20/03/18

Zdania i uwagi – revisited (2)

Przemysław Rojek

Strona cyklu

Wieża Kurremkarmerruka
Przemysław Rojek

Nowohucianin z Nowego Sącza, mąż, ojciec, metafizyk, capoeirista. Doktor od literatury, nauczyciel języka polskiego w krakowskim Liceum Ogólnokształcącym Zakonu Pijarów, nieudany bloger, krytyk literacki. Były redaktor w sieciowych przestrzeniach Biura Literackiego, laborant w facebookowym Laboratorium Empatii, autor – miedzy innymi – książek o poezji Aleksandra Wata i Romana Honeta.

***

Powsta­nie listo­pa­do­we rów­nież bez oso­bi­ste­go udzia­łu Mic­kie­wi­cza było ska­za­ne na klę­skę; ale gdy­by Mic­kie­wicz w nim powal­czył i zgi­nął, nie napi­sał­by ani trze­ciej odsło­ny arcy­po­emów, ani Ksiąg naro­du pol­skie­go i piel­grzym­stwa pol­skie­go, ani Pana Tade­usza, ani liry­ków lozań­skich, nie publi­ko­wał­by w „Try­bu­nie Ludów”, nie wygło­sił­by pre­lek­cji pary­skich, nie ogło­sił­by Skła­du zasad… A wów­czas – śmiem twier­dzić – Pol­ska być może nie odro­dzi­ła­by się w 1918 roku. To wła­śnie pisma roman­ty­ków były wszak nie­wy­czer­pa­nym rezer­wu­arem żywio­łu patrio­tycz­ne­go pod­czas nie­koń­czą­cych się nocy listo­pa­do­wych i stycz­nio­wych, a pierw­sza woj­na świa­to­wa była dla nas przede wszyst­kim ową „woj­ną powszech­ną o Wol­ność Ludów”, o któ­rą modlo­no się sło­wa­mi „Lita­nii piel­grzym­skiej”… Prze­cież sam feno­men pro­jek­tu pił­sud­czy­zny jest nie do poję­cia bez cha­ry­zmy Naczel­ni­ka, a ona nie wyro­sła­by bez obse­syj­ne­go prze­ko­na­nia Józe­fa Pił­sud­skie­go o byciu kolej­ną inkar­na­cją Kró­la-Ducha! Ale też – z dru­giej stro­ny – na mic­kie­wi­czow­skim roz­po­zna­niu wam­pi­rycz­nej rela­cji łączą­cej Pol­skę i Pola­ka ukształ­to­wa­ła się (to praw­da, czę­sto pół­świa­do­mie albo zupeł­nie nie­świa­do­mie) cała kapi­tal­na tra­dy­cja nasze­go kry­tycz­ne­go patrio­ty­zmu. Sta­ni­sław Wyspiań­ski, Sta­ni­sław Brzo­zow­ski, Witold Gom­bro­wicz, Cze­sław Miłosz, Andrzej Sta­siuk – wszy­scy oni chcą takiej Pol­ski, któ­ra obej­dzie się bez nało­go­we­go żero­wa­nia („chci­wie pić będziesz, brzy­dząc się napo­jem”) na życiu poje­dyn­cze­go Pola­ka, wszy­scy doświad­czy­li wido­ku wyrzy­na­ją­cych się ponad zwy­kłą dłu­gość kłów Pol­ski i sta­ra­li się, by Polak mógł być Pola­kiem nie­po­ką­sa­nym. No, może Nor­wid – on nie musiał lękać się wam­pi­rów, był prze­ciw­ko temu nazbyt dobrze opan­ce­rzo­ny w swój tyta­nicz­ny kato­li­cyzm; ale już taki niby osten­ta­cyj­nie anty­ro­man­tycz­ny Zbi­gniew Her­bert („Her­bert, cho­ciaż Polak, nie jest roman­ty­kiem”, jak to kapi­tal­nie skon­sta­to­wał Josif Brod­ski), któ­re­mu zachcia­ło się wznio­śle uda­wać, że nie ma żad­nej wam­pi­rzej Pol­ski, że jest się ze swo­ją śród­ziem­no­mor­sko­ścią ponad to – dziś widać, jak jego rze­ko­mo uni­wer­sa­li­stycz­na poezja zamie­nia się w nie­po­sia­da­ją­cą samo­dziel­ne­go życia strzy­gę.

