Wydawca też człowiek
Artur Burszta
Strona cyklu
Misje niemożliweArtur Burszta
Menadżer kultury. Redaktor naczelny i właściciel Biura Literackiego. Wydawca blisko tysiąca książek, w tym m.in. utworów Tymoteusza Karpowicza, Krystyny Miłobędzkiej, Tadeusza Różewicza i Rafała Wojaczka, a także Boba Dylana, Nicka Cave'a i Patti Smith. W latach 1990-1998 działacz samorządowy. Realizator Niemiecko-Polskich Spotkań Pisarzy (1993-1995). Od 1996 roku dyrektor festiwalu literackiego organizowanego jako Fort Legnica, od 2004 – Port Literacki Wrocław, od 2016 – Stacja Literatura w Stroniu Śląskim, a od 2022 – TransPort Literacki w Kołobrzegu. Autor programów telewizyjnych w TVP Kultura: Poezjem (2008–2009) i Poeci (2015) oraz filmu dokumentalnego Dorzecze Różewicza (2011). Realizator w latach 1993–1995 wraz z Berliner Festspiele Niemiecko-Polskich Spotkań Pisarzy. Wybrany podczas I Kongresu Menedżerów Kultury w 1995 roku do Zarządu Stowarzyszenia Menedżerów Kultury w Polsce. Pomysłodawca Wrocławskiej Nagrody Poetyckiej Silesius. Współtwórca Literary Europe Live – organizacji zrzeszającej europejskie instytucje kultury i festiwale literackie. Organizator Europejskiego Forum Literackiego (2016 i 2017). Inicjator krajowych i zagranicznych projektów, z których najbardziej znane to: Komiks wierszem, Krytyk z uczelni, Kurs na sztukę, Nakręć wiersz, Nowe głosy z Europy, Połów. Poetyckie i prozatorskie debiuty, Pracownie literackie, Szkoła z poezją. Wyróżniony m.in. nagrodą Sezonu Wydawniczo-Księgarskiego IKAR za „odwagę wydawania najnowszej poezji i umiejętność docierania z nią różnymi drogami do czytelnika” oraz nagrodą Biblioteki Raczyńskich „za działalność wydawniczą i żarliwą promocję poezji”.
Czy wydawcy radzą sobie z niezamawianymi propozycjami książek? Niestety nie. Dlatego, że nie są to „spodziewane prezenty” i nigdy nie będą mogli pozwolić sobie na publikację wszystkiego, co im się spodoba. Tak jak jedna strona nie zdaje sobie często sprawy, z jakimi emocjami, nadziejami i oczekiwaniami wiąże się taka wysyłka, tak druga nie ma świadomości, co dalej dzieje się z przesłaną propozycją. Autorzy nie wiedzą na przykład, że tego samego dnia jeszcze dwie albo nawet trzy inne osoby też przesłały wydawcy swoje książki. Czyli że o jedno wolne miejsce w planie wydawniczym stara się właśnie tysiąc autorek i autorów.
Nie mylę się. Tysiąc osób, a tylko jedno wolne miejsce. Bo przecież w rocznym planie wydawniczym, liczącym czasami nie więcej niż dwadzieścia książek, zarezerwowane są już miejsca dla twórców, z którymi wydawnictwo ma umowy. Bywały lata, kiedy do Biura Literackiego przychodziły dwa, a czasami nawet trzy tysiące zgłoszeń. W samym tylko Połowie zdarzało się siedemset i więcej propozycji. Już w 2004 roku nieodzowne okazało się stworzenie internetowej aplikacji do przyjmowania i oceniania przesyłanych książek. Wcześniej byliśmy zalewani kopertami i paczkami z maszynopisami. A przecież Biuro to małe, niekomercyjne wydawnictwo, które niewiele może zaoferować autorom.
W tekście „Śpieszmy się cenić wydawców” podzieliłem oficyny na: komercyjne, komercyjno-artystyczne i misyjne. Pierwszy typ ma w swojej ofercie tytuły przekraczające dwieście‒pięćset tysięcy egzemplarzy nakładu. Drugi też potrafi docierać do tylu odbiorców. Trzeci (a do niego należy Biuro Literackie) raz na kilka lat wydaje książkę, której nakład przekroczy co najwyżej pięć tysięcy egzemplarzy. Najczęściej jednak taki wydawca cieszy się z kilkuset czytelników. Skoro do takiej oficynki przychodzi w ciągu roku tyle propozycji, to co dopiero do tych, których zasięg jest nieporównywalnie większy.
