02/05/22

Wielka historia literatury ukraińskiej

Przemysław Rojek

Strona cyklu

Wieża Kurremkarmerruka
Przemysław Rojek

Nowohucianin z Nowego Sącza, mąż, ojciec, metafizyk, capoeirista. Doktor od literatury, nauczyciel języka polskiego w krakowskim Liceum Ogólnokształcącym Zakonu Pijarów, nieudany bloger, krytyk literacki. Były redaktor w sieciowych przestrzeniach Biura Literackiego, laborant w facebookowym Laboratorium Empatii, autor – miedzy innymi – książek o poezji Aleksandra Wata i Romana Honeta.

Pło­ną książ­ki w Moskwie, oto nad­cho­dzi postęp
Łuny poża­rów niech zwia­stu­ją nową wio­snę
Pło­nie most za mostem, wieś za wsią, dom za domem
Nie możesz patrzeć? Lepiej zażyj somę
Lepiej prze­wróć stro­nę, nie patrz na tych co giną
Co cię obcho­dzą te łuny nad Ukra­iną
Te tłu­my, co godzi­na za godzi­ną sto­ją w słoń­cu
Zawie­rza­jąc los ojców w kolej­ce do block­po­stu

(don­GU­RA­Le­sko, „451º Fah­ren­he­ita”)

Zaczy­na się jak każ­da histo­ria lite­ra­tu­ry – od opo­wie­ści, od sło­wa wypo­wie­dzia­ne­go, nie­za­pi­sa­ne­go, odbi­ja­ją­ce­go się echem w rezo­nan­so­wym pudle pamię­ci.

Na począt­ku była zatem Bab­cia – bo one, sta­re kobie­ty, zwy­kle są na począt­ku. W ich duszach, roz­ko­ły­sa­nych faza­mi księ­ży­ca, ple­nią się grzyb­nie zało­ży­ciel­skich nar­ra­cji. A Bab­cia pocho­dzi­ła stam­tąd, z Ukra­iny, z same­go jej kozac­kie­go ser­ca. Obłą­ka­ne prze­plo­ty dwu­dzie­sto­wiecz­nej histo­rii rzu­ci­ły ją wpierw w nie­miec­ki dom nie­wo­li, a potem – do Pol­ski. Kon­takt z ukra­iń­ską czę­ścią rodzi­ny odna­wiał się w coraz rzad­szych rzu­tach, potem prze­padł, oży­wił na chwi­lę już po upad­ku Impe­rium, by zerwać się osta­tecz­nie w atmos­fe­rze nie­do­brych nie­po­ro­zu­mień i nad­użyć.

Dziś jed­nak Bab­cia – od daw­na już nie­ży­ją­ca – mówi od nowa to samo. Zaja­da się arbu­zem (mam po niej gra­ni­czą­ce z uza­leż­nie­niem umi­ło­wa­nie tych owo­ców) i opo­wia­da, że w dzie­ciń­stwie jada­ło się arbu­zy z chle­bem posma­ro­wa­nym masłem, jako kola­cję, i że się je kisi­ło na zimę. Czy­ta mi W pusty­ni i w pusz­czy, te prze­ra­ża­ją­ce frag­men­ty o cho­ro­bie Nel, i opo­wia­da, że jak była mała, to też cho­ro­wa­ła na febrę i że się to leczy­ło tak, że się zwle­ka­ło z gorącz­ku­ją­ce­go pacjen­ta pościel i na łóż­ku oble­wa­ło kubłem lodo­wa­tej wody. Opo­wia­da Bab­cia, że jako dziew­czyn­ka była taka śnia­da i czar­no­wło­sa, że tań­czy­ła i śpie­wa­ła z Cyga­na­mi, a jak ludzie rzu­ca­li im pie­nią­dze, to robi­ła w tań­cu mostek i usta­mi te pie­nią­dze z zie­mi pod­no­si­ła (owszem, nim w jej pra­co­wi­te cia­ło wkra­dła się śmier­tel­na cho­ro­ba, Bab­cia nawet w sta­ro­ści mia­ła impo­nu­ją­ce, gęste wło­sy nie­prze­sad­nie nazna­czo­ne siwi­zną, a śpie­wa­ła pięk­nie, śmie­jąc się zaraź­li­wie i namięt­nie, co rze­czy­wi­ście jakoś się z legen­do­wą cygań­ską swa­wol­no­ścią mogło koja­rzyć). Bab­cia szy­ku­je się z wnu­kiem do oglą­da­nia pierw­sze­go w życiu wnu­ka zaćmie­nia księ­ży­ca i dro­czy się z Cór­ką, Mamą wnu­ka, że ta nie potra­fi pra­wi­dło­wo wypo­wie­dzieć sło­wa „luna”. Fak­tycz­nie, przed­nio­ję­zy­ko­wo-zębo­we „l” kiep­sko się Mamie arty­ku­łu­je.

