26/02/18

Zdania i uwagi – revisited (1)

Przemysław Rojek

Strona cyklu

Wieża Kurremkarmerruka
Przemysław Rojek

Nowohucianin z Nowego Sącza, mąż, ojciec, metafizyk, capoeirista. Doktor od literatury, nauczyciel języka polskiego w krakowskim Liceum Ogólnokształcącym Zakonu Pijarów, nieudany bloger, krytyk literacki. Były redaktor w sieciowych przestrzeniach Biura Literackiego, laborant w facebookowym Laboratorium Empatii, autor – miedzy innymi – książek o poezji Aleksandra Wata i Romana Honeta.

***

Tytuł tego, co będzie się tu pisa­ło (a ści­ślej, tegoż tytu­łu pierw­sza część), nawią­zu­je. Do cze­go? Cóż, nie chciał­bym obra­żać niczy­jej histo­rycz­no­li­te­rac­kiej kom­pe­ten­cji, ale na wszel­ki wypa­dek, nie­co bar­dziej nie wprost, dopo­wiem, że rów­nie dobrym tytu­łem były­by „notat­ki z lek­cji o roman­ty­zmie”. Tak, wła­śnie tak – wszyst­ko to będzie efek­tem namy­słów i olśnień nawie­dza­ją­cych mnie pod­czas roz­ma­wia­nia na lice­al­nych lek­cjach pol­skie­go o kul­tu­rze i lite­ra­tu­rze doby roman­ty­zmu. I nie są to notat­ki „do lek­cji”, ale „z lek­cji” – bo abso­lut­nie każ­da z tych myśli wyku­wa­ła się w ogniu wspól­nych dys­ku­sji i innych inter­pre­ta­cyj­nych utru­dzeń… Chy­ba nie od rze­czy będzie zatem – tym bar­dziej że ser­decz­na wdzięcz­ność jest tema­tem na wskroś roman­tycz­nym – zło­żyć już teraz naj­ser­decz­niej­sze podzię­ko­wa­nia wszyst­kim moim uczniom, któ­rzy zapę­dzi­li mnie w tak pokręt­ne, cza­sem lite­ra­tu­ro­znaw­czo here­tyc­kie ścież­ki.

***

No ale prze­cież uczę już od pięt­na­stu lat – cze­mu więc nigdy dotych­czas feno­men roman­ty­zmu nie nabrzmiał we mnie do roz­mia­rów cze­goś owo­cu­ją­ce­go nie­ocze­ki­wa­ny­mi dla mnie same­go sko­ja­rze­nia­mi? Nie mam wąt­pli­wo­ści: to spra­wa tego, że w poprzed­nim roku szkol­nym postą­pi­łem wbrew powie­la­nej bez­myśl­nie ruty­nie i zamiast oddzie­lać cykle lek­cji o Dzia­dach wileń­sko-kowień­skich i drez­deń­skich, połą­czy­łem je w jed­ną całość. I wte­dy dopie­ro coś eks­plo­do­wa­ło, zupeł­nie po mic­kie­wi­czow­sku otwo­rzy­ła się nade mną wiel­ka bania z poezją. Co jest jesz­cze jed­nym dowo­dem na to, jak nie­by­wa­łym tek­stem są teatral­ne arcy­po­ema wiesz­cza.

