27/07/20

Wiersz wychodzi z domu i nigdy nie wraca

Karol Maliszewski

Strona cyklu

Biuro Literackie: rok po roku
Karol Maliszewski

Urodzony w 1960 roku w Nowej Rudzie. Poeta, prozaik, krytyk literacki. Absolwent filozofii na Uniwersytecie Wrocławskim. Założyciel Noworudzkiego Klubu Literackiego „Ogma”. Laureat nagrody im. Marka Jodłowskiego (1994), nagrody im. Barbary Sadowskiej (1997), nagrody im. Ryszarda Milczewskiego-Bruno (1999). Nominowany do NIKE za zbiór krytyk literackich Rozproszone głosy. Notatki krytyka (2007). Pracuje w Instytucie Dziennikarstwa i Komunikacji Społecznej Uniwersytetu Wrocławskiego. Mieszka w Nowej Rudzie.

4

Poetą, któ­ry naj­moc­niej zwią­zał się z Biu­rem, wyda­jąc tam kolej­ne, coraz gło­śniej­sze i nie­rzad­ko nagra­dza­ne książ­ki, jest Andrzej Sosnow­ski. Tu chciał­bym wró­cić do skrom­ne­go arku­sza pt. Cover, roz­po­czy­na­ją­ce­go tę dłu­go­let­nią i owoc­ną współ­pra­cę. Mało o nim pisa­no w prze­ci­wień­stwie do innych wie­lo­krot­nie i na róż­ne spo­so­by oma­wia­nych tomów. Dosta­łem go przed laty od auto­ra wraz z krót­kim listem, w któ­rym nazy­wał tę publi­ka­cję „legnic­ką drob­nost­ką”. I wyda­ło mi się, że dostrze­głem w niej taką posta­wę poetyc­ką, w któ­rej nie goni się za pew­no­ścią i namasz­czo­ną powa­gą pod­su­wa­nia wzor­ców etycz­nych. Raczej pro­po­nu­je się zaba­wę w cudzy­słów, żon­glo­wa­nie strzęp­ka­mi lite­ra­tu­ry cudzej i wła­snej, co w efek­cie daje nam nie­zwy­kły, syn­kre­tycz­ny i poli­fo­nicz­ny utwór niby to poetyc­ki, a już wła­ści­wie pro­za­tor­ski, nowy rodzaj poema­tu pro­zą. Nakła­da­nie się twór­czych i jed­no­cze­śnie cyto­wa­nych warstw pisma, nie­ustan­na wery­fi­ka­cja wcze­śniej zapi­sa­ne­go przez wła­śnie wypo­wia­da­ne, wręcz muzycz­na tech­ni­ka powra­ca­ją­cych fraz, lek­ko tyl­ko prze­twa­rza­nych refre­nów to jest chy­ba wła­śnie to, co Adam Wie­de­mann nazwał, ana­li­zu­jąc nie­któ­re pre­kur­sor­skie poema­ty Witol­da Wirp­szy, meto­dą sam­plin­gu struk­tur wier­szo­wych. Z jed­nej stro­ny przy­po­mi­na się Rim­baud i jego roz­re­gu­lo­wy­wa­nie zmy­słów, z dru­giej ‒ awan­gar­do­we tech­ni­ki muzycz­ne, mate­ma­ty­za­cja liry­ki, algo­ryt­micz­ne ustruk­tu­ry­zo­wa­nie quasi-wier­szy. Każ­de­mu, kto z pasją odczy­ty­wał wcze­śniej­sze książ­ki tego auto­ra i wie­le z nich pamię­ta, czy­ta się tę książ­kę zna­ko­mi­cie, bowiem roi się tu od auto­cy­ta­tów bądź od ich genial­nych znie­kształ­ceń, alu­zyj­nie pobrzę­ku­ją­cych daw­ną świet­no­ścią. Pomysł jest przed­ni i miał­by z grub­sza ozna­czać sta­ły, zapro­gra­mo­wa­ny powrót do wcze­śniej­szych ksią­żek celem ich nie­ustan­ne­go prze­ra­bia­nia. Jak świat świa­tem auto­rzy czy­ni­li takie rze­czy, goniąc za rze­ko­mą dosko­na­ło­ścią, ale nikt chy­ba nie zro­bił z tego tak osten­ta­cyj­nej meto­dy twór­czej. W tym poema­cie wycią­gnię­to naj­da­lej idą­ce wnio­ski ze sław­ne­go  powie­dzon­ka przy­pi­sy­wa­ne­go Hera­kli­to­wi. Sko­ro wszyst­ko pły­nie, to zna­czy, że się tak­że zle­wa. Zle­wa