Z eta­pu zało­ży­ciel­skich opo­wie­ści o arbu­zach, febrze i Cyga­nach wiel­ka histo­ria lite­ra­tu­ry ukra­iń­skiej od razu prze­cho­dzi do okre­su dzie­więt­na­sto­wiecz­ne­go oży­wie­nia naro­do­we­go. Jest dru­ga kla­sa liceum, na języ­ku pol­skim – roman­tyzm. Na lek­cjach kart­ku­ję z nudów opa­sły pod­ręcz­nik, z któ­re­go zro­bi­my w kla­sie tyl­ko naj­waż­niej­sze rze­czy, docie­ram do roz­dzia­łu o roman­ty­zmach w środ­ko­wej i wschod­niej Euro­pie. Jest kawa­łek o Ukra­inie. Oczy­wi­ście – Taras Szew­czen­ko. Do dziś nie potra­fię przy­wo­łać z pamię­ci żad­ne­go wier­sza Tara­sa, ale wiem, że był.

Jakoś w podob­nym cza­sie doszczęt­nie daję się porwać pasji łaże­nia po górach. Uko­ro­no­wa­nie tej pasji pod­ów­czas – to zmie­rze­nie się z obro­słym legen­da­mi Beski­dem Niskim. A sko­ro Beskid Niski – to Łem­ko­wy­na i Łem­ko­wie. Pierw­sze kon­tak­ty z kul­tu­rą, prze­stę­po­wa­nie krzy­wych pro­gów kolej­nych cer­kwi, odpo­czy­wa­nie w cie­niu opusz­czo­nych, zapa­da­ją­cych się w łopia­ny chy­ży – dużo w tym nie­uświa­do­mio­nych gestów kolo­ni­za­tor­skich, wpi­sy­wa­nia się w dys­kurs tanie­go egzo­ty­zo­wa­nia, ale też jakaś auten­tycz­na, zazdro­sna miłość, taka, któ­rej wie­le moż­na wyba­czyć. No i oczy­wi­ście nasy­co­ny ukra­iń­skim zaśpie­wem język łem­kow­ski, zra­zu mar­twy, przy­swa­ja­ny w okru­chach, opacz­nie zasły­sza­ny lub błęd­nie odczy­ty­wa­ny i, jesz­cze gorzej, kula­wo odtwa­rza­ny. Na szczę­ście oka­zu­je się, że są cza­ro­dzie­je, dzię­ki któ­rym krzep­nie on w naj­pięk­niej­szy sens pie­śni – Wercho­wy­na, a przede wszyst­kim Orkie­stra św. Miko­ła­ja, naj­pierw usły­sza­na w radio­wej Trój­ce, u Jur­ka Owsia­ka, wresz­cie zoba­czo­na na Łem­kow­skiej Watrze w Zdy­ni, w opra­wie ukra­iń­sko­ści nie­do­brej, sztucz­nie roz­dy­ma­nej nacjo­na­li­stycz­nym resen­ty­men­tem. Z kaset Orkie­stry… – cudem zdo­by­wa­nych w naj­bar­dziej nie­ocze­ki­wa­nych miej­scach – uczę się śpie­wać po łem­kow­sku, uczę bez tru­du, jak się oka­zu­je, oprócz śli­no­to­ku na sam widok arbu­za mam po Bab­ci przy­ro­dzo­ną łatwość w posłu­gi­wa­niu się „l” przed­nio­ję­zy­ko­wo-zębo­wym.