***

Teatral­ne arcy­po­ema… No nie, nie przej­dzie mi przez gar­dło nazwa­nie Dzia­dów dra­ma­tem! Wszak sam ich autor tak wła­śnie je nazy­wał: „poema” (czę­ści II, IV i III), ewen­tu­al­nie „wido­wi­sko” (część I). Strasz­nie trud­no dojść, do jakiej kon­wen­cji geno­lo­gicz­nej te „poema” odsy­ła­ją, przyj­mij­my więc zdro­wo­roz­sąd­ko­wo, że cho­dzi o licz­bę mno­gą okre­śla­ją­cą nie­jed­no­rod­ne, acz cało­ścio­we utwo­ry poetyc­kie. A w czym uży­ty prze­ze mnie przy­miot­nik „teatral­ne” miał­by być lep­szy od – po pro­stu – dra­ma­tu? Tu muszę odwo­łać się do książ­ki, któ­ra (a prze­cież o cyklu Dzia­dów to i owo się czy­ta­ło) abso­lut­nie roz­wa­li­ła moje myśle­nie o poemach Mic­kie­wi­cza – czy­li do Dzia­dów. Teatru świę­ta zmar­łych Lesz­ka Kolan­kie­wi­cza. To abso­lut­nie obłą­ka­ne (więc rów­nież: abso­lut­nie genial­ne) dzie­ło sta­wia taką oto tezę (któ­rą stresz­czam w spo­sób być może rów­nie obłą­ka­ny: błęd­ny, błą­dzą­cy, zbłą­ka­ny…) – tekst wiesz­cza to naj­peł­niej­szy wyraz naj­bar­dziej fun­da­men­tal­nej czło­wie­czej intu­icji, cze­goś, co leży u pod­staw wznio­słej i prze­klę­tej sepa­ra­cji nasze­go gatun­ku od innych człe­ko­kształt­nych. Czy­li prze­świad­cze­nia, że nasza egzy­sten­cja jest czymś nie­znisz­czal­nym przez bio­lo­gicz­ną śmierć, że raz roz­pę­dzo­ny cięż­ki pier­wia­stek życia ini­cju­je reak­cję łań­cu­cho­wą się­ga­ją­cą w czas aż po wiecz­ność, poza moment, gdy w ostat­niej gwieź­dzie w kosmo­sie wypa­li się naj­ostat­niej­sza dro­bi­na pali­wa jądro­we­go. I żeby to zro­zu­mieć, dwu­dzie­sto­dwu­let­ni Mic­kie­wicz potrze­bo­wał cmen­ta­rza w Solecz­ni­kach, gdzie 2 listo­pa­da 1821 roku zoba­czył obrzęd Dzia­dów. I wte­dy też chy­ba pojął, że aby dać lite­rac­ki obraz owe­go pierw­sze­go drgnie­nia ludz­kiej świa­do­mo­ści, potrze­bu­je for­my teatral­nej, w któ­rej zło­ży­li­śmy depo­zyt takiej poezji, któ­rej naj­bli­żej do sta­tu­su rytu­ału, litur­gii, świę­ta. Zaczy­na więc pra­co­wać nad tym, co osta­tecz­nie przyj­mie kształt II czę­ści arcy­po­emów (naj­waż­niej­szej, bo prze­cież to w niej, za zawar­ty­mi drzwia­mi kapli­cy, insce­ni­zu­ją się wszyst­kie pozo­sta­łe; to tam wezmą na sie­bie aktor­skie cia­ła escha­to­lo­gia, ochrzczo­ne pogań­stwo, meta­fi­zy­ka, ety­ka, zawie­dzio­na miłość, auto­bio­gra­fia, fila­re­ci, powsta­nie, sło­wia­no­fil­stwo, Sybir…), przy­mie­rza­jąc się już to do kon­wen­cji ope­ry (naj­ści­ślej wią­żą­cej jako­ści wier­szo­wa­ne­go sło­wa, aktor­skie­go gestu, śpie­wu, muzy­ki i tań­ca), już to do ram tra­ge­dii attyc­kiej (któ­ra wszak towa­rzy­szy­ła cele­bra­cji wiecz­nie odra­dza­ją­ce­go się życia, sym­bo­li­zo­wa­ne­go przez ćwiar­to­wa­ne na thy­me­le i zra­sta­ją­ce się cia­ło Dio­ni­zo­sa). Pra­cu­je powo­li (nie­po­mier­nie dłu­żej niż nad o wie­le bar­dziej wszak roz­bu­do­wa­ną odsło­ną drez­deń­ską), jak­by zda­wał sobie spra­wę – a wie­my, że sobie zda­wał, bo śla­dy wni­kli­wych źró­dło­wych stu­diów znaj­du­ją się w sło­wie wstęp­nym poety – z jak nie­po­ję­tą mate­rią ma do czy­nie­nia.

