10/02/20

Wydawca też człowiek

Artur Burszta

Strona cyklu

Misje niemożliwe
Artur Burszta

Menadżer kultury. Redaktor naczelny i właściciel Biura Literackiego. Wydawca blisko tysiąca książek, w tym m.in. utworów Tymoteusza Karpowicza, Krystyny Miłobędzkiej, Tadeusza Różewicza i Rafała Wojaczka, a także Boba Dylana, Nicka Cave'a i Patti Smith. W latach 1990-1998 działacz samorządowy. Realizator Niemiecko-Polskich Spotkań Pisarzy (1993-1995). Od 1996 roku dyrektor festiwalu literackiego organizowanego jako Fort Legnica, od 2004 – Port Literacki Wrocław, od 2016 – Stacja Literatura w Stroniu Śląskim, a od 2022 – TransPort Literacki w Kołobrzegu. Autor programów telewizyjnych w TVP Kultura: Poezjem (2008–2009) i Poeci (2015) oraz filmu dokumentalnego Dorzecze Różewicza (2011). Realizator w latach 1993–1995 wraz z Berliner Festspiele Niemiecko-Polskich Spotkań Pisarzy. Wybrany podczas I Kongresu Menedżerów Kultury w 1995 roku do Zarządu Stowarzyszenia Menedżerów Kultury w Polsce. Pomysłodawca Wrocławskiej Nagrody Poetyckiej Silesius. Współtwórca Literary Europe Live – organizacji zrzeszającej europejskie instytucje kultury i festiwale literackie. Organizator Europejskiego Forum Literackiego (2016 i 2017). Inicjator krajowych i zagranicznych projektów, z których najbardziej znane to: Komiks wierszem, Krytyk z uczelni, Kurs na sztukę, Nakręć wiersz, Nowe głosy z Europy, Połów. Poetyckie i prozatorskie debiuty, Pracownie literackie, Szkoła z poezją. Wyróżniony m.in. nagrodą Sezonu Wydawniczo-Księgarskiego IKAR za „odwagę wydawania najnowszej poezji i umiejętność docierania z nią różnymi drogami do czytelnika” oraz nagrodą Biblioteki Raczyńskich „za działalność wydawniczą i żarliwą promocję poezji”.

Czy wydaw­cy radzą sobie z nie­za­ma­wia­ny­mi pro­po­zy­cja­mi ksią­żek? Nie­ste­ty nie. Dla­te­go, że nie są to „spo­dzie­wa­ne pre­zen­ty” i nigdy nie będą mogli pozwo­lić sobie na publi­ka­cję wszyst­kie­go, co im się spodo­ba. Tak jak jed­na stro­na nie zda­je sobie czę­sto spra­wy, z jaki­mi emo­cja­mi, nadzie­ja­mi i ocze­ki­wa­nia­mi wią­że się taka wysył­ka, tak dru­ga nie ma świa­do­mo­ści, co dalej dzie­je się z prze­sła­ną pro­po­zy­cją. Auto­rzy nie wie­dzą na przy­kład, że tego same­go dnia jesz­cze dwie albo nawet trzy inne oso­by też prze­sła­ły wydaw­cy swo­je książ­ki. Czy­li że o jed­no wol­ne miej­sce w pla­nie wydaw­ni­czym sta­ra się wła­śnie tysiąc auto­rek i auto­rów.

Nie mylę się. Tysiąc osób, a tyl­ko jed­no wol­ne miej­sce. Bo prze­cież w rocz­nym pla­nie wydaw­ni­czym, liczą­cym cza­sa­mi nie wię­cej niż dwa­dzie­ścia ksią­żek, zare­zer­wo­wa­ne są już miej­sca dla twór­ców, z któ­ry­mi wydaw­nic­two ma umo­wy. Bywa­ły lata, kie­dy do Biu­ra Lite­rac­kie­go przy­cho­dzi­ły dwa, a cza­sa­mi nawet trzy tysią­ce zgło­szeń. W samym tyl­ko Poło­wie zda­rza­ło się sie­dem­set i wię­cej pro­po­zy­cji. Już w 2004 roku nie­odzow­ne oka­za­ło się stwo­rze­nie inter­ne­to­wej apli­ka­cji do przyj­mo­wa­nia i oce­nia­nia prze­sy­ła­nych ksią­żek. Wcze­śniej byli­śmy zale­wa­ni koper­ta­mi i pacz­ka­mi z maszy­no­pi­sa­mi. A prze­cież Biu­ro to małe, nie­ko­mer­cyj­ne wydaw­nic­two, któ­re nie­wie­le może zaofe­ro­wać auto­rom.