Wra­sta­łem jesz­cze potem w te śpie­wy – już nie łem­kow­skie, a hucul­skie – u źró­deł, w cza­sie pierw­szej wypra­wy w Gor­ga­ny, na Poło­ni­ny Hry­niaw­skie i w Czar­no­ho­rę. Śpie­wa­ją paste­rze i żeń­cy, śpie­wa­ją nasi prze­wod­ni­cy, śpie­wa­ją gospo­da­rze, u któ­rych nocu­je­my, śpie­wa­ją druż­bo­wie cho­dzą­cy od cha­ty do cha­ty z zapro­sze­nia­mi na wese­le. W Dzem­bro­ni sły­szę raz jeden, jak śpie­wa ten, w któ­re­go naj­peł­niej wstą­pił duch hucul­skiej pie­śni – Roman Kum­łyk. Śpie­wa i gra na wszyst­kim, z cze­go da się wydo­być jakie­kol­wiek dźwię­ki pozwa­la­ją­ce zapleść melo­dię.

Potem doj­dą mi jesz­cze odmien­ne śpie­wy – Hay­da­ma­ky, The Ukra­inians… ale to już inna histo­ria.

Po zna­czo­nej bab­ci­ny­mi histo­ria­mi pre­hi­sto­rii, po okre­sie naro­do­we­go prze­bu­dze­nia, po twór­czo­ści ludo­wej – wiel­ka histo­ria lite­ra­tu­ry ukra­iń­skiej wkra­cza w etap pro­zy współ­cze­snej. Ser­hij Żadan, dużo póź­niej Natal­ka Śnia­dan­ko, Dzwin­ka Mati­jasz, Andrij Lub­ka, Olaf Cle­men­sen, gdzieś pomię­dzy Myko­ła Chwy­lo­wy (dzię­ki jego wstrzą­sa­ją­cej pro­zie Ja (roman­tycz­ność), publi­ko­wa­nej w „Lite­ra­tu­rze na Świe­cie”, dowia­du­ję się o „roz­strze­la­nym poko­le­niu”)… A nad tym wszyst­kim (i nade wszyst­ko) mistrz nad mistrze, Jurij Andru­cho­wycz. Przy Mosco­via­dzie wyłem ze śmie­chu (podob­nie jak przy Depe­che Mode Żada­na, zwłasz­cza przy kawał­kach o noc­nej audy­cji radio­wej i przy przy­to­cze­niach z jakie­goś tam pod­ręcz­ni­ka rewo­lu­cjo­ni­sty, obo­je wyli­śmy, bo czy­ta­li­śmy to sobie na głos z Kasią), Per­wer­sja obja­wi­ła mi pisa­rza god­ne­go Nobla, dzię­ki Dwu­na­stu krę­gom dostę­pi­łem ini­cja­cji w poezję Boh­da­na Iho­ra Anto­ny­cza.

Tak, poezja też. Jak wspo­mnia­łem – Anto­nycz. Z tego same­go, co powy­żej, nume­ru „Lite­ra­tu­ry na Świe­cie” – Bu-Ba-Bu. I jesz­cze raz Andru­cho­wycz. I żmud­na pra­ca – za prze­pro­sze­niem – pro­mo­cyj­na nad nie­wy­da­nym nie­ste­ty, świet­nym wybo­rem wier­szy Lub­ki. Prze­ra­ża­ją­cy Borys Hume­niuk. Prze­wier­ca­ją­cy się szy­dłem przez mózg Ołek­sij Czu­pa. Kunsz­tow­ny Paw­ło Korob­czuk. Poje­dyn­cze poetyc­kie krzy­ki prze­bi­ja­ją­ce się przez wojen­ny roz­gwar – woła Jurij Zawad­ski ze schro­nu w Tar­no­po­lu, woła Lesyk Pana­siuk z mor­do­wa­nej Buczy, woła­ją inne i inni.

Na wszyst­kich tych eta­pach – pró­bu­ję pod­jąć roz­mo­wę.