***

Albo Eli­za Orzesz­ko­wa w Nad Nie­mnem. Wiem, wiem – dobra pani Eli­za pió­ro mia­ła tak przy­cięż­ka­we, że chy­ba na ręko­pi­sach musia­ła dziu­ra­wić papier przy każ­dym zna­ku prze­stan­ko­wym, ale prze­cież jej nad­nie­meń­ska love sto­ry to książ­ka (mimo – deli­kat­nie spra­wę sta­wia­jąc – nie­ja­kich uste­rek sty­lu) wybit­na: zwłasz­cza dla­te­go, że tak bez­względ­nie obna­ża upior­ność naszej pol­skiej egzy­sten­cji. Sko­ro już mamy za sobą ten temat lek­cji, na któ­rym wywie­dzio­no, że Kor­czyn to Sopli­co­wo, to spró­buj­my sobie to wyobra­zić – zruj­no­wa­ny dwo­rek Sędzie­go, listo­pa­do­wa noc, księ­życ w nowiu prze­sła­nia­ny chmu­ra­mi pędzo­ny­mi wyją­cym w zglisz­czach wichrem co i rusz nabie­ra krwa­wych odcie­ni, w poskrę­ca­nych kona­rach drzew huka pusz­czyk. Zza resz­tek pod­mu­rów­ki, spo­mię­dzy popa­lo­nych modrze­wio­wych belek, na obro­śnię­te ziel­skiem i wie­ko­wy­mi paję­czy­na­mi gru­zo­wi­sko mebli wypeł­za­ją kolej­ne strzy­gi, któ­rym coś nie pozwa­la odejść w śmierć: Bene­dykt Kor­czyń­ski i Anzelm Boha­ty­ro­wicz poką­sa­ni przez powsta­nie i utra­tę mło­dzień­czych ide­ałów, Zyg­munt Kor­czyń­ski zże­ra­ny przez ego­istycz­ne pra­gnie­nie bycia arty­stą, Justy­na Orzel­ska zawie­dzio­na w swej pierw­szej miło­ści i owład­nię­ta wsty­dem z powo­du ojca, któ­ry był­by łaj­da­kiem, gdy­by tyl­ko nie był zbyt wiel­kim nie­doj­dą, Emi­lia Kor­czyń­ska prze­żu­wa­ją­ca zawód, że życie jej nie było dość czu­łe i wznio­słe, nawet sta­ry Jakub, któ­re­mu nie wol­no umrzeć, nim nie wywrze zemsty na bała­mut­ni­ku Pacen­ce… Napraw­dę, w cza­sie któ­rejś tam z rzę­du lek­tu­ry Nad Nie­mnem ude­rzył mnie wła­śnie taki obraz – w momen­tal­nym wyła­do­wa­niu prze­bie­ga­ją­cym gdzieś po neu­ro­nach zoba­czy­łem tę powieść jako jeden wiel­ki raut upio­rów, ludz­kich fan­to­mów żyją­cych wyłącz­nie dzię­ki sile indy­wi­du­al­nej roz­pa­czy, jako „bie­sia­dę widm”, o któ­rej nie śni­ło się w naj­bar­dziej fre­ne­tycz­nych wizjach Alek­san­dro­wi Duma­so­wi… Że prze­sa­dzam? No nie wiem… Weź­my taką Andrze­jo­wą Kor­czyń­ską, wiecz­nie bla­dą, wiecz­nie w czar­nej suk­ni, któ­ra soków życio­wych nabie­ra dopie­ro w domo­wym mau­zo­leum poświę­co­nym jej zabi­te­mu w powsta­niu mężo­wi – napraw­dę, nie mam wąt­pli­wo­ści, że gdy­by tyl­ko mogła, wyko­pa­ła­by trum­nę Andrze­ja, żeby w niej sypiać.