W tek­ście „Śpiesz­my się cenić wydaw­ców” podzie­li­łem ofi­cy­ny na: komer­cyj­ne, komer­cyj­no-arty­stycz­ne i misyj­ne. Pierw­szy typ ma w swo­jej ofer­cie tytu­ły prze­kra­cza­ją­ce dwieście‒pięćset tysię­cy egzem­pla­rzy nakła­du. Dru­gi też potra­fi docie­rać do tylu odbior­ców. Trze­ci (a do nie­go nale­ży Biu­ro Lite­rac­kie) raz na kil­ka lat wyda­je książ­kę, któ­rej nakład prze­kro­czy co naj­wy­żej pięć tysię­cy egzem­pla­rzy. Naj­czę­ściej jed­nak taki wydaw­ca cie­szy się z kil­ku­set czy­tel­ni­ków. Sko­ro do takiej ofi­cyn­ki przy­cho­dzi w cią­gu roku tyle pro­po­zy­cji, to co dopie­ro do tych, któ­rych zasięg jest nie­po­rów­ny­wal­nie więk­szy.

Mam tu na myśli tyl­ko te maszy­no­pi­sy, któ­rych wydaw­cy nie zama­wia­ją, czę­sto ich nie chcą i nie do koń­ca wie­dzą, co z nimi zro­bić. Wie­lu dekla­ru­je na swo­ich stro­nach inter­ne­to­wych wprost, że „nie roz­pa­tru­je pro­po­zy­cji wydaw­ni­czych”. Inni zastrze­ga­ją, że „jeże­li nie skon­tak­tu­ją się sami, to nale­ży przy­jąć, że pro­po­zy­cja zosta­ła odrzu­co­na”. Ilu odpo­wia­da cokol­wiek? Nie­wie­lu. Nie dla­te­go, że nic z tymi pro­po­zy­cja­mi nie robi, ale dla­te­go, że coraz czę­ściej w ofi­cy­nach szu­ka się oszczęd­no­ści, już nie tyl­ko na redak­to­rach i korek­to­rach. Nie ma więc dodat­ko­wych eta­tów dla osób odpo­wie­dzial­nych za kon­tak­ty z nowy­mi auto­ra­mi.

Nie znam też wydaw­nic­twa, któ­re było­by stać na „prze­ro­bie­nie” wszyst­kich napły­wa­ją­cych pro­po­zy­cji. Chy­ba tyl­ko nie­licz­ni zle­ca­ją „stan­dar­do­wy prze­gląd”. Czę­ściej zastrze­ga się przyj­mo­wa­nie frag­men­tów, opi­sów i kon­spek­tów ksią­żek. Pro­szę się temu nie dzi­wić. Ilu ludzi trze­ba by zatrud­nić do uważ­ne­go prze­czy­ta­nia kil­ku tysię­cy ksią­żek rocz­nie? Prio­ry­te­tem dla wydaw­ców są prze­cież te tytu­ły, nad któ­ry­mi pra­cu­ją na co dzień. Do tego te pozy­cje, któ­re dopie­ro są w fazie pro­jek­tów. Wyma­ga­ją pozy­ski­wa­nia praw, dota­cji, szcze­gó­ło­we­go pla­no­wa­nia i wresz­cie pra­cy redak­cyj­nej, cza­sa­mi wie­lo­let­niej, aby taki pro­jekt móc dopro­wa­dzić do szczę­śli­we­go fina­łu.