Nauczy­łem się pra­wi­dło­wo wyma­wiać sło­wo „luna”; dziś wpraw­dzie już wiem, że to wyraz rosyj­ski, ale prze­cież usły­sza­łem go od ukra­iń­skiej Bab­ci, a poza tym wia­do­mo, że cho­dzi tyl­ko o to nie­szczę­sne, zaśpiew­ne „l”… Pró­bo­wa­łem roz­ma­wiać cudacz­nym zlep­kiem rosyj­skie­go, pol­skie­go i zapew­ne ukra­iń­skie­go z tam­tą moją rodzi­ną. Uczę się od dzie­cia­ków ukra­iń­skich prze­kleństw w pocią­gu do Racho­wa (i wza­jem, uczę ich pol­skich, żeby nie zwa­rio­wać z nudów w tej skąd­inąd nie­by­wa­le eks­cy­tu­ją­cej podró­ży). Na cięż­kim kacu pró­bu­ję zamó­wić her­ba­tę w Dro­ho­by­czu. Śpie­wa­łem – i do dziś bywa, że śpie­wam – łem­kow­skie i hucul­skie pie­śni. Kale­czę ukra­iń­ski (któ­re­go prze­cież wciąż nie znam, do dzi­siaj nie znam) w Lwo­wie, Kijo­wie, Cher­so­niu, na Kry­mie i pod Bor­ża­wą, kale­czę w Stry­ju, w Użho­ro­dzie i w Muka­cze­wie. W gorą­cym (choć zimo­wym), wznio­słym i strasz­nym cza­sie Maj­da­nu wymie­niam maile – z Andri­jem Lub­ką, z Juri­jem Andru­cho­wy­czem, pra­wie na pew­no z Andri­jem Bon­da­rem, chy­ba też z Ołek­san­drem Irwa­ne­ciem albo z Osta­pem Sły­wyn­skim, nie pamię­tam; maile są cza­sem jed­noz­da­nio­we, ale zawsze podzi­wiam, jaką gład­ką pol­sz­czy­zną oni mi odpi­su­ją. Przez krót­ką chwi­lę poma­gam Lub­ce reda­go­wać blo­ga, któ­re­go pró­bu­je pro­wa­dzić na stro­nach Biu­ra Lite­rac­kie­go. Prze­pi­su­ję kula­wą ręcz­ną cyry­li­cą list, któ­ry po ukra­iń­sku napi­sał Janusz Radwań­ski; ten list dokła­dam do pacz­ki, jaką w imie­niu Labo­ra­to­rium Empa­tii wyślę wdo­wie i sie­ro­tom po boha­te­rze pole­głym w Don­ba­sie.

A we Wro­cła­wiu raz jeden gada­my sobie z Andri­jem Lub­ką wła­śnie – prze­rzu­ca­my się żar­ta­mi, z Andri­ja jest taki roz­mów­ca, że od pierw­szej poga­dusz­ki ma się prze­moż­ne wra­że­nie, że to z daw­na zna­ny, faj­ny kum­pel. Wiesz, Andri­ju? Bar­dzo bym chciał, żeby­śmy kie­dyś mogli jesz­cze choć raz tak sobie o dupie Mary­ni poga­dać, nawet nie wiesz, jak bar­dzo.

Piszę ogrom­ną recen­zję z Pię­dzi Czu­py. Nagry­wam na swój kanał na YouTu­bie film o jed­nym wier­szu Hume­niu­ka. 24 lute­go czy­tam jego wier­sze w każ­dej swo­jej kla­sie na począt­ku lek­cji. Nie­któ­rzy ucznio­wie pła­czą.

Ja z kolei pła­czę pierw­sze­go dnia woj­ny, kie­dy ran­kiem, tuż po pierw­szym radio­wym ser­wi­sie infor­ma­cyj­nym, drżą­cy­mi pal­ca­mi wystu­ku­ję na tele­fo­nie bez­na­dziej­nie bez­rad­ne sło­wa wspar­cia dla wszyst­kich moich ukra­iń­skich zna­jo­mych. Pła­czę przy zaple­cio­nym z cyry­li­cy „dzię­ku­ję” od Lub­ki, pła­czę przy „damy radę” od Zawad­skie­go, pła­czę przy nie­bie­skim kciu­ku od Hume­niu­ka.

Już nie pła­czę, gdy oma­wiam z ucznia­mi „Deszcz” Korob­czu­ka – tak jak kie­dyś, po Maj­da­nie, oma­wia­łem Anto­ny­cza i Andru­cho­wy­cza. Dokła­dam kart­ki z ukra­iń­ski­mi życze­nia­mi „smacz­ne­go” do kana­pek prze­zna­czo­nych dla uchodź­ców na kra­kow­skim dwor­cu.