***

Mic­kie­wicz i Sło­wac­ki – wia­do­mo: ogień i woda, Yang i Yin, pan i nie­wol­nik, Ormuzd i Ary­man. Z ich mani­chej­skie­go zma­ga­nia sypią się iskry, dzię­ki któ­rym pol­ski roman­tyzm gorze­je tak nie­zwy­kłym bla­skiem. Mam wra­że­nie, że ten dualizm roz­cią­ga się rów­nież na coś, co moż­na nazwać meta­fi­zy­ką krwi. Dla Mic­kie­wi­cza – jak pisa­łem uprzed­nio – krew jest czymś, co krą­ży w zamknię­tym obie­gu mię­dzy wam­pi­rem i jego ofia­rą. Speł­nie­nie, cel – jak­kol­wiek rozu­mia­ne – moż­na zatem osią­gnąć tyl­ko poprzez trans­fu­zję krwi (ener­gii, sił wital­nych, uczu­cia etc.) z punk­tu do punk­tu, z jak naj­mniej­szą stra­tą wła­sną. Hor­ro­ry o wam­pi­rach, jeśli nawet gra­ją poety­ką gore, to jako orna­men­tem – klu­czo­we sce­ny poką­sa­nia powin­ny być nie­mal bez­kr­wa­we, wam­pi­ra nie inte­re­su­je ćwiar­to­wa­nie i patro­sze­nie, krew jest dla nie­go zbyt cen­na, każ­da jej kro­pla to dopływ życio­daj­nej siły warun­ku­ją­cej bez­dusz­ną nie­śmier­tel­ność. A ofia­ra wam­pi­rycz­ne­go poką­sa­nia? Jest bla­da, ane­micz­na, poru­sza się niczym w luna­tycz­nym tran­sie – nie cią­gnie za sobą ser­pen­tyn jelit, nie bry­zga czer­wie­nią z prze­rwa­nych tęt­nic, jedy­nie na szyi pozna­czo­na jest dwie­ma otchłan­ny­mi rana­mi po kłach. Nie ina­czej u Mic­kie­wi­cza: jeśli Hal­ban wyda­je nam się kre­acją demo­nicz­ną, dia­bo­licz­ną, to przede wszyst­kim z uwa­gi na swą bez­względ­ną celo­wość, na nie­uzna­ją­cą żad­nych reguł prag­ma­tycz­ność dzia­łań podej­mo­wa­nych wzglę­dem Wal­te­ra; Kon­rad z Dzia­dów drez­deń­skich rów­nież dekla­ru­je abso­lut­ną, nie­omyl­ną, nie­chyb­ną w skut­kach punk­to­wość zamia­ro­wa­nych poką­sań: „komu tyl­ko zapusz­czę kły w duszę, / ten jak ja musi zostać upio­rem” – ugry­zio­ny „musi” stać się upio­rem podob­nym gry­zą­ce­mu, nie ma od tego uciecz­ki, ale na los taki ska­za­ny jest „tyl­ko” on, nikt inny.