Jesz­cze kil­ka lat temu zle­ca­ło się recen­zje nad­sy­ła­nych pro­po­zy­cji. Dzi­siaj wydaw­ców stać już tyl­ko na recen­zje kil­ku lub kil­ku­na­stu wyse­lek­cjo­no­wa­nych ksią­żek. Ci auto­rzy, któ­rym uda­je się przejść do tego eta­pu, mogą mówić o dużym szczę­ściu. Bo ten począt­ko­wy prze­gląd bywa przy­pad­ko­wy. Pro­po­zy­cje wydaw­ni­cze w naj­lep­szym wypad­ku tra­fia­ją do redak­to­rów głów­nych ksią­żek, któ­rzy goto­wi są zro­bić wie­le, żeby w zakre­sach ich obo­wiąz­ków nie było tego zada­nia. Nie dla­te­go, że nie lubią recen­zo­wać nade­sła­nych maszy­no­pi­sów – bo kto nie chciał­by odkryć dru­giej Masłow­skiej albo Nowic­kiej – ale dla­te­go, że zazwy­czaj na takie czy­ta­nie zosta­je w mie­sią­cu kil­ka godzin.

Są tacy, któ­rzy ślą pro­po­zy­cje, gdzie popad­nie, nie­kie­dy w jed­nej wia­do­mo­ści, w DW umiesz­cza­jąc adre­sy wie­lu ofi­cyn. Nie­raz na warsz­ta­tach uczy­łem oso­by zaczy­na­ją­ce przy­go­dę z lite­ra­tu­rą nie tyl­ko tego, gdzie i jak wysy­łać swo­je maszy­no­pi­sy, ale przede wszyst­kim, w jaki spo­sób opra­co­wać pro­po­zy­cję, by mia­ła ona tro­chę szczę­ścia w lote­ryj­nej lek­tu­rze. Bez trzy­ma­nia się kil­ku pod­sta­wo­wych zasad (o któ­rych może jesz­cze kie­dyś napi­szę w tym cyklu) takie pro­po­zy­cje łatwo prze­pa­da­ją. Auto­rzy tego nie wie­dzą. Wyobra­ża­ją sobie, że ich maszy­no­pis, przy kawie, w redak­cyj­nym zaci­szu, linij­ka po linij­ce czy­ta doświad­czo­ny redak­tor, któ­ry od razu przy­go­to­wu­je dla nich recen­zję.

Im wię­cej odmów, tym wię­cej wro­gów. Im wię­cej nie­za­do­wo­lo­nych ze swo­jej pozy­cji auto­rów, tym wię­cej ata­ków. Wystar­czy jed­na oso­ba, któ­ra winą za swo­je nie­po­wo­dze­nia obar­czy wydaw­cę, żeby za chwi­lę przy­łą­czy­ło się do niej dzie­sięć innych. Tak naj­ła­twiej wytłu­ma­czyć sobie i innym wła­sne nie­po­wo­dze­nia. Ci wydaw­cy, któ­rzy nic nie robią, nie odpo­wia­da­ją, nawet nie uda­ją, że inte­re­su­ją ich nowi twór­cy, zazwy­czaj obry­wa­ją mniej albo wca­le. Naj­sil­niej­sze ata­ki są skie­ro­wa­ne do tych, któ­rzy ze wspie­ra­nia począt­ku­ją­cych auto­rek i auto­rów uczy­ni­li swo­ją misję. Pierw­si zawsze idą na skró­ty, wolą pozy­skać auto­ra z suk­ce­sa­mi. Dru­dzy w tym cza­sie inwe­stu­ją w pra­ce z debiu­tan­ta­mi.

