22/01/16

Wyjechały

Wioletta Grzegorzewska

Strona cyklu

Wyspa
Wioletta Grzegorzewska

Pseudonim Wioletta Greg; urodzona w 1974 roku w Koziegłowach. Po ukończeniu filologii mieszkała w Częstochowie, a następnie na wyspie Wight w Wielkiej Brytanii. Opublikowała kilka tomów poetyckich, wybór wierszy i próz Wzory skończoności i teorie przypadku/ Finite Formulae and Theories of Chance (wiersze przełożył Marek Kazmierski), minibook Polska prowincja (wraz z Andrzejem Muszyńskim), książkę prozatorską Guguły, której adaptację (w Polsce i w Mołdawii) wystawiał białostocki Teatr Dramatyczny (reż. Agnieszka Korytkowska-Mazur). Laureatka Złotej Sowy Polonii w Wiedniu oraz finalistka nagród literackich: Nike, Gdynia oraz międzynarodowej The Griffin Poetry Prize w Kanadzie. Przekładana na angielski, hiszpański, kataloński, francuski i walijski.

Mar­ta, tłu­macz­ka, zwią­za­na zawo­do­wo z bry­tyj­skim wydaw­nic­twem Pan Mac­mil­lan, w chwi­li prze­pro­wadz­ki do Wiel­kiej Bry­ta­nii ma za sobą jakieś pięć lat zawo­do­we­go prze­kła­du: ust­ne­go, pisem­ne­go, lite­rac­kie­go, aka­de­mic­kie­go, z angiel­skie­go i na angiel­ski; do Lon­dy­nu jedzie w lip­cu 2011 – jak mówi prze­kor­nie, całe życie temu. W Swan­sea cze­ka na nią wyna­ję­te miesz­ka­nie. Połu­dnie Walii przy­po­mi­na jej Śląsk, gdzie się wycho­wa­ła. Rząd cegla­nych dom­ków przy fabry­ce w New­port to pra­wie kato­wic­ki Niki­szo­wiec, któ­ry był kie­dyś osie­dlem robot­ni­czym dla gór­ni­ków. Za oknem nowe­go miesz­ka­nia Mar­ta widzi prze­pięk­ną zato­kę Swan­sea Bay, odkła­da waliz­ki i cho­dzi po miesz­ka­niu, jak­by nie mogła uwie­rzyć, że to już, i że na dłu­żej.

Marze­na jest tłu­macz­ką lite­ra­tu­ry kore­ań­skiej, agent­ką lite­rac­ką, od jede­na­stu lat miesz­ka w Maiden­he­ad nad Tami­zą, gdzie pro­wa­dzi szko­łę języ­ko­wą dla dzie­ci. Dzię­ki swej ela­stycz­no­ści i poświę­ce­niu zdo­ła­ła już zre­ali­zo­wać część swo­ich pla­nów: wraz z kole­żan­ką ze stu­diów, Edy­tą, zało­ży­ła w Pol­sce pierw­sze na świe­cie wydaw­nic­two pro­mu­ją­ce lite­ra­tu­rę kore­ań­ską, prze­ło­ży­ła ulu­bio­ne kore­ań­skie powie­ści. Do Pol­ski jeź­dzi czę­sto ze wzglę­du na wydaw­nic­two i spra­wy oso­bi­ste; czu­je, że już zawsze będzie mia­ła dwa domy.

Anna, tłu­macz­ka i poet­ka, pocho­dzi ze Słup­ska, wyjeż­dża do Lon­dy­nu w grud­niu 2003 roku, gdzie jakiś czas pra­cu­je jako nia­nia. W wier­szu zapi­su­je: „Co wie­czór uczę się tu dnia na pamięć”, ale nie ma poczu­cia, że jest w obcym miej­scu, zna sto­li­cę Wiel­kiej Bry­ta­nii na wylot, bo od matu­ry przy­jeż­dża tu w waka­cje, żeby szko­lić angiel­ski. Przez pierw­szych kil­ka mie­się­cy trzy­ma się twar­do opcji, że po roku wró­ci do kra­ju. Zresz­tą, jak mówi, wszyst­ko w Pol­sce zosta­wi­ła „zawie­szo­ne na haczy­ku” na rok: miesz­ka­nie, pra­cę, przy­jaź­nie, całe życie, by było do cze­go wra­cać; a może jed­nak faj­nie było sobie udo­wod­nić, że zapusz­cze­nie korze­ni w jed­nym miej­scu nie ozna­cza, że nie moż­na się już nigdzie indziej prze­sa­dzić, choć­by tym­cza­so­wo?

