionych gestów kolonizatorskich, wpisywania się w dyskurs taniego egzotyzowania, ale też jakaś autentyczna, zazdrosna miłość, taka, której wiele można wybaczyć. No i oczywiście nasycony ukraińskim zaśpiewem język łemkowski, zrazu martwy, przyswajany w okruchach, opacznie zasłyszany lub błędnie odczytywany i, jeszcze gorzej, kulawo odtwarzany. Na szczęście okazuje się, że są czarodzieje, dzięki którym krzepnie on w najpiękniejszy sens pieśni – Werchowyna, a przede wszystkim Orkiestra św. Mikołaja, najpierw usłyszana w radiowej Trójce, u Jurka Owsiaka, wreszcie zobaczona na Łemkowskiej Watrze w Zdyni, w oprawie ukraińskości niedobrej, sztucznie rozdymanej nacjonalistycznym resentymentem. Z kaset Orkiestry… – cudem zdobywanych w najbardziej nieoczekiwanych miejscach – uczę się śpiewać po łemkowsku, uczę bez trudu, jak się okazuje, oprócz ślinotoku na sam widok arbuza mam po Babci przyrodzoną łatwość w posługiwaniu się „l” przedniojęzykowo-zębowym.
Wrastałem jeszcze potem w te śpiewy – już nie łemkowskie, a huculskie – u źródeł, w czasie pierwszej wyprawy w Gorgany, na Połoniny Hryniawskie i w Czarnohorę. Śpiewają pasterze i żeńcy, śpiewają nasi przewodnicy, śpiewają gospodarze, u których nocujemy, śpiewają drużbowie chodzący od chaty do chaty z zaproszeniami na wesele. W Dzembroni słyszę raz jeden, jak śpiewa ten, w którego najpełniej wstąpił duch huculskiej pieśni – Roman Kumłyk. Śpiewa i gra na wszystkim, z czego da się wydobyć jakiekolwiek dźwięki pozwalające zapleść melodię.
Potem dojdą mi jeszcze odmienne śpiewy – Haydamaky, The Ukrainians… ale to już inna historia.
Po znaczonej babcinymi historiami prehistorii, po okresie narodowego przebudzenia, po twórczości ludowej – wielka historia literatury ukraińskiej wkracza w etap prozy współczesnej. Serhij Żadan, dużo później Natalka Śniadanko, Dzwinka Matijasz, Andrij Lubka, Olaf Clemensen, gdzieś pomiędzy Mykoła Chwylowy (dzięki jego wstrząsającej prozie Ja (romantyczność), publikowanej w „Literaturze na Świecie”, dowiaduję się o „rozstrzelanym pokoleniu”)… A nad tym wszystkim (i nade wszystko) mistrz nad mistrze, Jurij Andruchowycz. Przy Moscoviadzie wyłem ze śmiechu (podobnie jak przy Depeche Mode Żadana, zwłaszcza przy kawałkach o nocnej audycji radiowej i przy przytoczeniach z jakiegoś tam podręcznika rewolucjonisty, oboje wyliśmy, bo czytaliśmy to sobie na głos z Kasią), Perwersja objawiła mi pisarza godnego Nobla, dzięki Dwunastu kręgom dostępiłem inicjacji w poezję Bohdana Ihora Antonycza.
Tak, poezja też. Jak wspomniałem – Antonycz. Z tego samego, co powyżej, numeru „Literatury na Świecie” – Bu-Ba-Bu. I jeszcze raz Andruchowycz. I żmudna praca – za przeproszeniem – promocyjna nad niewydanym niestety, świetnym wyborem wierszy Lubki. Przerażający Borys Humeniuk. Przewiercający się szydłem przez mózg Ołeksij Czupa. Kunsztowny Pawło Korobczuk. Pojedyncze poetyckie krzyki przebijające się przez wojenny rozgwar – woła Jurij Zawadski ze schronu w Tarnopolu, woła Lesyk Panasiuk z mordowanej Buczy, wołają inne i inni.
Na wszystkich tych etapach – próbuję podjąć rozmowę.