***

A Sło­wac­ki? O ile Mic­kie­wi­cza inte­re­su­je krew, któ­ra prze­pły­wa, o tyle jego opo­nent zda­je się mieć obse­sję tej­że krwi wypły­wu – nie­po­ha­mo­wa­ne­go, stru­mien­ne­go, rzeź­nic­kie­go wręcz. Począw­szy – co naj­mniej – od win­kel­ry­dycz­nej filo­zo­fii jed­nost­ko­we­go i zbio­ro­we­go samo­bój­stwa w imię spra­wy w Kor­dia­nie, przez Lilę Wene­dę i Bal­la­dy­nę, aż po wiel­ki finał w obłą­kań­czej wizyj­no­ści Kró­la-Ducha; wszę­dzie tam bro­dzi się po kost­ki we krwi… Uświa­do­mi­łem to sobie, kie­dy z jed­ną z moich klas przy­go­to­wy­wa­li­śmy sce­nicz­ną adap­ta­cję Bal­la­dy­ny wła­śnie. Pomysł miał być zra­zu komicz­ny – przy­kro­ić tekst tego prze­za­baw­ne­go skąd­inąd dra­ma­tu do wymia­rów gołej maka­bre­ski, kie­dy jed­nak prze­czy­ta­łem spre­pa­ro­wa­ny przez jed­ną z uczen­nic sce­na­riusz, pora­zi­ło mnie jego bez­przy­kład­ne bestial­stwo. Efek­tem było przed­sta­wie­nie – bez nie­po­trzeb­nej skrom­no­ści uwa­żam, że świet­ne – inspi­ro­wa­ne kon­wen­cją japoń­skie­go teatru nō; jedy­ną, któ­rej kotur­no­wy patos był w sta­nie dźwi­gnąć na pra­wach osten­ta­cyj­nej maska­ra­dy te bez umia­ru roz­le­wa­ne hek­to­li­try życio­daj­nej czer­wie­ni. I chy­ba to wła­śnie, co wte­dy – jak sądzę – zro­zu­mia­łem: że Sło­wac­ki jest zacza­dzo­ny suro­wi­czym odo­rem krwi, któ­rą chce roz­le­wać wszę­dzie i zawsze, im wię­cej, tym lepiej, spra­wia, że mam do nie­go (mimo całe­go moje­go uwa­ża­nia dla Beniow­skie­go czy Kró­la-Ducha, zwłasz­cza zaś do Anhel­le­go) spo­ro rezer­wy. Odstrę­cza mnie jego ponu­ra fascy­na­cja masa­krą (chy­ba nie bez powo­du jedy­nym histo­ry­kiem lite­ra­tu­ry, któ­ry poku­sił się o stwo­rze­nie ese­istycz­nej ency­klo­pe­dii życia i twór­czo­ści poety, był ten sam, któ­ry w Kin­der­sze­nen i Wie­sza­niu hoł­do­wał podob­ne­mu prze­ko­na­niu o świę­to­ści histo­rycz­nych rze­zi), pró­by sen­so­twór­cze­go dowar­to­ścio­wa­nia tego, co nice­stwi jaki­kol­wiek sens, odu­rza­nie się opa­ra­mi pły­ną­cy­mi ze świe­żo roz­ko­pa­nych mogił, grze­ba­nie w sto­sach już to kle­ko­czą­cych, już to spo­pie­la­łych kości… Mic­kie­wicz – mimo wszyst­kich ofiar­ni­czych gestów postu­lo­wa­nych w jego pismach – stoi jed­nak osta­tecz­nie po stro­nie nie­prze­zwy­cię­żal­ne­go życia; Sło­wac­kie­go postrze­gam jako zara­żo­ne­go śmier­cią w spo­sób, dla któ­re­go trud­no mi zna­leźć wyro­zu­mia­łość i uspra­wie­dli­wie­nie.