***

Nie dra­mat zatem – bo dra­ma­tem może być i kotur­no­wa kla­sy­cy­stycz­na tra­ge­dia, i nie­wy­bred­na far­sa dla jar­marcz­nej gawie­dzi, i drę­two dydak­tycz­na oświe­ce­nio­wa kome­dyj­ka… A Dzia­dy to teatr w sen­sie naj­bar­dziej pier­wot­nym: obrzę­do­wa insce­ni­za­cja rudy­men­tar­nej meta­fi­zy­ki – i kto wie, może to nie przy­pa­dek, że wła­śnie roman­ty­cy, tak bar­dzo wszak wyczu­le­nia na nad­rze­czy­wi­sty wymiar bycia, uko­cha­li sobie wszel­kie for­my teatral­ne, czy­niąc z nich naj­bar­dziej chy­ba pojem­ną kon­wen­cję gatun­ko­wą w histo­rii lite­ra­tu­ry zachod­niej… I chy­ba nikt nie zro­zu­miał tego naj­istot­niej­sze­go sen­su Dzia­dów – że roz­gry­wa się on w tria­dzie teatru, rytu­ału i cele­bra­cji nie­znisz­czal­ne­go życia – lepiej od Kon­ra­da Swi­nar­skie­go, któ­re­go sce­nicz­nej adap­ta­cji arcy­po­emów zawdzię­czam bodaj tyle samo co książ­ce Kolan­kie­wi­cza (choć to dopie­ro Kolan­kie­wicz uświa­do­mił mi, co tak napraw­dę oglą­dam, kie­dy po raz kolej­ny się­gam po nagra­nie spek­ta­klu, kapi­tal­nie przy­spo­so­bio­ne przez Laco Ada­mi­ka na uży­tek tele­wi­zyj­ny). Ta w grun­cie rze­czy bar­dzo pro­sta adap­ta­cja tek­stu Mic­kie­wi­cza (któ­rą to pro­sto­tę wybit­nie pod­kre­śla po chłop­sku ubo­żuch­na, infan­tyl­na, oleo­dru­ko­wa gra sce­no­gra­fii i kostiu­mu) w cało­ści pod­po­rząd­ko­wa­na jest wysił­ko­wi unie­waż­nia­nia podzia­łu na sce­nę i widow­nię, na akto­ra i widza, wresz­cie – na akto­ra i gra­ne­go prze­zeń boha­te­ra, prze­mia­nie wido­wi­ska w miste­rium. To dla­te­go zawsze pod­no­szą mi się wło­sy na kar­ku, gdy Anioł zakre­śla pół­okrąg mie­czem i przy­po­mi­na, że wła­dza myśli zdol­na jest oba­lać i dźwi­gać tro­ny; dla­te­go też łzy pie­ką mnie pod powie­ka­mi, ile­kroć obsy­py­wa­ny śnie­giem Kon­rad rzu­ca klą­twę na ludy, co wła­sne mor­du­ją pro­ro­ki; dla­te­go też, kie­dy Guślarz roz­kła­da ramio­na i wypo­wia­da pierw­szą inwo­ka­cję, czu­ję, jak łaszą się do mnie duchy moich zmar­łych, któ­rych z każ­dym rokiem przy­by­wa…

***

Jak­że bla­do wypa­da w porów­na­niu z wiel­kim dzie­łem Kon­ra­da Swi­nar­skie­go Lawa Tade­usza Kon­wic­kie­go: prze­ga­da­na, nie­wy­ra­zi­sta, nade wszyst­ko zaś – żało­śnie naiw­na i jed­no­wy­mia­ro­wa w swych pró­bach aktu­ali­za­cji Dzia­dów! Swi­nar­ski, wła­ści­wie nie odstę­pu­jąc od lite­ry histo­rycz­ne­go usy­tu­owa­nia arcy­po­emów, wydo­był z nich naj­głęb­szą uni­wer­sal­ność o zgo­ła kosmicz­nym roz­ma­chu; Kon­wic­ki, wypeł­nia­jąc myśl Mic­kie­wi­cza doraź­ną tre­ścią, bru­tal­nie roz­pra­wił się z każ­dym odru­chem zna­cze­nio­wej otwar­to­ści. Jedy­nym napraw­dę zna­ko­mi­tym momen­tem Lawy jest Wiel­ka Impro­wi­za­cja – mani­chej­sko roz­dar­ta na jasność i ciem­ność twarz Gusta­wa Holo­ub­ka, jego nie­na­tu­ral­nie zwę­żo­ne przez bia­łe świa­tło punk­to­we­go reflek­to­ra źre­ni­ce… Gniew­nie wywrza­ski­wa­ne pyta­nia o bożą obec­ność w Auschwitz i Katy­niu tyl­ko w tej jed­nej sce­nie fil­mu nabie­ra­ją peł­ne­go sen­su.