Takie inwe­sty­cje są zawsze trud­ne do osza­co­wa­nia. Pisa­łem o tym w tek­ście „Kosz­tow­ne hob­by”. Teraz tyl­ko powtó­rzę: „Za dobrą pas­są pisa­rza zawsze stoi zespół ludzi”. Każ­da wyda­na książ­ka to nie tyl­ko efekt arty­stycz­ny pra­cy auto­ra, ale tak­że mie­sią­ce, a cza­sa­mi lata poświę­co­ne tej publi­ka­cji przez wydaw­cę i jego zespół. O ile da się jesz­cze wytłu­ma­czyć brak sza­cun­ku ze stro­ny twór­ców, bo wcho­dzą tutaj w rachu­bę emo­cje, któ­re w sztu­ce cza­sa­mi bio­rą górę, o tyle trud­no jest pojąć coraz częst­sze nie­zau­wa­ża­nie pra­cy redak­cyj­nej przez tych, któ­rzy współ­two­rzą rynek książ­ki. Czy zauwa­ży­li­ście na przy­kład, że ostat­nio nie nie­wy­mie­nia­nia się już nazw ofi­cyn przy oka­zji wrę­cza­nia nagród lite­rac­kich?

W jed­nym z takich przy­pad­ków wydaw­nic­twa, któ­rych książ­ki zna­la­zły się na liście nomi­no­wa­nych tytu­łów (w tym Biu­ro Lite­rac­kie), wysła­ły pismo do fun­da­to­ra nagro­dy. Nie zosta­ło to upu­blicz­nio­ne. Trud­no jed­nak po cza­sie prze­mil­czeć, że nie przy­szła żad­na odpo­wiedź. Mie­siąc póź­niej pod­czas kolej­nej gali doszło do podob­nej sytu­acji. Nie jest to już zatem odosob­nio­ny przy­pa­dek. To już nor­ma! O ile moż­na jesz­cze jakoś pogo­dzić się z tym, że w Pol­sce nagra­dza się tyl­ko piszą­cych, dużo rza­dziej reda­gu­ją­cych czy ilu­stru­ją­cych, o tyle napraw­dę trud­no pojąć pomi­ja­nie ofi­cyn w trak­cie uro­czy­sto­ści z zało­że­nia hono­ru­ją­cych książ­ki, któ­re powsta­ły przy udzia­le wydaw­ców.

Pra­cu­ję w tej bran­ży już trze­cią deka­dę, dosta­łem kil­ka nagród, współ­pra­cu­ję z wie­lo­ma wspa­nia­ły­mi auto­ra­mi, tłu­ma­cza­mi, redak­to­ra­mi, pla­sty­ka­mi, mam świet­ną redak­cję i po latach suk­ce­sów auto­rów oraz wyda­wa­nych ksią­żek nie ocze­ku­ję już za wie­le. Co jed­nak mają powie­dzieć ci, któ­rzy dopie­ro zaczy­na­ją? Jak spra­wić, żeby do tej tak waż­nej dla sztu­ki i kul­tu­ry, a jed­no­cze­śnie coraz bar­dziej misyj­nej i nie­przy­no­szą­cej pro­fi­tów spe­cja­li­za­cji tra­fia­li nadal dobrze przy­go­to­wa­ni ludzie? Jeśli nic się nie zmie­ni, nie będzie choć­by odro­bi­ny sza­cun­ku i doce­nie­nia pra­cy przy powsta­wa­niu ksią­żek, to chy­ba będzie to coraz trud­niej­sze.

Ocze­ki­wa­nia auto­rów zwią­za­ne z każ­dą wysył­ką maszy­no­pi­su są ogrom­ne. Dobry wydaw­ca to rozu­mie i nie wie, jak odma­wiać. Bo nie jest łatwo prze­ka­zy­wać złe wie­ści. Mówie­nie „nie” nigdy nie przy­cho­dzi łatwo. Wła­ści­cie­le wydaw­nictw, redak­to­rzy, sekre­ta­rze uczą się tego lata­mi. Cza­sa­mi nie uda­je się im tego nauczyć wca­le. Gdy maszy­no­pis jest świet­ny, a nie ma miej­sca w pla­nie, to przy­naj­mniej daje się auto­ro­wi dobre sło­wo, pro­po­nu­je, by tro­chę pocze­kał, mówi o uwa­run­ko­wa­niach. Gorzej, kie­dy jest to autor z dorob­kiem, a jego nowa książ­ka jest, deli­kat­nie mówiąc, „sła­ba”. Jesz­cze trud­niej, gdy wydaw­ca sam o maszy­no­pis popro­sił, a dostał „bubel”.