Mam tu na myśli tylko te maszynopisy, których wydawcy nie zamawiają, często ich nie chcą i nie do końca wiedzą, co z nimi zrobić. Wielu deklaruje na swoich stronach internetowych wprost, że „nie rozpatruje propozycji wydawniczych”. Inni zastrzegają, że „jeżeli nie skontaktują się sami, to należy przyjąć, że propozycja została odrzucona”. Ilu odpowiada cokolwiek? Niewielu. Nie dlatego, że nic z tymi propozycjami nie robi, ale dlatego, że coraz częściej w oficynach szuka się oszczędności, już nie tylko na redaktorach i korektorach. Nie ma więc dodatkowych etatów dla osób odpowiedzialnych za kontakty z nowymi autorami.
Nie znam też wydawnictwa, które byłoby stać na „przerobienie” wszystkich napływających propozycji. Chyba tylko nieliczni zlecają „standardowy przegląd”. Częściej zastrzega się przyjmowanie fragmentów, opisów i konspektów książek. Proszę się temu nie dziwić. Ilu ludzi trzeba by zatrudnić do uważnego przeczytania kilku tysięcy książek rocznie? Priorytetem dla wydawców są przecież te tytuły, nad którymi pracują na co dzień. Do tego te pozycje, które dopiero są w fazie projektów. Wymagają pozyskiwania praw, dotacji, szczegółowego planowania i wreszcie pracy redakcyjnej, czasami wieloletniej, aby taki projekt móc doprowadzić do szczęśliwego finału.
Jeszcze kilka lat temu zlecało się recenzje nadsyłanych propozycji. Dzisiaj wydawców stać już tylko na recenzje kilku lub kilkunastu wyselekcjonowanych książek. Ci autorzy, którym udaje się przejść do tego etapu, mogą mówić o dużym szczęściu. Bo ten początkowy przegląd bywa przypadkowy. Propozycje wydawnicze w najlepszym wypadku trafiają do redaktorów głównych książek, którzy gotowi są zrobić wiele, żeby w zakresach ich obowiązków nie było tego zadania. Nie dlatego, że nie lubią recenzować nadesłanych maszynopisów – bo kto nie chciałby odkryć drugiej Masłowskiej albo Nowickiej – ale dlatego, że zazwyczaj na takie czytanie zostaje w miesiącu kilka godzin.
Są tacy, którzy ślą propozycje, gdzie popadnie, niekiedy w jednej wiadomości, w DW umieszczając adresy wielu oficyn. Nieraz na warsztatach uczyłem osoby zaczynające przygodę z literaturą nie tylko tego, gdzie i jak wysyłać swoje maszynopisy, ale przede wszystkim, w jaki sposób opracować propozycję, by miała ona trochę szczęścia w loteryjnej lekturze. Bez trzymania się kilku podstawowych zasad (o których może jeszcze kiedyś napiszę w tym cyklu) takie propozycje łatwo przepadają. Autorzy tego nie wiedzą. Wyobrażają sobie, że ich maszynopis, przy kawie, w redakcyjnym zaciszu, linijka po linijce czyta doświadczony redaktor, który od razu przygotowuje dla nich recenzję.
Im więcej odmów, tym więcej wrogów. Im więcej niezadowolonych ze swojej pozycji autorów, tym więcej ataków. Wystarczy jedna osoba, która winą za swoje niepowodzenia obarczy wydawcę, żeby za chwilę przyłączyło się do niej dziesięć innych. Tak najłatwiej wytłumaczyć sobie i innym własne niepowodzenia. Ci wydawcy, którzy nic nie robią, nie odpowiadają, nawet nie udają, że interesują ich nowi twórcy, zazwyczaj obrywają mniej albo wcale. Najsilniejsze ataki są skierowane do tych, którzy ze wspierania początkujących autorek i autorów uczynili swoją misję. Pierwsi zawsze idą na skróty, wolą pozyskać autora z sukcesami. Drudzy w tym czasie inwestują w prace z debiutantami.