***

Nie spraw­dza­łem w uczo­nych pismach, co wła­ści­wie skło­ni­ło Johan­na Wol­fgan­ga Goethe­go do decy­zji, że dru­ga część Fau­sta będzie mogła uka­zać się dopie­ro po śmier­ci auto­ra… A sko­ro nie spraw­dzi­łem, to nie wiem, czy nie nara­żam się na śmiesz­ność z taką oto teo­rią: jeśli Faust miał żyć dopó­ty, dopó­ki sam nie zechce zatrzy­mać się w chwi­li, dopó­ki nie wyga­śnie w nim pra­gnie­nie cią­głe­go ruchu, dzia­ła­nia, roz­wo­ju (wszyst­ko to, co zawie­ra się w nie­miec­kim sło­wie Stre­iben, „dąże­nie”), to w testa­men­cie Goethe­go widzę pró­bę zapew­nie­nia sobie warun­ko­wej nie­śmier­tel­no­ści. Bo dopó­ki Faust żyje (roz­wi­ja się w nie­po­ha­mo­wa­nym dąże­niu), dopó­ty nie może być ukoń­czo­ne dzie­ło o jego losach; a w związ­ku z tym nie może umrzeć ten, któ­ry dzie­ło two­rzy. Czy nie jest zatem tak, że finał losów Fau­sta, ogło­szo­ny dru­kiem po śmier­ci Goethe­go, spra­wił, że sam Goethe (wprzę­gnię­ty w tę samą logi­kę ruchu co wykre­owa­ny prze­zeń boha­ter) ponie­kąd prze­kro­czył wła­sną śmierć? Zresz­tą – może nie cho­dzi o śmierć (Goethe w swym przy­wią­za­niu do racjo­nal­no­ści nie mógł chy­ba jed­nak na poważ­nie wie­rzyć w moż­li­wość unik­nię­cia bio­lo­gicz­ne­go kre­su), a o zba­wie­nie? Wszak z kano­nicz­nych roz­po­znań Mir­cei Elia­de­go wie­my, że Mefi­sto, dążąc do wyga­sze­nia w Fau­ście pra­gnie­nia życia, tak napraw­dę pra­gnie unie­waż­nić zba­wie­nie, to nie­zna­ją­ce krań­ców spo­tę­go­wa­nie bycia; czy nie jest zatem tak, że Goethe, umie­ra­jąc przed speł­nie­niem się nicu­ją­cej misji Mefi­sto­fe­le­sa wobec Fau­sta, umie­ra w sta­nie łaski?

