Wyrób poezjopodobny (2)
Przemysław Rojek
Strona cyklu
Wieża KurremkarmerrukaPrzemysław Rojek
Nowohucianin z Nowego Sącza, mąż, ojciec, metafizyk, capoeirista. Doktor od literatury, nauczyciel języka polskiego w krakowskim Liceum Ogólnokształcącym Zakonu Pijarów, nieudany bloger, krytyk literacki. Były redaktor w sieciowych przestrzeniach Biura Literackiego, laborant w facebookowym Laboratorium Empatii, autor – miedzy innymi – książek o poezji Aleksandra Wata i Romana Honeta.
No to się nawyrabiało!…
Ale może po kolei.
W listopadzie trafiłem na kurs dla egzaminatorów maturalnych z języka polskiego, organizowany przez krakowską Okręgową Komisję Edukacyjną. Wiadomo – matura się zmienia, szkolić trzeba. Entuzjazmu dla całej imprezy nie było we mnie – eufemistycznie mówiąc – za grosz, ale poszedłem z poczucia obowiązku: żeby w razie czego nikt nie robił mojej szkole problemów, że ma niedostatek odpowiednio wykwalifikowanych egzaminatorów, no i żeby zobaczyć, jak autorytety i eksperci podchodzą z wyżyn swej autorytatywności i eksperctwa do czegoś, o czym (o tę maturę niby cały czas chodzi) do tej pory wiedziałem tylko z własnej nauczycielskiej praktyki, niepopartej stosownym szkoleniowym sznytem, że jest złe (to kolejny eufemizm).
Okazało się, że jest bardzo złe. Ta matura znaczy się.
Krótko po powrocie ze wspomnianego szkolenia napisałem, de profundis swej frustracji, przygnębienia i złości, post na Facebooka. No, post jak post – nie traktowałem go nazbyt poważnie, ot, takie sobie wywalenie negatywnych emocji, retorycznie odpowiednio podkręcone. Żadnych konkretów, klasycystycznie czyste w swej linii i proporcji narzekactwo, w którym – wiadomo – nie ma mistrza nad polskiego nauczyciela. A centralnym punktem tego posta uczyniłem hasło, które mi się wymyśliło ostatniego dnia szkoleniowej nasiadówy, a które wtedy natychmiast nagryzmoliłem wielkimi wołami – dziurawiąc z wściekłości kartkę długopisem – w notesie, który (jako wzorowy uczestnik procedury przyuczania) miałem oczywiście na podorędziu: „Uczę. Kocham. Nie egzaminuję”.
No i chyba jakoś od tego hasła tak poszło, że się – jak wspomniałem – nawyrabiało. Bo o tej maturze, że zła, to już od dwóch lat (czyli od momentu, kiedy mniej więcej zaczęło być wiadomo, co to za niestrawialny pasztet) różne mądrzejsze i mądrzejsi ode mnie rozpisują się jak internety długie i szerokie – a przecież gdzieś tam między ich mądrymi pisaniami znalazło się jeszcze miejsce, by moje hasło poniosło się jak ogień z niedopałka rzuconego w suchą ściółkę.
Post zaczął gwałtownie uciekać z mojej bańki: zaszerował go potężnie opiniotwórczy fanpage „NIE dla chaosu w szkole”, posłużył jako materiał do newsa w satyrycznym „aszdzienniku”, nawet – Boże mój! – jakaś sympatyczna tik-tokerka przywoływała go w jednym ze swych filmików. No i w ślad za tym poszły wiadomości od różnych podmiotów sprawczych, bym się wypowiedział. No to się wypowiedziałem – dla „Gazety Wyborczej”, dla radia Tok FM (tutaj można znaleźć tekstowy zapis audycji), dla „Tygodnika Powszechnego”, dla Interii, wreszcie – dla portalu Hello Zdrowie. Ba!, zdarzyło się nawet tak, że ekipa TVN‑u przedzierała się przez tony śniegu, które dokumentnie przywaliły Kraków początkiem grudnia, by w kopnych zaspach pod moim blokiem gadać ze mną przez dwadzieścia minut, z czego jakieś szałowe kilkadziesiąt sekund trafiło do wieczornego programu informacyjnego…
Nie będę tu oczywiście powtarzał tego wszystkiego, co mi się nie podoba w nowej maturze (najpełniej zresztą przedstawiłem swoje stanowisko nie w żadnym z wyżej linkowanych materiałów, ale w trzech wpisach na swoim bieda-blogu: tutaj, tutaj, tutaj i jeszcze tutaj – i jeśli tylko sił, czasu, ochoty i dobrej/złej woli mi starczy, będę tego dissa ciągnął dalej). A tu ma przecież być – obiecany tytułem – kolejny wyrób poezjopodobny.
Inspiracja przyszła z kolejnych publicznych wypowiedzi funkcjonariuszy Centralnej Komisji Egzaminacyjnej i Ministerstwa Edukacji i Nauki – którzy to funkcjonariusze za każdym swoim wystąpieniem coraz bardziej zachwycali się genialnością swoją i swojej koncepcji egzaminu maturalnego (co zresztą – tak na marginesie zauważam – wcale nie przeszkadzało im co chwilę wspinać się na jeszcze wyższe poziomy genialności i ogłaszać wciąż następnych aktualizacji schematu i zasad oceniania owej podobnoż doskonałej matury). I kiedy tak ich z zawodowego obowiązku słuchałem, zdałem sobie sprawę, że uczestniczę w festiwalu nowomowy, której nie powstydziliby się najbardziej twardogłowi członkowie niegdysiejszego PZPR‑u i ich sankcjonowani medialni propagandyści. A stąd był już tylko krok do pomysłu, by sprawdzić, jak to całe okołomaturalne bełkotanie wyglądałoby po akcie translacji na jakiś wiersz nowofalowy, który to wiersz – jak wiadomo – radził sobie z obnażaniem mechanizmów nowomowy najlepiej, jak tylko można. Sięgnąłem więc po zawsze doskonałą Określoną epokę Stanisława Barańczaka, to i owo pozmieniałem i wyszło mi to, co wyszło. Czym się dzielę teraz, tuż przed maturą – o której wynik oczywiście cholernie się boję, ale teraz jest już ten moment, że zostało wyłącznie wściekłe szyderstwo…
Obiektywne kryteria
Mamy obiektywne kryteria (trzask flesza) i to
trzeba subiektywnie przyjąć z pełnym.
Obiektywizmem. Mamy (dźwięk
przychodzącego esemesa) subiektywnie obiektywne
kryteria, kryteria
pozwalające obiektywnie, dzięki
kryteriom obiektywizującym i standaryzującym i
tak dalej (piknięcie komunikatora), subiektywnie patrząc. Na kryteria.
Mamy obiektywne kry (sięgnięcie po
telefon) teria i ja bym tu subiektywnie
zobiektywizował, że dzięki nim zostaną
wyznaczone kryteria, oznaczane będą
błędy, które nie obiektywizują dostatecznie, oraz
naznaczone zostaną subiektywne nieobiektywizmy
(stukot spadającego telefonu) uczniów, którzy nie. Kto ma pytania? Nie widzę.
Skoro nie widzę, widzę, że będę wyrazicielem,
subiektywnie wyrażając na zakończenie obiektywność, że
mamy obiektywne kryteria, taka
jest obiektywna subiektywność,
i innej obiektywności subiektywnie nie ma.