Pisze do mnie poeta ukra­iń­ski, żoł­nierz, Woło­dy­myr Tym­czuk, pyta o moż­li­wo­ści tłu­ma­cze­nia wier­szy – swo­ich i jego przy­ja­ciół. Pisze po ukra­iń­sku, cyry­li­cą – rozu­miem, ale odpi­su­ję po pol­sku, pol­ski­mi zna­ka­mi. Woło­dy­myr chy­ba też rozu­mie, bo odpo­wia­da. Dopie­ro po jakimś cza­sie pytam go, czy mu to nie prze­szka­dza, taka dwu­ję­zycz­ność naszej kore­spon­den­cji. Nie, nie prze­szka­dza. Podob­ną roz­mo­wę toczę z kuzyn­ką Juri­ja Zawad­skie­go.

Pisze też sam Jurij. Jesz­cze przed woj­ną (Boże, przed woj­ną? kie­dy to było? czy w ogó­le było jakieś „przed woj­ną”?) tro­chę kore­spon­do­wa­li­śmy, bo Jurij tłu­ma­czył na ukra­iń­ski dwa moje tek­sty o poezji Roma­na Hone­ta. Potem, po tej opła­ka­nej prze­ze mnie wia­do­mo­ści od nie­go sprzed wie­ków, z 24 lute­go – roz­mo­wa się urwa­ła. Nie mia­łem śmia­ło­ści ni odwa­gi zawra­cać Juri­jo­wi gło­wy. Aż tu nagle – żyje, jest, żyje, pisze, żyje, tłu­ma­czy dalej, żyje, żyje! Mówi, że ma mało cza­su, że cho­dzi nie­do­spa­ny, bo w każ­dą noc na ranem syre­ny alar­mo­we wyga­nia­ją go do schro­nu, ale że zna­lazł chwi­lę, by przy­siąść na nowo nad tłu­ma­cze­nia­mi. Pisze­my więc do sie­bie, kon­sul­tu­je­my języ­ko­we niu­an­se, wyja­śnia­my pokręt­ne mean­dry moich meta­for – jak­by nigdy nic, jak­by to było napraw­dę waż­ne. Wiesz, Jur­ku? Nie wiem, czy jaki­kol­wiek z moich tek­stów będzie nawie­dzał moją gasną­cą świa­do­mość w chwi­lach przed śmier­cią – ale jeśli tak ma być, to chciał­bym, by były to wła­śnie te tek­sty, któ­re teraz prze­kła­da­łeś: bo myśl, że ktoś przy­swa­jał moje sło­wa języ­ko­wi ludzi naj­pięk­niej wol­nych i że poświę­cał temu czas odpo­czyn­ku od woj­ny… Tak, ta myśl spra­wi, że będę umie­rał w poczu­ciu sen­su.

A zatem – taka to jest ta wiel­ka histo­ria lite­ra­tu­ry ukra­iń­skiej: two­rzo­na zasły­sza­nym sło­wem, śpie­wem, czy­ta­niem, pisa­niem, kore­spon­den­cją, roz­mo­wą. Ktoś mógł­by się żach­nąć, że wca­le nie wiel­ka, że szcząt­ko­wa, byle jaka, poszar­pa­na. Oczy­wi­ście, że tak – i w sumie nawet żad­na histo­ria lite­ra­tu­ry, raczej bru­lio­no­we notat­ki przy­wra­ca­ją­ce pamię­ci momen­ty każ­dej moż­li­wej trans­mi­sji języ­ków mię­dzy mną a Ukra­iną. Ale jest, jaka jest – i innej być nie może, taka się napi­sa­ła. Owszem, może było­by uczci­wiej nazwać ją „moją” – ale boję się tego sło­wa, razi mnie ukry­ty w nim kolo­ni­za­tor­ski gest, małost­ko­we zawłasz­cze­nie. Choć prze­cież oczy­wi­ście jest „moja”, bo skraj­nie doświad­cze­nio­wa – taka, nie inna szu­mi w moim krwio­bie­gu, odci­ska pie­czę­cie na mózgu, tęt­ni w ryt­mie ser­ca, wplą­tu­je się w nici DNA. Ale poza tym wszyst­ko, co dziś koja­rzy mi się z tym pań­stwem, mam ocho­tę nazy­wać „wiel­kim”. Wiel­ki duch. Wiel­ka armia. Wiel­ki naród. Wiel­ka woj­na – nie tyl­ko w obro­nie suwe­ren­no­ści, ale też w imię fun­da­men­tal­nych war­to­ści, któ­re ukształ­to­wa­ły to, co naj­lep­sze w kul­tu­rze zachod­niej (tak, to wła­śnie Ukra­ina, rubie­że Zacho­du, prze­le­wa dziś krew za to, co w Ber­li­nie, Pary­żu, Lon­dy­nie i Nowym Jor­ku tak strasz­nie spo­wsze­dnia­ło, że uwa­ża się to za dane raz na zawsze i za dar­mo). Ale też – wiel­kie poświę­ce­nie, wiel­kie cier­pie­nie, wiel­ka śmierć.