***

Zna­na jest teza Marii Janion, że na pro­gu III Rzecz­po­spo­li­tej wyczer­pał się w Pol­sce para­dyg­mat roman­tycz­ny. Teza jak teza – moż­na ją uznać za nie­dy­sku­to­wal­ny dogmat, moż­na pole­mi­zo­wać… Ja zawsze pod­cho­dzi­łem do tego sądu moc­no scep­tycz­nie – zwłasz­cza że moja wer­sja histo­rii lite­ra­tu­ry pol­skiej w ogó­le nie­zbyt się pokry­wa z utrwa­lo­nym (zwłasz­cza na uży­tek dydak­ty­ki szkol­nej) podzia­łem. Widzę to tak: po okre­sie pre­hi­sto­rycz­nym, czy­li po przy­pa­da­ją­cym na czas póź­nej doj­rza­ło­ści i schył­ku euro­pej­skie­go śre­dnio­wie­cza archa­iku piśmien­nej pol­sz­czy­zny, roz­po­czy­na się kla­sy­cyzm, któ­ry trwa gdzieś od poło­wy wie­ku XVI aż po począ­tek XIX stu­le­cia; moc­ne wyróż­nia­nie w nim baro­ku wyda­je mi się pew­ną prze­sa­dą, wszak – uwzględ­nia­jąc wszyst­kie donio­słe i nie­wąt­pli­we róż­ni­ce – taki na przy­kład Daniel Nabo­row­ski two­rzył pod prze­moż­nym wpły­wem poetyk kla­sy­cy­stycz­nych. Po tych mniej wię­cej dwóch wie­kach przy­cho­dzi wła­śnie roman­tyzm – i trwa on aż do począt­ków dwu­dzie­sto­le­cia mię­dzy­wo­jen­ne­go, zagar­nia­jąc w sie­bie tra­dy­cyj­nie wyod­ręb­nia­ne jako osob­ne momen­ty pozy­ty­wizm i Mło­dą Pol­skę. Pozy­ty­wizm – owszem, nobi­li­tu­je pro­zę kosz­tem poezji, ale prze­cież wyra­sta z iden­tycz­ne­go jak roman­tyzm (acz oczy­wi­ście dosto­so­wa­ne­go do nowych warun­ków histo­rycz­nych, spo­łecz­nych, poli­tycz­nych i cywi­li­za­cyj­nych) eto­su ofia­ry. Czy może­my bez roman­ty­zmu zro­zu­mieć Sta­ni­sła­wa Wokul­skie­go albo Witol­da Kor­czyń­skie­go? Czyż bez roman­tycz­nych rein­ter­pre­ta­cji sar­ma­ty­zmu jako ostoi pol­sko­ści (zna­czo­nej choć­by Pamiąt­ka­mi Sopli­cy, Panem Tade­uszem i – w wer­sji iro­nicz­nej – Beniow­skim albo kome­dio­pi­sar­stwem Alek­san­dra Fre­dry) jeste­śmy w sta­nie w peł­ni pojąć feno­men nie­bo­tycz­nej popu­lar­no­ści Poto­pu? Mło­da Pol­ska to z kolei przy­bra­na w nowe for­my lite­rac­kie­go wyra­zu (choć też bez prze­sa­dy: nie trze­ba prze­sad­nej prze­ni­kli­wo­ści, by skon­sta­to­wać, że liry­ce mło­do­pol­skiej w jej masie bli­żej do póź­ne­go Juliu­sza Sło­wac­kie­go niż do sym­bo­li­zmu w rady­kal­nej, naj­peł­niej­szej, mal­lar­me­ań­skiej wer­sji) aktu­ali­za­cja inne­go pier­wiast­ka roman­tycz­ne­go – tego od apo­te­ozy poezji jako logo­su, poety jako natchnio­ne­go wizjo­ne­ra, sztu­ki jako samot­ni­czej kon­tem­pla­cji aż po gro­zę wznio­słe­go świa­ta natu­ry… A dru­gi bie­gun pol­skie­go moder­ni­zmu, ten naro­do­wo i spo­łecz­nie słu­żeb­ny (oczy­wi­ście: słu­żeb­ny tyl­ko w tym sen­sie, w jakim słu­żeb­na jest dra­pież­na pro­to­he­glow­ska dia­lek­ty­ka rela­cji Kubu­sia Fata­li­sty wzglę­dem jego pana), ten od Toma­sza Judy­ma i Wyzwo­le­nia? Tak, trze­ba było dopie­ro tego „odzy­ska­ne­go śmiet­ni­ka” Julia­na Kade­na-Ban­drow­skie­go, by rze­czy­wi­ście, jak chciał tego Anto­ni Sło­nim­ski, „zrzu­cić z ramion płaszcz Kon­ra­da”, by roz­po­cząć w Pol­sce nowo­cze­sność… Bo lite­rac­kie eks­ce­sy pierw­szej poło­wy lat 20. poprzed­nie­go stu­le­cia (od szarż ska­man­dry­tów i futu­ry­stów po wykry­sta­li­zo­wa­nie się pro­gra­mu arty­stycz­ne­go Awan­gar­dy Kra­kow­skiej) to nie tyl­ko nowe myśle­nie o języ­ku poetyc­kim, nie tyl­ko osten­ta­cyj­ne – choć nie­zbyt szcze­re i kon­se­kwent­ne, umów­my się – désin­téres­se­ment spra­wa­mi naro­du i spo­łe­czeń­stwa, ale też pró­ba zde­tro­ni­zo­wa­nia dwóch naj­bar­dziej może mocar­nych boż­ków roman­tycz­ne­go pan­te­onu, czy­li natu­ry i pato­su. I to wte­dy wła­śnie, u pro­gu II Rzecz­po­spo­li­tej, nastą­pi­ła osta­tecz­na akcep­ta­cja i afir­ma­cja tego, że czło­wiek okre­śla sie­bie wobec wszyst­kie­go inne­go jako zwie­rzę wiel­ko­miej­skie; wte­dy też nobi­li­to­wa­no śmiech (wca­le czę­sto cham­ski, gar­gan­tu­icz­ny, bebe­cho­wa­ty i pry­mi­tyw­ny – po rów­no odle­gły i od per­wer­syj­nych kalam­bu­rów Jana Andrze­ja Morsz­ty­na, sub­tel­nych pół­u­śmie­chów w służ­bie popra­wia­nia świa­ta u XBW, jak i od wie­lo­po­zio­mo­wej iro­nii Sło­wac­kie­go i Cypria­na Kami­la Nor­wi­da) jako peł­no­praw­ny śro­dek poetyc­kie­go wyra­zu.