***

Cza­sem myślę, że potwier­dze­niem tego nie­po­sza­no­wa­nia Sło­wac­kie­go dla życia jest to, co zro­bił on ze swo­ją poezją – te idą­ce w set­ki stron popraw­ki i kolej­ne redak­cje, roz­rzut­ne roz­mie­nia­nie talen­tu na neu­ro­zę roz­po­czy­na­nia i porzu­ca­nia w nie­do­koń­cze­niu kolej­nych poetyc­kich zamy­słów, per­wer­syj­na przy­jem­ność oglą­da­nia tego, jak wykrwa­wia­ją się wer­sy i stro­fy. A patrząc na to z dru­giej stro­ny: czy nie jest tro­chę tak, że źró­deł tego duali­zmu Mic­kie­wi­cza i Sło­wac­kie­go, tego dowar­to­ścio­wy­wa­nia prze­pły­wu i wypły­wu krwi nale­ży szu­kać już u począt­ków dro­gi twór­czej obu pisa­rzy? Mic­kie­wicz wszak zaczy­na od fascy­na­cji asce­tycz­nym i zdy­stan­so­wa­nym kla­sy­cy­zmem (na pozo­sta­łej po nim pół­ce w jego maleń­kim muzeum w Kow­nie zna­la­złem głów­nie kla­sy­ków i kla­sy­cy­stów wła­śnie), od żmud­ne­go szli­fo­wa­nia tech­ne, od pod­pa­try­wa­nia tych, któ­rzy hoł­do­wa­li bez­cie­le­snej idei i szla­chet­nej apa­thei; Sło­wac­ki z kolei zaczy­na od este­tycz­nych zdzi­czeń Szek­spi­ra i bar­ba­rzyń­skiej fre­ne­zji Byro­na…

***

O tym, że hor­ror został wymy­ślo­ny przez roman­ty­ków i ich star­sze pre­ro­man­tycz­ne kuzy­no­stwo, o tym niko­go prze­ko­ny­wać nie trze­ba – Zamczy­sko w Otran­to, Tajem­ni­ce zam­ku Udol­pho, Mnich, Wichro­we wzgó­rza, Zagła­da domu Ushe­rów, Fran­ken­ste­in czy Dra­cu­la to dowo­dy nie­pod­wa­żal­ne… Dla­te­go też, kie­dy myślę o dzie­dzic­twie roman­ty­zmu w fil­mie, tej jed­nak naj­bar­dziej popu­lar­nej i maso­wej ze sztuk, do gło­wy w pierw­szym rzę­dzie przy­cho­dzi mi wspo­mnia­na poprzed­nio, bra­wu­ro­wa ekra­ni­za­cja powie­ści Bra­ma Sto­ke­ra zro­bio­na przez Cop­po­lę – szar­ża naj­bar­dziej kiczo­wa­tej dzie­więt­na­sto­wiecz­nej este­ty­ki, kapi­tal­ne prze­su­nię­cie akcen­tów wzglę­dem ory­gi­na­łu, któ­re z hra­bie­go Dra­ku­li robi boha­te­ra na wskroś roman­tycz­ne­go, tra­gicz­nie spę­ka­ne­go z wyro­ku miło­sne­go fatum… Ale żeby nie było, że tyl­ko hor­ror, to tuż po Dra­ku­li myślę sobie o zja­wi­sko­wej Jaśniej­szej od gwiazd Jane Cham­pion – nie tyl­ko fil­mie o roman­ty­ku, ale wła­śnie o fil­mie dosko­na­le roman­tycz­nym, aż do ostat­nie­go kadru prze­sy­co­nym wszech­ogar­nia­ją­cą, kosmicz­ną miło­ścią ema­nu­ją­cą z zapie­ra­ją­cych dech obra­zów niby to zwy­kłej, przy­do­mo­wej, a prze­cież nie­zwy­kłej (uję­tej w hip­no­tycz­nie prze­ja­skra­wio­ne i prze­bar­wio­ne zdję­cia Gre­iga Fra­se­ra) natu­ry. I o Zemście Sithów George’a Luca­sa, gdzie Ana­kin Sky­wal­ker prze­by­wa fau­stycz­ną i baj­ro­nicz­ną dro­gę do Dar­tha Vade­ra. No i oczy­wi­ście Fran­ci­szek „Franz” Mau­rer z Psów Wła­dy­sła­wa Pasi­kow­skie­go też mi gdzieś tutaj przy­cho­dzi do gło­wy, nie może być ina­czej… Wszyst­ko to jed­nak po to, by wró­cić do hor­ro­ru i po raz kolej­ny zdzi­wić się, że ten aku­rat gatu­nek tak jakoś sła­bo w Pol­sce się przy­jął i dziś naj­czę­ściej tytu­ły z tego nur­tu poja­wia­ją się raczej na listach naj­więk­szych obcia­chów rodzi­me­go kina – a prze­cież wła­śnie nasz roman­tycz­ny wiek XIX (jego Dzia­dy, jego gwał­tow­ne i przed­wcze­sne powstań­cze śmier­ci, jego spi­ski i loże, okul­ty­stycz­ne fascy­na­cje, opusz­czo­ne i zruj­no­wa­ne zam­ki i dwo­ry, roz­bu­cha­ne po lek­tu­rze Cier­pień mło­de­go Wer­te­ra emo­cje) wyda­je się wprost wyma­rzo­ny do pro­duk­cji fil­mo­wej zgro­zy. Zna­ko­mi­cie zro­zu­miał to Marek Pie­strak, gdy w 1982 roku przed­sta­wiał fil­mo­wej publicz­no­ści doszczęt­nie roman­tycz­ną Wil­czy­cę; jesz­cze lepiej – w spo­sób per­wer­syj­nie genial­ny – Andrzej Żuław­ski w star­szym o deka­dę Dia­ble. To wła­śnie tu jest sce­na, któ­ra w kil­ka­dzie­siąt sekund stresz­cza (włącz­nie z naj­bar­dziej mrocz­nym pozio­mem kolek­tyw­nej nie­świa­do­mo­ści) pol­ski roman­tyzm: głów­ny boha­ter, Jakub, sta­je w opusz­czo­nym pana­re­jo­wym i pana­ta­de­uszo­wym dwor­ku, gdzie mia­ło już miej­sce i sym­bo­licz­ne ojco­bój­stwo, i kazi­rodz­two, a następ­nie pod­pa­la to wszyst­ko od zanu­rzo­nej w ogniu powstań­czej cho­rą­gwi.