się sta­re z nowym, dzie­cię­ce lek­tu­ry mary­ni­stycz­ne z poema­ta­mi fran­cu­skich moder­ni­stów, plan dal­szy z bliż­szym. Doraź­na akcja lirycz­na z zale­wem wspo­mnień i remi­ni­scen­cji. Taki spo­sób pisa­nia sta­je się jakimś spo­so­bem wal­ki z nie­po­ko­jem, poemat rze­czy­wi­ście przy­po­mi­na broń, któ­rą się strze­la, żeby zatrzy­mać roz­bie­ga­nie i nad­mier­ny ruch wszel­kich sko­ja­rzeń. Sku­pia je cho­ciaż na chwi­lę w osta­tecz­ną, jedy­ną bry­łę, zbie­ra w porząd­ku okre­ślo­nym przez kon­se­kwen­cje i przy­zwy­cza­je­nia języ­ka. Z lot­ni­skow­ca wypusz­cza się samo­lo­ty, któ­re nie zawsze wra­ca­ją do bazy. „Wiersz wycho­dzi z domu i nigdy nie wraca”[1] ‒ powie­dział kie­dyś w wywia­dzie pra­so­wym autor Życia na Korei i wyna­lazł wła­śnie taki wiersz, umoż­li­wia­ją­cy spe­cy­ficz­ną satys­fak­cję czy­tel­ni­czą. Utwór przy­po­mi­na­ją­cy wirów­kę non­sen­su, karu­ze­lę  sko­ja­rzeń brzmie­nio­wych, seman­tycz­nych, inter­tek­stu­al­nych, dal­szych. Pły­nie­my z auto­rem. Im kto mniej cze­ka na powrót wier­sza z jego odwiecz­nym namasz­czo­nym i pew­nym sie­bie sen­sem, tym szyb­ciej pły­nie i wła­ści­wie wca­le nie tonie, bowiem nie ocze­ku­je na wspar­cie, na wycią­gnię­tą autor­ską dłoń. Rzecz w tym, że tu nie ma mu kto tej ręki podać. To jest poezja odde­le­go­wa­ne­go pod­mio­tu, w czym tkwi jesz­cze jed­no źró­dło jej rewo­lu­cyj­no­ści, odmien­no­ści. Mówi­łem o tym w roz­mo­wie z Dariu­szem Sośnic­kim prze­pro­wa­dzo­nej dla „Odry”: „Być może ta wytrwa­ła pra­ca wie­lu mło­dych poetów, któ­rzy chcą te zna­ki odwró­cić i pod­miot posta­wić na gło­wie, a potem poło­żyć go do łóż­ka, żeby mówić już for­mą bez­pod­mio­to­wą, do cze­goś doprowadzi”[2]. Nie wspo­mi­na­łem tam o Sosnow­skim, ale trze­ba to teraz wyraź­nie powie­dzieć, że to wła­śnie on był szcze­gól­nym pra­wo­daw­cą takiej posta­wy. Legnic­ka książ­ka dostar­cza dowo­dów aż nad­to, że „fajer­wer­ki śmier­ci wnętrza”[3] widać jak na dło­ni (pozo­sta­je roz­sza­la­łe lin­gwi­stycz­ne zewnę­trze) z pra­wej bur­ty szku­ne­ra, któ­ry prze­ro­bio­ny na lot­ni­sko­wiec odnaj­du­je się gdzieś w cichej zatocz­ce jako poły­sku­ją­cy auto­ma­tycz­ną wie­lo­znacz­no­ścią baty­skaf kapi­ta­na Nemo. Trze­ba tyl­ko chcieć pły­nąć i zupeł­nie bez obcią­żeń odda­wać się pro­wi­zo­rycz­nym prze­rób­kom zna­nych stan­dar­dów, bowiem „Tyle moich oce­anicz­nych warian­tów sta­je do ostat­nie­go konwoju!”[4], ile jeste­śmy (my, czy­tel­ni­cy) w sta­nie wchło­nąć, prze­ro­bić, wyda­lić. Ścież­ki są chy­bo­tli­we a zna­cze­nia, jak to na morzu, płyn­ne. Jed­no z nich zapro­wa­dzi­ło do Legni­cy, któ­ra tym samym bez­sze­lest­nie weszła do lite­ra­tu­ry pol­skiej (będąc do tej pory moc­niej osa­dzo­na w nie­miec­kiej), wpły­wa­jąc tam na ple­cach poka­wał­ko­wa­ne­go, zani­ka­ją­ce­go pod­mio­tu: „(…) Kawa­łek mnie budzi się przy kon­tu­arze i kawa­łek punkt 14.44 wysia­da w Legni­cy i kawa­łek dalej zbie­ra się do dro­gi w tawer­nia­nej ciż­bie roze­śmia­nych twarzy”[5].