***

Wszyst­ko to, co powy­żej (jak wszyst­kie nad­mier­nie kate­go­rycz­ne tak­so­no­mie, typo­lo­gie i kate­go­ry­za­cje) trak­to­wać nale­ży z dużą rezer­wą; wró­ci patos (bo Tade­usz Peiper, bo Julian Przy­boś), wró­ci zaan­ga­żo­wa­nie (bo póź­niej­szy Julian Tuwim z Bru­no­nem Jasień­skim), wró­cą rous­so­izmy… A nade wszyst­ko – nigdy nie wyczer­pie się w nas roman­tyzm. Wyra­sta­li­śmy raczej w chłop­skich zagro­dach i w szla­chec­kich dwor­kach  niż w mia­stach, hory­zont nasze­go poj­mo­wa­nia świa­ta wyzna­cza­ły więc bar­dziej upo­rczy­wa kolek­tyw­na nie­świa­do­mość pogań­sko-magicz­na i rytu­al­no-emo­cjo­nal­ny kato­li­cyzm, nie oświe­ce­nio­we i pozy­ty­wi­stycz­ne ide­ały rozu­mu i wie­dzy, nie pro­te­stanc­ki prak­ty­cyzm; feral­ność nasze­go geo­gra­ficz­ne­go usy­tu­owa­nia spra­wi­ła, że aby nie musieć wie­rzyć w cią­żą­cą nad nami dzie­jo­wą klą­twę, zaczę­li­śmy przy­pi­sy­wać sobie role mesjań­skie; prze­strze­ga­nie tego, co na per­ga­mi­nach, musie­li­śmy zawsze egze­kwo­wać żela­zem, stąd nauczy­li­śmy się cenić bar­dziej dzia­ła­nie niż myśle­nie, bar­dziej rycer­ski honor niż kupiec­ką zapo­bie­gli­wość; prze­le­wa­jąc krew w obro­nie gospo­da­rzą­cych na odle­głych fol­war­kach matek, żon, córek i sióstr, nie wyszli­śmy w naszym doświad­cza­niu miło­ści poza cudacz­ne połą­cze­nie l’amour cour­to­is i kul­tu maryj­ne­go, tej z lek­ka tyl­ko ochrzczo­nej sche­dy po możeb­nych pra­sło­wiań­skich matriar­cha­tach; wzię­li­śmy sobie ze wscho­du fata­lizm i eks­plo­zyw­ną, momen­tal­ną emo­cjo­nal­ność, wzię­li­śmy przy­wią­za­nie do bizan­tyń­skiej este­ty­ki nad­mia­ru, by pró­bo­wać to wbić w mody pod­pa­try­wa­ne w Rzy­mie i Pary­żu. Modli­my się prze­to przed Panem Tade­uszem (a tak­że przed Poto­pem, tym reali­stycz­nym rema­kiem ostat­nie­go wiel­kie­go dzie­ła Mic­kie­wi­czem) bo to w nich naj­do­sko­nal­szy wyraz zna­la­zło i to, co sar­mac­kie i to, roman­tycz­ne. A wię­cej nam nie potrze­ba.