Takie inwestycje są zawsze trudne do oszacowania. Pisałem o tym w tekście „Kosztowne hobby”. Teraz tylko powtórzę: „Za dobrą passą pisarza zawsze stoi zespół ludzi”. Każda wydana książka to nie tylko efekt artystyczny pracy autora, ale także miesiące, a czasami lata poświęcone tej publikacji przez wydawcę i jego zespół. O ile da się jeszcze wytłumaczyć brak szacunku ze strony twórców, bo wchodzą tutaj w rachubę emocje, które w sztuce czasami biorą górę, o tyle trudno jest pojąć coraz częstsze niezauważanie pracy redakcyjnej przez tych, którzy współtworzą rynek książki. Czy zauważyliście na przykład, że ostatnio nie niewymieniania się już nazw oficyn przy okazji wręczania nagród literackich?
W jednym z takich przypadków wydawnictwa, których książki znalazły się na liście nominowanych tytułów (w tym Biuro Literackie), wysłały pismo do fundatora nagrody. Nie zostało to upublicznione. Trudno jednak po czasie przemilczeć, że nie przyszła żadna odpowiedź. Miesiąc później podczas kolejnej gali doszło do podobnej sytuacji. Nie jest to już zatem odosobniony przypadek. To już norma! O ile można jeszcze jakoś pogodzić się z tym, że w Polsce nagradza się tylko piszących, dużo rzadziej redagujących czy ilustrujących, o tyle naprawdę trudno pojąć pomijanie oficyn w trakcie uroczystości z założenia honorujących książki, które powstały przy udziale wydawców.
Pracuję w tej branży już trzecią dekadę, dostałem kilka nagród, współpracuję z wieloma wspaniałymi autorami, tłumaczami, redaktorami, plastykami, mam świetną redakcję i po latach sukcesów autorów oraz wydawanych książek nie oczekuję już za wiele. Co jednak mają powiedzieć ci, którzy dopiero zaczynają? Jak sprawić, żeby do tej tak ważnej dla sztuki i kultury, a jednocześnie coraz bardziej misyjnej i nieprzynoszącej profitów specjalizacji trafiali nadal dobrze przygotowani ludzie? Jeśli nic się nie zmieni, nie będzie choćby odrobiny szacunku i docenienia pracy przy powstawaniu książek, to chyba będzie to coraz trudniejsze.
Oczekiwania autorów związane z każdą wysyłką maszynopisu są ogromne. Dobry wydawca to rozumie i nie wie, jak odmawiać. Bo nie jest łatwo przekazywać złe wieści. Mówienie „nie” nigdy nie przychodzi łatwo. Właściciele wydawnictw, redaktorzy, sekretarze uczą się tego latami. Czasami nie udaje się im tego nauczyć wcale. Gdy maszynopis jest świetny, a nie ma miejsca w planie, to przynajmniej daje się autorowi dobre słowo, proponuje, by trochę poczekał, mówi o uwarunkowaniach. Gorzej, kiedy jest to autor z dorobkiem, a jego nowa książka jest, delikatnie mówiąc, „słaba”. Jeszcze trudniej, gdy wydawca sam o maszynopis poprosił, a dostał „bubel”.
Nie ma też pewności, że zawsze podejmuje się właściwe decyzje. Dobrze więc, gdy rozstrzygnięcie jest kolegialne, a do dyspozycji są wewnętrzne recenzje. Ale czasami i to nie wystarcza. Kiedyś współpracę zaproponowała mi uznana autorka. To była jej pierwsza proza. Nie ma znaczenia, że pierwotny tytuł i pierwsza wersja były inne niż ostateczna. Odrzuciłem ją, bo wszystkie wewnętrzne recenzje były na nie. Powieść wydał kto inny, a ta zdobyła nagrody. Potrafiłem jednak przyznać się do błędu i ta sama autorka wróciła do Biura. Wydaliśmy jej cztery kolejne książki. Edytor zatem może się mylić, ale chyba równie ważne, żeby umiał się do swoich błędów przyznawać.