*

Na szó­stym festi­wa­lu w roku 2001 poja­wi­li się ci twór­cy, któ­rym w owym roku wyda­no w Biu­rze zbio­ry wier­szy. O Zadu­rze i jego Poema­tach już wspo­mnia­łem. Był tak­że Sosnow­ski z nową książ­ką pt. Wier­sze. Mariusz Grze­bal­ski pre­zen­to­wał Dru­gie dotknię­cie, a Tomasz Maje­ran Rucho­me świę­ta. Ponad­to: Jacek Guto­row (X), Andrzej Nie­wia­dom­ski (Kru­szy­wo), Woj­ciech Bono­wicz (Wier­sze ludo­we), Adam Wie­de­mann (Kon­wa­lia). Kry­sty­na Miło­będz­ka zaist­nia­ła przez sztu­kę Ojczy­zna przy­go­to­wa­ną przez Prze­my­sła­wa Blusz­cza. Wie­czór Jerze­go Jar­nie­wi­cza z oka­zji wyda­nia książ­ki W brzu­chu wie­lo­ry­ba pro­wa­dził Andrzej Szu­ba. Waż­nym wyda­rze­niem tego festi­wa­lu było przy­wo­ła­nie pamię­ci walij­skie­go poety R.S. Tho­ma­sa. Książ­kę Bia­ły tygrys w tłu­ma­cze­niu Szu­by pre­zen­to­wa­li Pió­ro, Sosnow­ski i Jar­nie­wicz.