***

Zresz­tą – Maria Janion w swo­im liście skie­ro­wa­nym na Kon­gres Kul­tu­ry 2016 pisa­ła o tym nie­moż­li­wym do wyle­cze­nia pol­skim roman­ty­zmie. Strasz­li­wie pisa­ła, oskar­ży­ciel­sko – i  samo­oskar­ży­ciel­sko, jak­by ból spra­wia­ła jej koniecz­ność zre­wi­do­wa­nia wła­sne­go sądu sprzed dwóch dekad o koń­cu domi­nu­ją­cej roli for­ma­cji roman­tycz­nej w naszej kul­tu­rze. Bo też praw­dą jest, że roman­tycz­na nuta – na któ­rej po rów­no i przy rosną­cym aplau­zie kon­cer­tu­ją dziś kon­ser­wa­tyw­no-socjal­ny PiS i ugru­po­wa­nia poli­tycz­ne wychy­lo­ne odeń bar­dziej na pra­wo w kie­run­ku nacjo­na­li­zmu – jest w całej roman­tycz­nej gamie naj­bar­dziej może odstrę­cza­ją­ca: uza­leż­nie­nie myśle­nia o jutrze od apo­te­ozy mitów histo­rycz­nych, nekro­fil­skie fascy­na­cje mar­ty­ro­lo­gią, roz­le­ni­wia­ją­ce pom­po­wa­nie ego­izmu naro­do­we­go prze­świad­cze­niem o mesjań­skim powo­ła­niu naro­du pol­skie­go… Nie­wie­le w tym świę­te­go roman­tycz­ne­go burzy­ciel­stwa, nie­wie­le tej tyta­nicz­nej wal­ki o prze­ora­nie jed­nost­ko­wej świa­do­mo­ści, któ­re win­no być poprze­dzo­ne afir­ma­cją sie­bie same­go w całej peł­ni swej wiel­ko­ści, ale i swo­ich ogra­ni­czeń. Dla­te­go też, ile­kroć myślę o Marii Janion piszą­cej wspo­mnia­ny list, tyle­kroć sta­je mi przed ocza­mi jed­no uję­cie z Dra­ku­li Fran­ci­sa For­da Cop­po­li, fil­mu skąd­inąd arcy­ro­man­tycz­ne­go – to, na któ­rym gra­ny przez Anthony’ego Hop­kin­sa dok­tor van Hel­sing wycho­dzi z ruin na świa­tło zimo­we­go poran­ka, zakrwa­wio­ny, sła­nia­ją­cy się, z roz­wia­ny­mi siwy­mi wło­sa­mi, a w lewej ręce potrzą­sa trze­ma odcię­ty­mi gło­wa­mi strzyg, rzu­ca­jąc w bez­den­ną prze­paść osta­tecz­ne wyzwa­nie zło­wro­gie­mu wam­pi­ro­wi.