Warto pamiętać, że wydawca, szczególnie ten misyjny, to też człowiek, a jego działalność tylko w urzędzie skarbowym traktowana jest jak biznes. Właściciel oficyny wkłada w swoją pracę całe serce, przeżywa nie tylko sukcesy, ale także porażki autorów. Szuka więc takich rozwiązań, żeby proces przyjmowania maszynopisów i wyboru książek był jak najbardziej transparentny. Tak przynajmniej jest w Biurze Literackim. Nie od zawsze. Musieliśmy popełnić wiele błędów, żeby w końcu wypracować dobre rozwiązania. I te nie są zapewne ostateczne. Zależy nam nie tylko na dobrej selekcji, ale przede wszystkim na tym, żeby autorzy wiedzieli, „na czym stoją”.
Zaczynaliśmy jak inni. Czytaliśmy maszynopisy i wybieraliśmy debiutantów oraz nowych autorów. Czasami były to trafione decyzje, czasami nie. W 2002 roku zdecydowaliśmy się na organizację warsztatów. Te miały być okazją do przyjrzenia się z bliska tym, którym moglibyśmy zaproponować wydanie książek. Ale jak to bywa: mimo że chcieliśmy dobrze, to tylko poszerzaliśmy listę zawiedzionych, odrzuconych, a co za tym idzie – szybko doczekaliśmy się „wrogów”. W 2004 roku zorganizowaliśmy „Czas na debiut” – pierwszy projekt dla autorów przed debiutem. Rok później zastąpił go „Połów”, który w tym roku realizowany jest już po raz piętnasty.
Z czasem zaczęliśmy wprowadzać inne projekty wydawnicze. Dla autorów po debiucie książkowym, dla prozaików, tłumaczy oraz krytyków. Proces wyboru książek, które są wydawane w Biurze Literackim, stał się przez to bardziej uporządkowany i przejrzysty. Jesienią ogłaszamy nabory, autorzy mają prawie pół roku na przygotowanie swoich zgłoszeń. Każdy, kto w tym czasie przesyła propozycję tradycyjną drogą, odsyłany jest na stronę z projektami, by mógł poprzez formularz przesłać swój maszynopis. Po zamknięciu naboru z końcem lutego (w tych dniach właśnie zamykamy tegoroczne projekty) zaczynamy czytać wszystkie propozycje.
Następnie wybieramy określoną liczbę autorów, których zapraszamy do drugiego etapu. Ten zaczyna się w kwietniu lub maju i polega na dopracowywaniu przesłanych propozycji. Część prac odbywa się już pod okiem redaktora, który prowadzi dany projekt. Ten wyznacza zadania, które będą realizowane w trakcie czterodniowych warsztatów. Towarzyszą one Stacji Literatura, która jest festiwalem premier książkowych, przy czym znaczna część prezentowanych autorów to laureaci poprzednich edycji tychże projektów. Ci, którzy przyjeżdżają na warsztaty, mogą nie tylko zobaczyć, co dzieje się z nagradzanymi książkami, ale też sami mają wpływ na wybór laureatów.
Ostatniego dnia pracowni Stacji Literatura uczestnicy poszczególnych projektów rekomendują tych, którzy ich zdaniem powinni dostać szansę wydania książki. Redaktor prowadzący projekt przekazuje następnie te typy redakcji, która bierze je pod uwagę przy podejmowaniu ostatecznych decyzji. Te są zawsze kolegialne, a w komunikacie o tym, kto został laureatem projektu, pojawiają się nazwiska osób, które dokonały takiego wyboru. Podawany jest prawdopodobny termin wydania książki. Czasami na przygotowanie publikacji do druku potrzeba kilku miesięcy, a czasami więcej niż rok. Wydawnictwo zapewnia bowiem dalszą pracę nad książką, i to pod okiem doświadczonych redaktorów.
Nie twierdzę, że jest to idealny proces przyjmowania propozycji, dokonywania selekcji, poznawania najciekawszych autorów, z podejmowaniem finałowego wyboru i rozpoczęciem prac nad książką. Dochodziliśmy do takich rozwiązań latami, metodą prób i błędów. Zapewne wciąż wiele jest do poprawy. Ważne jest jednak dla nas to, że cały ten proces jest transparenty. Wszystko to robimy też po to, żeby ograniczyć do minimum złe i przypadkowe decyzje. Dzięki temu tworzy się więź wydawcy z autorem i autora z wydawnictwem. A gdy tak się dzieje, to szacunek jest po jednej i drugiej stronie. Świat, także ten literacki, staje się trochę lepszy.