Był to rok waż­ny i z tego wzglę­du, że swo­ją pierw­szą książ­kę w Biu­rze wyda­je Krzysz­tof Siw­czyk, od razu pre­zen­tu­jąc ją na festi­wa­lu (Dane dni). Roz­wój poezji mło­de­go gli­wic­kie­go poety, stop­nio­wo rezy­gnu­ją­ce­go z este­tycz­nych ide­ałów „Bru­lio­nu” (w ich reali­stycz­nym wyda­niu), poka­zu­je dro­gę nie­któ­rych twór­ców z „rocz­ni­ków sie­dem­dzie­sią­tych”, któ­rzy kon­te­stu­jąc „Bru­lion”, weszli w krąg oddzia­ły­wa­nia neo­awan­gar­dy w sty­lu Sosnow­skie­go, Som­me­ra, Sen­dec­kie­go czy Pió­ry. W tym sen­sie Siw­czyk stał się w tam­tych latach nie­mal wzor­co­wym wycho­wan­kiem Biu­ra, kimś, kto – mówiąc w uprosz­cze­niu – „zro­zu­mia­łość” w duchu Pod­sia­dły czy Świe­tlic­kie­go zaczął zastę­po­wać wysu­bli­mo­wa­ną i pogłę­bio­ną „nie­zro­zu­mia­ło­ścią”. Tak atmos­fe­ra Biu­ra i imprez orga­ni­zo­wa­nych przez nie, wyda­wa­nych ksią­żek, oddzia­ły­wa­ła na nie­spo­koj­nych i naj­wraż­liw­szych, wiecz­nie poszu­ku­ją­cych. To wszyst­ko dopro­wa­dzi­ło do tego, że po paru latach i kil­ku książ­kach opu­bli­ko­wa­nych w Biu­rze, Siw­czyk stał się naj­młod­szym pol­skim poetą, któ­re­mu wyda­no wier­sze zebra­ne. Książ­ka 29-let­nie­go twór­cy wyszła w serii „Dożyn­ki” zaraz po tomach Zadu­ry, Sosnow­skie­go i Tka­czy­szy­na-Dyc­kie­go i nosi­ła tytuł List otwar­ty. 1995‒2005 [6]. Dzi­siej­sza lek­tu­ra potwier­dza ówcze­sne wra­że­nia. Ktoś wte­dy powie­dział, że Siw­czyk to taki Rim­baud naszych cza­sów, któ­ry z genial­ne­go lice­ali­sty, debiu­tu­ją­ce­go wier­sza­mi pisa­ny­mi pod Świe­tlic­kie­go, prze­isto­czył się szyb­ko w kogoś świa­do­me­go zacho­dzą­cej rewo­lu­cji języ­ko­wej i kul­tu­ro­wej. Dorósł do for­my bar­dziej pojem­nej, wymy­ślił spo­sób na nie­bez­po­śred­nie wyra­ża­nie swo­ich obse­sji, prze­ra­żeń, prze­my­śleń i odczuć. Od mło­dzień­cze­go nar­cy­zmu do nie­oczy­wi­ste­go opi­su istot­nych prak­tyk inte­lek­tu­al­nych – tak bym okre­ślił tę dro­gę, roz­mia­ry eks­pe­ry­men­tu pro­wa­dzo­ne­go w imię cze­goś waż­niej­sze­go niż chęć zosta­nia kla­sy­kiem przed trzy­dziest­ką.

Ale naj­pierw była ta pierw­sza wyda­na w Biu­rze książ­ka (Dane dni), poka­zu­ją­ca kogoś, kto prze­stał być melan­cho­lij­nym arty­stą z ogól­nia­ka i gli­wic­kie­go podwór­ka. Mówi do nas debiu­tu­ją­cy męż­czy­zna przy­glą­da­ją­cy się swo­jej samot­no­ści, pod­su­mo­wu­ją­cy pewien okres życia w rytm pro­gra­mu – pisze wier­sze dzień po dniu, zapi­su­je sumien­nie cały mie­siąc i wca­le przy tym nie przy­po­mi­na Pod­sia­dłę, bo nie chce być wzru­sza­ją­cy, zagnie­wa­ny i boha­ter­ski. Oka­zu­je się, że w zaka­mar­kach codzien­no­ści tkwią jesz­cze inne mało poetyc­kie deta­le; może i świerz­bią język, ale rzad­ko wycho­dzą na jaw. Nazwij­my je dany­mi, któ­re pły­ną od dni. I ten dziw­ny tytuł roz­ra­sta się nagle, bo książ­ka nie tyle jest zapi­sem pew­nych, danych (trud­nych?) dni, co pró­bą prze­ję­cia kodu, spo­so­bu zapi­sy­wa­nia danych przez codzien­ność. Codzien­ność wca­le nie zapi­su­je się w naszej pamię­ci okrą­głą fra­zą. To, co pro­po­nu­je boha­ter jest cha­otycz­ne, splą­ta­ne, zdaw­ko­we, ale bar­dzo praw­dzi­we – doty­czy drep­ta­nia w kół­ko, nie­mra­we­go uczest­ni­cze­nia w „codzien­nej szamotanince”[7] i „tępej przepychance”[8]. I tu już poja­wia się kwe­stia odbio­ru podob­nej fali, to jest ta pierw­sza rafa, na któ­rej prę­dzej czy póź­niej utknie naj­gor­liw­szy kry­tyk. Bo dłu­gość fali jest tu dość krót­ka, a sama fala wyda­je się bar­dzo oso­bi­sta, intym­na, wręcz neu­ro­tycz­na.