Mał­go­rza­ta, poet­ka i redak­tor­ka, nie jedzie w nie­zna­ne, wybie­ra się do męż­czy­zny, któ­ry, jak czu­je, jest czę­ścią jej. Zanim 10 sierp­nia 2012 roku wie­czo­rem wyle­ci z Pozna­nia do Dubli­na, musi poza­my­kać wszyst­kie spra­wy zwią­za­ne z domem, przy­go­to­wać doku­men­ty, poże­gnać się ze zna­jo­my­mi, rodzi­ną. Poet­ka zatrzy­mu­je się na irlandz­kiej pro­win­cji Con­nach­tu. Wyjazd ma zmie­nić w jej życiu wszyst­ko. W kra­ju cze­ka­ły­by na nią: rywa­li­za­cja o pra­cę, o zna­cze­nie, o życie. W Irlan­dii znaj­du­je wszyst­ko, co kocha: góry, oce­an, ale czy to wystar­czy, żeby zostać tam na sta­łe?

Agniesz­ka, tłu­macz­ka, nauczy­ciel­ka języ­ka angiel­skie­go, autor­ka bio­gra­fii o Izy­ku-Men­dlu Born­ste­inie, pocho­dzi ze Szcze­ko­cin. W Rosh Haay­in w Izra­elu miesz­ka od 2010 roku. Na decy­zję wyjaz­du mają wpływ tra­gicz­ne wyda­rze­nia z prze­szło­ści, dzię­ki któ­rym, para­dok­sal­nie, odnaj­du­je miłość swe­go życia: „Zosta­łam gojow­skim Żydem-tuła­czem” – myśli któ­re­goś razu na lot­ni­sku: Ben Gurio­na czy Fry­de­ry­ka Cho­pi­na, po któ­rych tuła się od kil­ku lat. Pol­ska, Izra­el, Pol­ska. Nie wie, gdzie wra­ca, a gdzie wyjeż­dża. Nie wie, gdzie jest jej dom.

Joan­na jest poet­ką i psy­cho­loż­ką. W 1992 roku jej ojciec dosta­je pra­cę na dale­kiej Pół­no­cy, w nor­we­skim Kir­ke­nes, gdzie zima trwa od paź­dzier­ni­ka do maja. W roku 2012 poet­ka debiu­tu­je tomem wier­szy po nor­we­sku i tłu­ma­czy frag­men­ty Kro­no­sa Witol­da Gom­bro­wi­cza, miesz­ka w nie­da­le­ko cen­trum Oslo, w dziel­ni­cy zwa­nej Góra Świę­te­go Han­sa, w wiel­kim cegla­nym budyn­ku, gdzie wcze­śniej miesz­ka­li robot­ni­cy, a teraz głów­nie stu­den­ci i mło­dzież. – Bycie czło­wie­kiem to prze­ży­wa­nie wszyst­kie­go zawsze od nowa – opo­wia­da Joan­na.

Maria, tłu­macz­ka i redak­tor­ka, nie­wie­le pamię­ta z dnia wyjaz­du. Nic dziw­ne­go. Ma zale­d­wie czte­ry lata, gdy jej rodzi­na posta­na­wia sko­rzy­stać z oka­zji i decy­du­je się na opusz­cze­nie kra­ju. Jest rok 1957, cza­sy odwil­ży gomuł­kow­skiej, gdy wresz­cie moż­na zała­twić pasz­port, a wła­dza zno­si zakaz posia­da­nia obcych walut. Nie jadą w ciem­no. W Lon­dy­nie cze­ka­ją na nich dziad­ko­wie. Maria jest zna­ną w Wiel­kiej Bry­ta­nii poet­ką, ale na publi­ka­cję pierw­sze­go tomu Cedry z Wale­po­le Park w Pol­sce musi cze­kać kil­ka­dzie­siąt lat. Nigdy nie zmie­nia trud­ne­go do wypo­wie­dze­nia w anglo­ję­zycz­nym świe­cie nazwi­ska, a jej rodzi­na do dziś prze­cho­wu­je bilet z pierw­sze­go lotu Warszawa–Bruksela–Londyn.

Ja uło­ży­ły się ich losy poza Pol­ską? Co zapa­mię­ta­ły z dnia wyjaz­du i czy zde­cy­do­wa­ły się na powrót do kra­ju? Zapra­szam do lek­tu­ry moich roz­mów z cyklu „Wyje­cha­ły”, któ­re, dzię­ki uprzej­mo­ści Biu­ra Lite­rac­kie­go, będę publi­ko­wać w 2016 roku biBLio­te­ce.