Wielkie święto polskiej sztuki awangardowej: o wystawie Karola Hillera
Tadeusz Pióro
Strona cyklu
Cykl na nowoTadeusz Pióro
Urodzony 15 marca 1960 roku w Warszawie. Poeta, tłumacz, felietonista. W roku 1993 obronił doktorat na Uniwersytecie Kalifornijskim w Berkeley (o twórczości Jamesa Joyce'a i Ezry Pounda). Do roku 1997 wykładał na Southern Methodist University w Dallas, obecnie adiunkt anglistyki w Instytucie Anglistyki. W latach 2000-2005 felietonista kulinarny „Przekroju”, oraz miesięcznika „Pani” (w latach 2005-2013). Redaktor naczelny „Dwukropka” (2002-2003). Mieszka w Warszawie.
Długo czekaliśmy na zapowiadaną już od lat wystawę Karola Hillera w łódzkim Muzeum Sztuki. Dotychczas jego dzieła można było obejrzeć wyrywkowo, od okazji do okazji. Taki stan rzeczy był i dziwny, i bolesny, ponieważ Karol Hiller to jeden z najważniejszych – i najwspanialszych – artystów polskich minionego stulecia. Wraz z Władysławem Strzemińskim i Katarzyną Kobro Hiller przeszedł do historii jako centralna postać łódzkiej awangardy artystycznej w okresie międzywojennym. A właśnie w Łodzi sztuki plastyczne rozwijały się dynamiczniej i miały bardziej radykalny charakter niż w innych ośrodkach artystycznych poszukiwań. Otwarcie najobszerniejszej dotychczas wystawy prac Hillera jest świętem polskiej sztuki awangardowej. Zgromadzone na niej obrazy, grafiki, heliogramy, a nawet czarno-białe rekonstrukcje dzieł zaginionych (wykonane na podstawie zachowanych fotografii tych dzieł), napawają zachwytem i radością, którą jednak podszywa smutek, bo liczba prac straconych lub zniszczonych podczas wojny jest całkiem spora.
Karol Hiller urodził się w 1891 roku w Łodzi. Jego ojciec był tkaczem. Hiller kształcił się najpierw na chemika w Niemczech, później studiował malarstwo w Kijowie. Kiedy wybuchła rewolucja bolszewicka, wrócił do Łodzi i mieszkał tam aż do śmierci (z rąk gestapo) w 1939 roku. Był zafascynowany osobliwą urodą tego fabrycznego miasta. Piszę – osobliwą, bo rzadko kojarzy się przemysłowe pejzaże z pięknem. Lecz Hiller uważał, że nie ma miast brzydkich: „sposób zabudowania, styl gmachów, place i ruch uliczny – wszystko to odbiciem duszy zbiorowej miasta. (…) Lecz trzeba zrozumieć i wyczuć – a więc i pokochać – tę duszę zbiorową miasta, by w jej materialnych przejawach dopatrzeć się piękna” – pisał na łamach „Głosu Polskiego” w 1922 roku.
Również w „Głosie Polskim” opisał Hiller swoje wrażenia z wędrówek po Łodzi, podczas których podziwiał artyzm budynków, witryn i szyldów sklepowych na pozór biednych i zapuszczonych, lecz dających uważnemu obserwatorowi głęboką satysfakcję estetyczną, może nawet – duchową. Kiedy malarza i towarzyszy jego wędrówek dostrzegali kupcy, pytali – czego szukają? „Jak tu ludziom objaśnić, że szukamy piękna? Nie uwierzą. Dziwi ich zwłaszcza, że oglądamy starannie szyldy sklepowe, a ubrań oglądać nie chcemy…” Hiller uznawał szyldy sklepów za najciekawszą, a wręcz jedyną, szkołę łódzkiego malarstwa. W budynkach mieszkalnych i fabrycznych dostrzegał zaś „kształty fantastyczne”, których próżno by szukać w Moskwie czy Krakowie. „Olbrzymie miasta-polipy o mackach stutysięcznych mają w sobie więcej przerażającej fantastyki niż romantyczne grody średniowieczne” – pisał, entuzjazmując się artystycznym potencjałem Łodzi, który właśnie odkrywał.