A co wła­ści­wie wyła­pu­je lirycz­ny detek­tor Siw­czy­ka, jego apa­rat na krysz­tał­ki? Naj­wię­cej mówi się tu o barie­rach, napo­ty­ka­nych gra­ni­cach, o skoń­czo­nych wymia­rach, upior­nej powta­rzal­no­ści słów, czyn­no­ści i gestów. Te wier­sze to nie prze­bie­ra­ją­ca w sło­wach ana­li­za codzien­no­ści od jej „upier­dli­wej stro­ny”, ze wska­za­niem na bez­sens, jało­wość i pust­kę. Takie „dane” o dniach prze­sy­ła nam ta maszy­na liczą­ca godzi­ny, pod­miot dziw­nie trze­cio­oso­bo­wych wier­szy. A może wca­le nie dziw­nie? Może to sty­li­stycz­ny efekt owej logi­ki alie­na­cji? Żeby kro­ni­ka wypad­ków dnia nie była zbyt nar­cy­stycz­na, a więc nie­wia­ry­god­na, nale­ża­ło ją wła­śnie w ten spo­sób zobiek­ty­wi­zo­wać, opi­su­jąc tego kogoś – nie bar­dzo mnie, ale jed­nak – w trze­ciej, lustrza­nej oso­bie.

Powra­ca­my tym samym do kwe­stii odbio­ru, już nie wspól­nych, toż­sa­mych fal sygna­li­zu­ją­cych wyob­co­wa­nie z życia, z tak nam danych dni, lecz do odbio­ru sie­bie same­go jako figu­ry egzy­sten­cjal­nej i zara­zem reto­rycz­nej. Ten odbiór – już pra­wie tele­wi­zyj­ny – jest nace­cho­wa­ny dale­ko posu­nię­tą powścią­gli­wo­ścią, kry­ty­cy­zmem i nie­chę­cią w sto­sun­ku do form, w jakie trze­ba się wtła­czać, żeby jakoś ist­nieć w cyr­ku pod­glą­da­nia, wyglą­da­nia, poka­zy­wa­nia się. Domi­nu­je więc poety­ka rapor­tu, oschłość i suchość komu­ni­ka­tu z fron­tu, z pola codzien­nej wal­ki o odro­bi­nę intym­no­ści, o w mia­rę jesz­cze wła­sną twarz.