Więc rów­nież taka jak powy­żej histo­ria lite­ra­tu­ry – nie­do­ro­bio­na, mar­gi­nal­na, kula­wa – musi być wiel­ka. Bo jest histo­rią lite­ra­tu­ry jej, Ukra­iny – kra­ju, gdzie nawet na bank­no­tach umiesz­cza się podo­bi­zny poetek i poetów.

Czy ta wiel­ka (tak pomy­śla­na i tak spi­sa­na, jak do tej pory) histo­ria lite­ra­tu­ry ukra­iń­skiej ma jakiś roz­dział naj­now­szy?

Oczy­wi­ście, że tak.

Roz­dział ma szes­na­ście lat, żeń­skie imię na „A”, apa­ry­cję i tem­pe­ra­ment weso­łe­go leśne­go elfi­ka. Jest uchodź­czy­nią, któ­ra ostat­nio zawi­ta­ła do mojej kla­sy. Któ­re­goś dnia, jadąc auto­bu­sem do pra­cy, stu­dio­wa­łem poja­wia­ją­cy się na ekra­nach auto­bu­so­wych tele­wi­zo­rów (gdzieś w prze­rwach mię­dzy rekla­ma­mi, fil­mi­ka­mi prze­strze­ga­ją­cy­mi przed prze­kra­cza­niem uli­cy z tele­fo­nem w ręku i spo­ta­mi zachwa­la­ją­cy­mi usłu­gi kra­kow­skie­go MPK), poręcz­ny słow­nik pol­sko-ukra­iń­ski i ukra­iń­sko-pol­ski. W pew­nym momen­cie mignę­ło mi przed ocza­mi sło­wo „minu­ta”, хвилина. No wła­śnie – tyl­ko mignę­ło, pozo­sta­wia­jąc wra­że­nie cze­goś nie­zwy­kle dźwięcz­ne­go i uro­cze­go, cze­go zapi­su ani brzmie­nia nie byłem jed­nak do koń­ca pew­ny. Dopy­ta­łem elfi­ka – i w odpo­wie­dzi usły­sza­łem zaśpiew tak cud­ny, że do dziś nie jestem pewien, czy uda­je mi się go odpo­wied­nio powtó­rzyć… Ini­cjal­ne „х”, ni to „k”, ni „h”; „в” zmięk­czo­ne przez póź­niej­sze „и”, podob­nie jak kolej­na para liter, „л” z dal­szym „и”; i nawet nastę­pu­ją­ce potem „н” elfik wypo­wie­dzia­ła jakoś tak nie­oczy­wi­ście, z nie­pod­ra­bial­nym przy­de­chem; w sumie – chy­ba tyl­ko do powtó­rze­nia koń­co­we­go „а” moje stru­ny gło­so­we pod­cho­dzą bez obaw… I to jest na dziś koniec wiel­kiej lite­ra­tu­ry ukra­iń­skiej, jej śpiew zaklę­ty w jed­no ulot­ne jak minu­ta sło­wo…

Ale to będzie jutro
A dzi­siaj jesz­cze kopie­my zie­mię
Tę dro­gą ukra­iń­ską zie­mię
Tę słod­ką ukra­iń­ską zie­mię
Pisze­my hur­tem saper­ski­mi łopat­ka­mi
Na jej cie­le
Ostat­ni wiersz lite­ra­tu­ry ukra­iń­skiej
Jesz­cze żywi

(Borys Hume­niuk, „Testa­ment”, przeł. Ane­ta Kamiń­ska)