***

Podob­no „For­te­pian Szo­pe­na” Nor­wi­da samą swo­ją nie­zno­śną for­mą naśla­du­je kom­po­zy­cje for­te­pia­no­we boha­te­ra wier­sza… Być może uczo­ne i ucze­ni w piśmie spraw­dzi­li, o jaki kon­kret­nie utwór kom­po­zy­to­ra mogło­by cho­dzić – ale ja mam gra­ni­czą­ce z pew­no­ścią prze­czu­cie, że to musi być Sona­ta b‑moll, nic inne­go. Pierw­sza część wier­sza (frag­men­ty ponu­me­ro­wa­ne od I do VI), bez­po­śred­ni poetyc­ki obraz gra­ją­ce­go Fry­de­ry­ka, oży­wio­ny przez dia­lek­ty­kę odpychania/przyciągania kom­po­zy­to­ra i wyko­naw­cy oraz jego muzy­ki – to „Gra­ve. Alle­gro”, podob­nież napię­te mię­dzy dwo­ma kon­tra­stu­ją­cy­mi tema­ta­mi. Siód­my frag­ment wier­sza Nor­wi­da, kwin­te­sen­cja myśli całe­go utwo­ru o ide­al­nej peł­ni tego, co jed­nost­ko­we (naro­do­we) i tego, co uni­wer­sal­ne w muzy­ce Cho­pi­na – odpo­wia­dał­by „Sche­rzu. Mol­to viva­ce” z sona­ty.  Frag­men­ty od VIII do X z „For­te­pia­nu Szo­pe­na” – naj­bar­dziej patrio­tycz­ne w tra­dy­cyj­nym tego sło­wa zna­cze­niu, osa­dzo­ne w War­sza­wie, skon­cen­tro­wa­ne na histo­rii znisz­cze­nia tytu­ło­we­go (a w każ­dym razie jed­ne­go z dwóch poja­wia­ją­cych się u Nor­wi­da) instru­men­tu  przez car­skich żoł­da­ków w akcie repre­sji – to oczy­wi­ście „Marsz żałob­ny”, rów­nież (jak poda­ją bio­gra­fo­wie) skom­po­no­wa­ny pod wpły­wem reflek­sji zro­dzo­nych przez rocz­ni­cę wybu­chu powsta­nia listo­pa­do­we­go. No i wresz­cie finał – słyn­ne czte­ry wer­sy o „ide­ale się­ga­ją­cym bru­ku”, któ­re znaj­du­ją odpo­wied­nik w prze­dziw­nym, prze­ra­ża­ją­cym, sza­lo­nym, nie­speł­na dwu­mi­nu­to­wym „Pre­sto” fina­łu Sona­ty b‑moll.