Wyjąt­ko­wo moc­no dzia­ła na mnie ta nuta opo­ru, gnie­wu i iro­nii doty­czą­ca swo­istej ofi­cja­li­za­cji obra­zu życia, por­tre­tu współ­cze­sne­go czło­wie­ka pod­da­ne­go medial­nym mani­pu­la­cjom. Te dane o dniach, cho­ciaż nam dane, wca­le nie muszą być przez nas przy­ję­te (jak czy­tam w dedy­ka­cji na prze­sła­nym wte­dy egzem­pla­rzu) – nie powin­ni­śmy usta­wać w powąt­pie­wa­niu, w powścią­gli­wo­ści, w sub­tel­nej kry­ty­ce. Dla­te­go sub­tel­nej, że korzy­sta­ją­cej z zaso­bów „dane­go” języ­ka, ale prze­krzy­wia­ją­cej go, paro­diu­ją­cej, kary­ka­tu­ru­ją­cej. I może się oka­zać w tym kon­tek­ście, że ten ktoś, ta trze­cia oso­ba poka­zy­wa­na w skur­czach i tikach, w ner­wo­wej mecha­ni­ce form codzien­no­ści, w „tań­cu w kap­ciach doko­ła swo­jej osi”[9], robi wszyst­ko, żeby z tej opre­sji się wyzwo­lić, a ów sub­tel­ny sabo­taż zaczy­na wła­śnie od języ­ka.

Rok 2002 przy­no­si nowe książ­ki okre­śla­ją­ce cha­rak­ter kolej­ne­go festi­wa­lu i wpły­wa­ją­ce coraz moc­niej na ogól­no­pol­skie życie lite­rac­kie. Powo­li sta­je się tak, jak to wymy­ślił wie­le lat wcze­śniej Krzysz­tof Jawor­ski, for­mu­łu­jąc żar­to­bli­wy slo­gan: „Witaj­cie w Legni­cy poetów sto­li­cy”. Zaczy­na się czas popu­lar­no­ści posta­ci i poezji Euge­niu­sza Tka­czy­szy­na-Dyc­kie­go, i duża w tym zasłu­ga jego inten­syw­nej obec­no­ści na festi­wa­lach i w pla­nach wydaw­ni­czych Biu­ra. W 2002 roku pre­zen­tu­je książ­kę pt. Zaple­cze. Prócz nie­go na sce­nie poja­wia­ją się tacy twór­cy, jak Mar­cin Sen­dec­ki (Opi­sy przy­ro­dy) i Dariusz Sośnic­ki (Syme­tria), Tomasz Maje­ran (Koty. Pod­ręcz­nik użyt­kow­ni­ka) i Adam Wie­de­mann (Baj­ki zwie­rzę­ce), Mar­cin Świe­tlic­ki (Wier­sze wypra­ne) i Boh­dan Zadu­ra (Pta­sia gry­pa i Mię­dzy wier­sza­mi) oraz Krzysz­tof Gry­ko (Godzi­ny szczy­tu) i Tobiasz Mela­now­ski (Wyciecz­ki kra­jo­znaw­cze). Część zagra­nicz­ną wypeł­nia­ją swo­ją poezją Mark Ford i Ste­phen Romer (wie­czór pro­wa­dzi Jerzy Jar­nie­wicz, wspie­ra­ny przez Andrze­ja Sosnow­skie­go).

A „Odsiecz”, któ­rą wcze­śniej opi­sy­wa­łem, umoż­li­wia dopływ świe­żych poetyk. Wśród zapro­szo­nych nowych twa­rzy jed­no zaska­ku­ją­ce nazwi­sko – Bogu­sław Kierc, jako sygnał roz­sze­rza­nia zakre­su poszu­ki­wań, akcep­to­wa­nia rów­nież i takich poetyk, któ­re wyda­ją się  odsta­wać od awan­gar­do­wych wzor­ców. Obok otwar­cia się na róż­ne dyk­cje jest w tym geście zapro­sze­nie do współ­pra­cy dla twór­ców z róż­nych poko­leń i śro­do­wisk. Nie­ba­wem dro­gą Kier­ca pój­dą inni, np. Dariusz Suska, Piotr Maty­wiec­ki, Urszu­la Kozioł czy Jacek Łuka­sie­wicz.