Entuzjazm ten łatwo zauważyć we wczesnej twórczości Hillera. Litografie przedstawiające tragarza i szofera bądź linoryt o dziwnym tytule „Artysta (Fabrykant łódzki, Kreślarz, Budowniczy)”, ukazują postaci ludzkie w zawierusze motywów architektonicznych. Praca, jaką postaci wykonują, jest ściśle związana z miastem, które przybiera fantastyczne kształty, a zarazem wydaje się częścią tych ludzi. Nie wiadomo, czy to oni wyrastają z miasta, czy ono z nich – i w tym rzecz. Grafiki, na których nie ma postaci ludzkich, tylko budynki, są mniej interesujące, trzymają się konwencji ilustratorskich. Co innego na obrazie olejnym „Fabryki” – tam również nie ma postaci ludzkich, lecz dzięki barwom Hiller wprowadza zupełnie nową jakość do swoich pejzaży miejskich. I właśnie kolor stanowi jedną z głównych przyczyn niezwykłości i doskonałości jego malarstwa. Lecz żeby się o tym przekonać, trzeba pójść na wystawę: efekty gry barw z fakturą podłoża nie wyjdą na jaw nawet w najdoskonalszych reprodukcjach.
Wiele spośród zachowanych obrazów Hillera wygląda na dzieła abstrakcyjne i kilka z nich na pewno do abstrakcyjnych można zaliczyć, lecz do najciekawszych zaliczyłbym te, które widziane z daleka, stwarzają pozory abstrakcyjności, choć z bliska okazują się w niesamowity sposób konkretne. Słonecznik, Kompozycja pejzażowa czy Deszcz przedstawiają poszczególne elementy słonecznika, pejzażu z brzozami i ulewy, choć ułożone inaczej niż zwykle. Zamiast ukazywać całość, zsyntetyzowaną już przez umysł z elementów, które widzi oko, Hiller skupia się na częściach składowych, wydobywa z nich to, co łatwo przeoczyć w konwencjonalnym sposobie patrzenia i malowania. Najlepiej widać to w czarno-białej rekonstrukcji zaginionego obrazu Kot. (Na fotografiach rodzinnych państwo Hillerowie tylko sporadycznie występują bez kota). Podzielony na części kot jawi się z nieprawdopodobną intensywnością właśnie dlatego, że oko, wąsy, ogon, zakola grzbietu i ud każde z osobna (i wszystkie na raz) wyrażają wizualną istotę „kotowatości”. Na taki sposób przedstawiania codziennej rzeczywistości wpłynęły metafizyczne poglądy Hillera, o których można więcej się dowiedzieć z imponującego katalogu wystawy.
Być może najoryginalniejszym dokonaniem Hillera było opracowanie techniki robienia heliogramów. Z grubsza polegała ona na utrwaleniu na światłoczułym papierze obrazu sporządzonego najpierw na płytce szklanej lub kliszy celuloidowej. Był to negatyw, z którego obraz pozytywowy powstawał na papierze pod wpływem naświetlania przyłożonej do niego kliszy. Niektóre z heliogramów Hillera są abstrakcyjne, inne przedstawiają kształty jakby znajome lub z czymś się kojarzące, lecz zawsze zaskakujące, sugestywne, a zarazem tajemnicze – „misteria materii”, jak powiedział o nich sam artysta. Przywodzą na myśl najwyższej próby poetyckie zapisy snów. I chyba dlatego tak mocno i bezpośrednio przemówiła do mnie całość twórczości Hillera – jest wizualnym odpowiednikiem tego, co w poezji cenię najbardziej.
Cytaty z artykułów Hillera w „Głosie Polskim” podaję za katalogiem wystawy w Muzeum Sztuki w Łodzi, która trwała od 26.11.2002 do 30.03.2003.