Nauczyłem się prawidłowo wymawiać słowo „luna”; dziś wprawdzie już wiem, że to wyraz rosyjski, ale przecież usłyszałem go od ukraińskiej Babci, a poza tym wiadomo, że chodzi tylko o to nieszczęsne, zaśpiewne „l”… Próbowałem rozmawiać cudacznym zlepkiem rosyjskiego, polskiego i zapewne ukraińskiego z tamtą moją rodziną. Uczę się od dzieciaków ukraińskich przekleństw w pociągu do Rachowa (i wzajem, uczę ich polskich, żeby nie zwariować z nudów w tej skądinąd niebywale ekscytującej podróży). Na ciężkim kacu próbuję zamówić herbatę w Drohobyczu. Śpiewałem – i do dziś bywa, że śpiewam – łemkowskie i huculskie pieśni. Kaleczę ukraiński (którego przecież wciąż nie znam, do dzisiaj nie znam) w Lwowie, Kijowie, Chersoniu, na Krymie i pod Borżawą, kaleczę w Stryju, w Użhorodzie i w Mukaczewie. W gorącym (choć zimowym), wzniosłym i strasznym czasie Majdanu wymieniam maile – z Andrijem Lubką, z Jurijem Andruchowyczem, prawie na pewno z Andrijem Bondarem, chyba też z Ołeksandrem Irwaneciem albo z Ostapem Sływynskim, nie pamiętam; maile są czasem jednozdaniowe, ale zawsze podziwiam, jaką gładką polszczyzną oni mi odpisują. Przez krótką chwilę pomagam Lubce redagować bloga, którego próbuje prowadzić na stronach Biura Literackiego. Przepisuję kulawą ręczną cyrylicą list, który po ukraińsku napisał Janusz Radwański; ten list dokładam do paczki, jaką w imieniu Laboratorium Empatii wyślę wdowie i sierotom po bohaterze poległym w Donbasie.
A we Wrocławiu raz jeden gadamy sobie z Andrijem Lubką właśnie – przerzucamy się żartami, z Andrija jest taki rozmówca, że od pierwszej pogaduszki ma się przemożne wrażenie, że to z dawna znany, fajny kumpel. Wiesz, Andriju? Bardzo bym chciał, żebyśmy kiedyś mogli jeszcze choć raz tak sobie o dupie Maryni pogadać, nawet nie wiesz, jak bardzo.
Piszę ogromną recenzję z Piędzi Czupy. Nagrywam na swój kanał na YouTubie film o jednym wierszu Humeniuka. 24 lutego czytam jego wiersze w każdej swojej klasie na początku lekcji. Niektórzy uczniowie płaczą.
Ja z kolei płaczę pierwszego dnia wojny, kiedy rankiem, tuż po pierwszym radiowym serwisie informacyjnym, drżącymi palcami wystukuję na telefonie beznadziejnie bezradne słowa wsparcia dla wszystkich moich ukraińskich znajomych. Płaczę przy zaplecionym z cyrylicy „dziękuję” od Lubki, płaczę przy „damy radę” od Zawadskiego, płaczę przy niebieskim kciuku od Humeniuka.
Już nie płaczę, gdy omawiam z uczniami „Deszcz” Korobczuka – tak jak kiedyś, po Majdanie, omawiałem Antonycza i Andruchowycza. Dokładam kartki z ukraińskimi życzeniami „smacznego” do kanapek przeznaczonych dla uchodźców na krakowskim dworcu.
Pisze do mnie poeta ukraiński, żołnierz, Wołodymyr Tymczuk, pyta o możliwości tłumaczenia wierszy – swoich i jego przyjaciół. Pisze po ukraińsku, cyrylicą – rozumiem, ale odpisuję po polsku, polskimi znakami. Wołodymyr chyba też rozumie, bo odpowiada. Dopiero po jakimś czasie pytam go, czy mu to nie przeszkadza, taka dwujęzyczność naszej korespondencji. Nie, nie przeszkadza. Podobną rozmowę toczę z kuzynką Jurija Zawadskiego.
Pisze też sam Jurij. Jeszcze przed wojną (Boże, przed wojną? kiedy to było? czy w ogóle było jakieś „przed wojną”?) trochę korespondowaliśmy, bo Jurij tłumaczył na ukraiński dwa moje teksty o poezji Romana Honeta. Potem, po tej opłakanej przeze mnie wiadomości od niego sprzed wieków, z 24 lutego – rozmowa się urwała. Nie miałem śmiałości ni odwagi zawracać Jurijowi głowy. Aż tu nagle – żyje, jest, żyje, pisze, żyje, tłumaczy dalej, żyje, żyje! Mówi, że ma mało czasu, że chodzi niedospany, bo w każdą noc na ranem syreny alarmowe wyganiają go do schronu, ale że znalazł chwilę, by przysiąść na nowo nad tłumaczeniami. Piszemy więc do siebie, konsultujemy językowe niuanse, wyjaśniamy pokrętne meandry moich metafor – jakby nigdy nic, jakby to było naprawdę ważne. Wiesz, Jurku? Nie wiem, czy jakikolwiek z moich tekstów będzie nawiedzał moją gasnącą świadomość w chwilach przed śmiercią – ale jeśli tak ma być, to chciałbym, by były to właśnie te teksty, które teraz przekładałeś: bo myśl, że ktoś przyswajał moje słowa językowi ludzi najpiękniej wolnych i że poświęcał temu czas odpoczynku od wojny… Tak, ta myśl sprawi, że będę umierał w poczuciu sensu.