Jak zasłu­żo­ny poeta, Bogu­sław Kierc, zna­lazł się wśród debiu­tan­tów? Cze­go szu­kał w Biu­rze Lite­rac­kim? O odpo­wiedź popro­si­łem go pod­czas roz­mo­wy. Dekla­ro­wał wte­dy: „To, co naj­istot­niej zaj­mu­ją­ce w czyn­nym idio­mie pol­skiej poezji, znaj­du­ję wła­śnie u poetów zwią­za­nych z Por­tem Legni­ca. Kie­dy więc prze­czy­ta­łem w »Tygo­dni­ku Powszech­nym« komu­ni­kat o »Odsie­czy«, zde­cy­do­wa­łem się – lek­ce­wa­żąc skru­pu­ły poko­le­nio­we – wysłać pro­po­zy­cję swo­je­go zbio­ru poezji. Ryzy­ko wyda­ło mi się tym bar­dziej war­te pod­ję­cia, że byłem świa­do­my kon­fron­ta­cji moje­go mówie­nia poetyc­kie­go z mówie­niem poetów młod­szych ode mnie o całe poko­le­nie (i jesz­cze młod­szych). Cie­ka­wi mnie, jak dale­ce te róż­ne wypo­wie­dzi mogą być dla sie­bie twór­czo atrak­cyj­ne i rze­czy­wi­ście wyra­żać to, cze­go bez poezji wyra­zić się nie da. I jesz­cze tak, żeby chcia­ło się to czy­tać i tego słu­chać. Istot­nie, to, co piszę, odle­głe jest od o‘haryzmu, ale moje rela­cje czy­tel­ni­cze z »bar­ba­rzyń­ca­mi« są cał­kiem nie­złe. Pod­czas, gdy ten­den­cje „kla­sy­cy­stycz­ne« w mło­dej poezji nie eks­cy­tu­ją mnie zanad­to. Bywa, że roz­bra­ja­ją swo­ją mino­de­rią i wier­no­pod­dań­czym pase­izmem. Bli­żej mi do »bar­ba­ry­zu­ją­cych«”, bo sku­tecz­niej wytrą­ca­ją oczy­wi­stość z pozor­nej rów­no­wa­gi, prze­ciw­dzia­ła­ją dobre­mu samo­po­czu­ciu poetyc­kich misjonarzy”[10].

W innym miej­scu Kierc zde­cy­do­wa­nie moc­niej pod­kre­ślił swo­je nadzie­je zwią­za­ne z uczest­nic­twem w tym wszyst­kim, co koja­rzy­ło się wów­czas z festi­wa­la­mi i Biu­rem. Cho­dzi­ło mu, oraz wie­lu innym twór­com w róż­nym wie­ku, o zna­le­zie­nie się w pobli­żu źró­dła nowej żywej mowy poetyc­kiej, w miej­scu, gdzie inten­syw­nie i jak­by kolek­tyw­nie pra­co­wa­no nad jakimś nowym kształ­tem poetyc­kiej komu­ni­ka­cji, rela­cji do języ­ka, do mówie­nia: „W żad­nej, zna­nej mi, tego typu kor­po­ra­cji poetyc­kiej nie znaj­du­ję tak ostro zin­dy­wi­du­ali­zo­wa­nych mówień, któ­re zara­zem są mówie­nia­mi umoż­li­wia­ją­cy­mi rze­czy­wi­stą roz­mo­wę dzię­ki szcze­gól­ne­mu wyczu­le­niu na nie­oczy­wi­ste ilu­mi­na­cje kolo­kwia­li­zmów. I tych z języ­ka potocz­ne­go, gaze­to­we­go, inter­ne­to­we­go; i tych – ze »zbo­czeń« języ­ko­wych: pro­pa­gan­dy, rekla­my, agi­ta­cji. Czy wresz­cie – języ­ka »myślą­ce­go« ciałem”[11].