***

Wam­pir… Nie myślę tu – przy­naj­mniej nie bez­po­śred­nio – o słyn­nej „bio­gra­fii sym­bo­licz­nej” wam­pi­ry­zmu pió­ra samej Janion. Cho­dzi mi o to, że abso­lut­nie naj­do­nio­ślej­szym doko­na­niem Mic­kie­wi­cza jako filo­zo­fa i antro­po­lo­ga pol­sko­ści jest dla mnie zdia­gno­zo­wa­nie natu­ry Pol­ski i Pola­ków jako jako­ści połą­czo­nych rela­cją wam­pi­rycz­ną wła­śnie. Wszy­scy pamię­ta­my (?) ze szko­ły ewi­dent­nie wam­pi­rycz­ny ton poprze­dza­ją­cej obie impro­wi­za­cje Kon­ra­da pie­śni z III czę­ści Dzia­dów – ale prze­cież wam­pir w pewien spo­sób spi­na klam­rą całe dzie­ło poety, począw­szy od otwie­ra­ją­cej Dzia­dy wileń­sko-kowień­skie bal­la­dy „Upiór”, a skoń­czyw­szy na słyn­nej pre­lek­cji z 4 kwiet­nia 1843 roku, wygło­szo­nej w Col­lège de Fran­ce w ramach kur­su lite­ra­tu­ry sło­wiań­skiej (gdzie zresz­tą Mic­kie­wicz wyraź­nie wska­zu­je na zwią­zek mię­dzy wam­pi­ry­zmem a rytu­ałem Dzia­dów). A po dro­dze mamy wszak i prze­kład Giau­ra George’a Byro­na („Lecz wprzód zosta­niesz na zie­mi upio­rem; / I trup twój, z gro­bu wyła­żąc wie­czo­rem, / Pój­dzie nawie­dzać kra­inę rodzin­ną, / Powi­no­wa­tych krew spi­jać nie­win­ną. […] Ścierw twój zasi­lisz cudzym życia zdro­jem, / Chci­wie pić będziesz, brzy­dząc się napo­jem.”), i Kon­ra­da Wal­len­ro­da, zamie­nia­ją­ce­go się w żywe­go tru­pa, z któ­re­go wszyst­kie siły wital­ne wysy­sa Hal­ban, i liryk lozań­ski „[Gdy tu mój trup…]”, kreu­ją­cy postać nie­mal tak samo „dwu­dusz­ną” i „dwu­ser­co­wą”, jak opi­sa­ni we wspo­mnia­nym pary­skim wykła­dzie nie­do­umar­li. I ude­rza mnie, jak czę­sto wam­pi­rycz­ność utoż­sa­mia­na jest przez Mic­kie­wi­cza – choć­by nawet warun­ko­wo i nie wprost – z rela­cją łączą­cą Pola­ka i Pol­skę. Zgo­da – w „Upio­rze” głów­ny boha­ter bal­la­dy, ów czło­wiek „na świe­cie jesz­cze, lecz już nie dla świa­ta” prze­kra­cza gra­ni­cę oddzie­la­ją­cą śmierć od życia powo­do­wa­ny siłą miło­ści i nazbyt gwał­tow­nej, samo­bój­czej śmier­ci, a w pre­lek­cji mowa jest raczej o uni­wer­sal­nej kon­dy­cji wam­pi­ra będą­cej dowo­dem na nie­da­ją­cą się roz­pro­szyć nawet w bio­lo­gicz­nym uni­ce­stwie­niu indy­wi­du­al­ność duchów, ale prze­cież nie bez powo­du Mic­kie­wicz tak moc­no pró­bu­je udo­wod­nić pary­skie­mu audy­to­rium sło­wiań­ską swo­istość wia­ry w upio­ry… Zresz­tą – posta­cie z „Upio­ra” i „[Gdy tu mój trup…]” rów­nież orien­tu­ją się na kre­owa­ną przez nostal­gię ojczy­znę, a wam­pi­rzą klą­twę w Giau­rze muzuł­ma­nie świa­do­mie rzu­ca­ją na tego, któ­ry jest im etnicz­nie obcy; o wam­pi­rycz­nej sile żywio­łu naro­do­we­go w Kon­ra­dzie Wal­len­ro­dzie i w pie­śni z Dzia­dów drez­deń­skich niko­go chy­ba prze­ko­ny­wać nie trze­ba… Jeśli tak rze­czy­wi­ście jest, jeśli Polak z Pol­ską połą­czo­ny jest rela­cją wam­pi­rycz­ną, to czas chy­ba poże­gnać się z laur­ko­wym obraz­kiem Ada­ma Mic­kie­wi­cza jako pro­sto­dusz­ne­go w grun­cie rze­czy orę­dow­ni­ka spra­wy naro­do­wej. Bo wam­pir, owszem, może dać swo­jej ofie­rze nie­śmier­tel­ność (bez­dusz­ną i upior­ną, ale jed­nak nie­śmier­tel­ność); i owszem, wam­pi­rzy poca­łu­nek bywa koja­rzo­ny z naj­wyż­szą sek­su­al­ną eks­ta­zą; i tak, w rela­cji wam­pi­ra z ofia­rą jest coś obu­stron­nie fascy­nu­ją­ce­go, uza­leż­nia­ją­ce­go – ale nade wszyst­ko wam­pir zabi­ja, pozba­wia krwi, w któ­rej buzu­je – jak uczy już pra­wo moj­że­szo­we – pier­wia­stek życia, „ścierw swój zasi­la cudzym życia zdro­jem”…