A zatem – taka to jest ta wielka historia literatury ukraińskiej: tworzona zasłyszanym słowem, śpiewem, czytaniem, pisaniem, korespondencją, rozmową. Ktoś mógłby się żachnąć, że wcale nie wielka, że szczątkowa, byle jaka, poszarpana. Oczywiście, że tak – i w sumie nawet żadna historia literatury, raczej brulionowe notatki przywracające pamięci momenty każdej możliwej transmisji języków między mną a Ukrainą. Ale jest, jaka jest – i innej być nie może, taka się napisała. Owszem, może byłoby uczciwiej nazwać ją „moją” – ale boję się tego słowa, razi mnie ukryty w nim kolonizatorski gest, małostkowe zawłaszczenie. Choć przecież oczywiście jest „moja”, bo skrajnie doświadczeniowa – taka, nie inna szumi w moim krwiobiegu, odciska pieczęcie na mózgu, tętni w rytmie serca, wplątuje się w nici DNA. Ale poza tym wszystko, co dziś kojarzy mi się z tym państwem, mam ochotę nazywać „wielkim”. Wielki duch. Wielka armia. Wielki naród. Wielka wojna – nie tylko w obronie suwerenności, ale też w imię fundamentalnych wartości, które ukształtowały to, co najlepsze w kulturze zachodniej (tak, to właśnie Ukraina, rubieże Zachodu, przelewa dziś krew za to, co w Berlinie, Paryżu, Londynie i Nowym Jorku tak strasznie spowszedniało, że uważa się to za dane raz na zawsze i za darmo). Ale też – wielkie poświęcenie, wielkie cierpienie, wielka śmierć.
Więc również taka jak powyżej historia literatury – niedorobiona, marginalna, kulawa – musi być wielka. Bo jest historią literatury jej, Ukrainy – kraju, gdzie nawet na banknotach umieszcza się podobizny poetek i poetów.
Czy ta wielka (tak pomyślana i tak spisana, jak do tej pory) historia literatury ukraińskiej ma jakiś rozdział najnowszy?
Oczywiście, że tak.
Rozdział ma szesnaście lat, żeńskie imię na „A”, aparycję i temperament wesołego leśnego elfika. Jest uchodźczynią, która ostatnio zawitała do mojej klasy. Któregoś dnia, jadąc autobusem do pracy, studiowałem pojawiający się na ekranach autobusowych telewizorów (gdzieś w przerwach między reklamami, filmikami przestrzegającymi przed przekraczaniem ulicy z telefonem w ręku i spotami zachwalającymi usługi krakowskiego MPK), poręczny słownik polsko-ukraiński i ukraińsko-polski. W pewnym momencie mignęło mi przed oczami słowo „minuta”, хвилина. No właśnie – tylko mignęło, pozostawiając wrażenie czegoś niezwykle dźwięcznego i uroczego, czego zapisu ani brzmienia nie byłem jednak do końca pewny. Dopytałem elfika – i w odpowiedzi usłyszałem zaśpiew tak cudny, że do dziś nie jestem pewien, czy udaje mi się go odpowiednio powtórzyć… Inicjalne „х”, ni to „k”, ni „h”; „в” zmiękczone przez późniejsze „и”, podobnie jak kolejna para liter, „л” z dalszym „и”; i nawet następujące potem „н” elfik wypowiedziała jakoś tak nieoczywiście, z niepodrabialnym przydechem; w sumie – chyba tylko do powtórzenia końcowego „а” moje struny głosowe podchodzą bez obaw… I to jest na dziś koniec wielkiej literatury ukraińskiej, jej śpiew zaklęty w jedno ulotne jak minuta słowo…
Ale to będzie jutro
A dzisiaj jeszcze kopiemy ziemię
Tę drogą ukraińską ziemię
Tę słodką ukraińską ziemię
Piszemy hurtem saperskimi łopatkami
Na jej ciele
Ostatni wiersz literatury ukraińskiej
Jeszcze żywi
(Borys Humeniuk, „Testament”, przeł. Aneta Kamińska)