Ostat­ni festi­wal w Legni­cy odbył się we wrze­śniu 2003 roku. Prócz wspo­mnia­ne­go Kier­ca, któ­ry pre­zen­to­wał świe­żo wyda­ną w Biu­rze książ­kę pt. Zaskro­niec, wystą­pi­li: Zbi­gniew Machej (Pro­le­go­me­na), Anna Pod­cza­szy (Wte i nazad), Euge­niusz Tka­czy­szyn-Dyc­ki (Przy­czy­nek do nauki o nie­ist­nie­niu), Darek Foks (Mer Betle­jem), Maciej Malic­ki (60% słów), Jerzy Jar­nie­wicz (Dowód z toż­sa­mo­ści), Krzysz­tof Siw­czyk (Zda­nia z tre­ścią) i Andrzej Sosnow­ski (Taxi). Festi­wal żegnał się z Legni­cą wyjąt­ko­wym bogac­twem zda­rzeń zwią­za­nych z poezją obco­ję­zycz­ną. Wyszła książ­ka Noc­na zmia­na Simo­na Armitage’a z prze­kła­da­mi Jac­ka Guto­ro­wa i Jerze­go Jar­nie­wi­cza, w związ­ku z czym odbył się wie­czór autor­ski Simo­na Armitage’a  (i Glyn’a Maxwell’a). Wystą­pił István Kovács, któ­re­go wier­sze prze­tłu­ma­czył i spo­tka­nie pro­wa­dził Boh­dan Zadu­ra. Na festi­wa­lu zaist­niał D. J. Enri­ght, dzię­ki wie­czo­ro­wi poświę­co­ne­mu jego pamię­ci, pod­czas któ­re­go mia­ła miej­sce pre­mie­ra książ­ki Raj w obraz­kach prze­ło­żo­nej przez Pio­tra Som­me­ra.

Tekst jest frag­men­tem Anto­lo­gii szki­ców o poetach Biu­ra Lite­rac­kie­go, któ­ra uka­że się we wrze­śniu nakła­dem wydaw­nic­twa Insty­tu­tu Lite­ra­tu­ry. Przy­pi­sy:
[1] Wiersz wycho­dzi z domu i nigdy nie wra­ca, (M. Grze­bal­ski, D. Sośnic­ki), w: Trop w trop. Roz­mo­wy z Andrze­jem Sosnow­skim, oprac. G. Jan­ko­wicz, Wro­cław 2010, s. 14‒15.
[2] D. Sośnic­ki, Kie­dy napi­szesz tę recen­zję. Roz­mo­wa z K. Mali­szew­skim, „Odra” 1998, nr 4, s. 77.
[3] A. Sosnow­ski, Cover, Legni­ca 1997, s. 6.
[4] Tam­że, s. 3.
[5] Tam­że.
[6] K. Siw­czyk, List otwar­ty. 1995‒2005, Legni­ca 2006. W skład książ­ki weszły wszyst­kie wcze­śniej wyda­ne tomy auto­ra: Dzi­kie dzie­ci, Emil i my, Wier­sze dla palą­cych, Dane dni, Zda­nia z tre­ścią, W pań­stwie środ­ka.
[7] K. Siw­czyk, Rupie­cie, w: tegoż, List otwar­ty. 1995‒2005, dz. cyt., s. 163.
[8] K. Siw­czyk, Styl, w: tegoż, List otwar­ty. 1995‒2005, dz. cyt., s. 147.
[9] K. Siw­czyk, Rupie­cie, w: tegoż, List otwar­ty. 1995‒2005, dz. cyt., s. 63.
[10]  „Pochła­nia­nie bytu i bycia…” Z Bogu­sła­wem Kier­cem roz­mo­wa w dro­dze, w: K. Mali­szew­ski, Pociąg do lite­ra­tu­ry. Szki­cow­nik lite­rac­ki z Dol­ne­go Ślą­ska, Wro­cław 2010, s. 156.
[11] B. Kierc, Żeby się jed­nak doga­dać, w: Bitwa o Legni­cę 1996‒2003. W 14 wier­szach 27 pro­zach i 66 zdję­ciach, Wro­cław 2004, s. 87.