Nie ma też pew­no­ści, że zawsze podej­mu­je się wła­ści­we decy­zje. Dobrze więc, gdy roz­strzy­gnię­cie jest kole­gial­ne, a do dys­po­zy­cji są wewnętrz­ne recen­zje. Ale cza­sa­mi i to nie wystar­cza. Kie­dyś współ­pra­cę zapro­po­no­wa­ła mi uzna­na autor­ka. To była jej pierw­sza pro­za. Nie ma zna­cze­nia, że pier­wot­ny tytuł i pierw­sza wer­sja były inne niż osta­tecz­na. Odrzu­ci­łem ją, bo wszyst­kie wewnętrz­ne recen­zje były na nie. Powieść wydał kto inny, a ta zdo­by­ła nagro­dy. Potra­fi­łem jed­nak przy­znać się do błę­du i ta sama autor­ka wró­ci­ła do Biu­ra. Wyda­li­śmy jej czte­ry kolej­ne książ­ki. Edy­tor zatem może się mylić, ale chy­ba rów­nie waż­ne, żeby umiał się do swo­ich błę­dów przy­zna­wać.

War­to pamię­tać, że wydaw­ca, szcze­gól­nie ten misyj­ny, to też czło­wiek, a jego dzia­łal­ność tyl­ko w urzę­dzie skar­bo­wym trak­to­wa­na jest jak biz­nes. Wła­ści­ciel ofi­cy­ny wkła­da w swo­ją pra­cę całe ser­ce, prze­ży­wa nie tyl­ko suk­ce­sy, ale tak­że poraż­ki auto­rów. Szu­ka więc takich roz­wią­zań, żeby pro­ces przyj­mo­wa­nia maszy­no­pi­sów i wybo­ru ksią­żek był jak naj­bar­dziej trans­pa­rent­ny. Tak przy­naj­mniej jest w Biu­rze Lite­rac­kim. Nie od zawsze. Musie­li­śmy popeł­nić wie­le błę­dów, żeby w koń­cu wypra­co­wać dobre roz­wią­za­nia. I te nie są zapew­ne osta­tecz­ne. Zale­ży nam nie tyl­ko na dobrej selek­cji, ale przede wszyst­kim na tym, żeby auto­rzy wie­dzie­li, „na czym sto­ją”.

Zaczy­na­li­śmy jak inni. Czy­ta­li­śmy maszy­no­pi­sy i wybie­ra­li­śmy debiu­tan­tów oraz nowych auto­rów. Cza­sa­mi były to tra­fio­ne decy­zje, cza­sa­mi nie. W 2002 roku zde­cy­do­wa­li­śmy się na orga­ni­za­cję warsz­ta­tów. Te mia­ły być oka­zją do przyj­rze­nia się z bli­ska tym, któ­rym mogli­by­śmy zapro­po­no­wać wyda­nie ksią­żek. Ale jak to bywa: mimo że chcie­li­śmy dobrze, to tyl­ko posze­rza­li­śmy listę zawie­dzio­nych, odrzu­co­nych, a co za tym idzie – szyb­ko docze­ka­li­śmy się „wro­gów”. W 2004 roku zor­ga­ni­zo­wa­li­śmy „Czas na debiut” – pierw­szy pro­jekt dla auto­rów przed debiu­tem. Rok póź­niej zastą­pił go „Połów”, któ­ry w tym roku reali­zo­wa­ny jest już po raz pięt­na­sty.

Z cza­sem zaczę­li­śmy wpro­wa­dzać inne pro­jek­ty wydaw­ni­cze. Dla auto­rów po debiu­cie książ­ko­wym, dla pro­za­ików, tłu­ma­czy oraz kry­ty­ków. Pro­ces wybo­ru ksią­żek, któ­re są wyda­wa­ne w Biu­rze Lite­rac­kim, stał się przez to bar­dziej upo­rząd­ko­wa­ny i przej­rzy­sty. Jesie­nią ogła­sza­my nabo­ry, auto­rzy mają pra­wie pół roku na przy­go­to­wa­nie swo­ich zgło­szeń. Każ­dy, kto w tym cza­sie prze­sy­ła pro­po­zy­cję tra­dy­cyj­ną dro­gą, odsy­ła­ny jest na stro­nę z pro­jek­ta­mi, by mógł poprzez for­mu­larz prze­słać swój maszy­no­pis. Po zamknię­ciu nabo­ru z koń­cem lute­go (w tych dniach wła­śnie zamy­ka­my tego­rocz­ne pro­jek­ty) zaczy­na­my czy­tać wszyst­kie pro­po­zy­cje.

Następ­nie wybie­ra­my okre­ślo­ną licz­bę auto­rów, któ­rych zapra­sza­my do dru­gie­go eta­pu. Ten zaczy­na się w kwiet­niu lub maju i pole­ga na dopra­co­wy­wa­niu prze­sła­nych pro­po­zy­cji. Część prac odby­wa się już pod okiem redak­to­ra, któ­ry pro­wa­dzi dany pro­jekt. Ten wyzna­cza zada­nia, któ­re będą reali­zo­wa­ne w trak­cie czte­ro­dnio­wych warsz­ta­tów. Towa­rzy­szą one Sta­cji Lite­ra­tu­ra, któ­ra jest festi­wa­lem pre­mier książ­ko­wych, przy czym znacz­na część pre­zen­to­wa­nych auto­rów to lau­re­aci poprzed­nich edy­cji tych­że pro­jek­tów. Ci, któ­rzy przy­jeż­dża­ją na warsz­ta­ty, mogą nie tyl­ko zoba­czyć, co dzie­je się z nagra­dza­ny­mi książ­ka­mi, ale też sami mają wpływ na wybór lau­re­atów.

Ostat­nie­go dnia pra­cow­ni Sta­cji Lite­ra­tu­ra uczest­ni­cy poszcze­gól­nych pro­jek­tów reko­men­du­ją tych, któ­rzy ich zda­niem powin­ni dostać szan­sę wyda­nia książ­ki. Redak­tor pro­wa­dzą­cy pro­jekt prze­ka­zu­je następ­nie te typy redak­cji, któ­ra bie­rze je pod uwa­gę przy podej­mo­wa­niu osta­tecz­nych decy­zji. Te są zawsze kole­gial­ne, a w komu­ni­ka­cie o tym, kto został lau­re­atem pro­jek­tu, poja­wia­ją się nazwi­ska osób, któ­re doko­na­ły takie­go wybo­ru. Poda­wa­ny jest praw­do­po­dob­ny ter­min wyda­nia książ­ki. Cza­sa­mi na przy­go­to­wa­nie publi­ka­cji do dru­ku potrze­ba kil­ku mie­się­cy, a cza­sa­mi wię­cej niż rok. Wydaw­nic­two zapew­nia bowiem dal­szą pra­cę nad książ­ką, i to pod okiem doświad­czo­nych redak­to­rów.

Nie twier­dzę, że jest to ide­al­ny pro­ces przyj­mo­wa­nia pro­po­zy­cji, doko­ny­wa­nia selek­cji, pozna­wa­nia naj­cie­kaw­szych auto­rów, z podej­mo­wa­niem fina­ło­we­go wybo­ru i roz­po­czę­ciem prac nad książ­ką. Docho­dzi­li­śmy do takich roz­wią­zań lata­mi, meto­dą prób i błę­dów. Zapew­ne wciąż wie­le jest do popra­wy. Waż­ne jest jed­nak dla nas to, że cały ten pro­ces jest trans­pa­ren­ty. Wszyst­ko to robi­my też po to, żeby ogra­ni­czyć do mini­mum złe i przy­pad­ko­we decy­zje. Dzię­ki temu two­rzy się więź wydaw­cy z auto­rem i auto­ra z wydaw­nic­twem. A gdy tak się dzie­je, to sza­cu­nek jest po jed­nej i dru­giej stro­nie. Świat, tak­że ten lite­rac­ki, sta­je się tro­chę lep­szy.