***

A z Sona­tą b‑moll to mam skąd­inąd doświad­cze­nia typo­wo roman­tycz­ne – po raz pierw­szy usły­sza­łem ją w cało­ści na kon­cer­cie; do wysłu­cha­nia nasta­wio­ny byłem (przez wstęp kon­fe­ran­sje­ra) wła­śnie mar­ty­ro­lo­gicz­nie, powstań­czo, dla­te­go tak też odbie­ra­łem i naśla­du­ją­ce cwał tak­ty czę­ści pierw­szej, i żałob­ne tony czę­ści trze­ciej… A w fina­le myśla­łem, że wyj­dę z sali – wra­że­nie fizycz­ne­go obco­wa­nia z ducha­mi pole­głych było napraw­dę nie do wytrzy­ma­nia. I dopie­ro znacz­nie póź­niej dowie­dzia­łem się, że Alfred Ein­ste­in, wybit­ny znaw­ca muzy­ki Cho­pi­na, finał sona­ty nazwał… „upior­nym”; i że sam Cho­pin o swo­im „Mar­szu żałob­nym” pisał w jed­nym z listów tak: „już mia­łem zacząć Mar­sza, gdy nagle ujrza­łem wyła­nia­ją­ce się z na wpół otwar­te­go pudła for­te­pia­nu prze­klę­te widzia­dła, te któ­re pew­ne­go wie­czo­ru uka­za­ły mi się w Char­treu­se. Musia­łem wyjść na chwi­lę, żeby ochło­nąć”. Co nie zmie­nia fak­tu, że pierw­sze peł­ne doświad­cze­nie „Mar­sza” mam zwią­za­ne z zapi­sem bez­na­dziej­nej zgro­zy śmier­ci zupeł­nie jed­nost­ko­wej, samot­ni­czej: usły­sza­łem go przy­ty­ka­jąc ucho do płót­na obra­zu Marsz żałob­ny Cho­pi­na Wła­dy­sła­wa Pod­ko­wiń­skie­go, ostat­nie­go prze­zeń nama­lo­wa­ne­go w bez­po­śred­nim sąsiedz­twie nie­uchron­nie nad­cią­ga­ją­ce­go zgo­nu…

***

Tak się zło­ży­ło, że snu­jąc jakiś czas temu dopie­ro co zapi­sa­ne roz­wa­ża­nia o związ­ku „For­te­pia­nu Szo­pe­na” i Sona­ty b‑moll, naszła mnie chęć odświe­że­nia sobie wie­ki nie­czy­ta­ne­go Sta­re­go czło­wie­ka i morza Erne­sta Hemin­gwaya. Pew­nie dla­te­go ude­rzy­ła mnie nie­sły­cha­na muzycz­ność przy­po­wie­ści o sędzi­wym San­tia­go (też skąd­inąd nie­wąt­pli­wie pogro­bow­ca roman­tycz­nej misty­ki), god­na poema­tu sym­fo­nicz­ne­go. Moje opus otwie­rał­by gwar wie­czor­ne­go życia w por­to­wym mie­ście, roz­mów głów­ne­go boha­te­ra z Mano­li­nem na Tara­sie. Potem – nok­turn: zapis snu (i snów) sta­re­go ryba­ka przed wypły­nię­ciem na połów. Dalej – deli­kat­ny dźwię­ko­wy zapis peł­ne­go uro­czy­ste­go napię­cia świ­tu na por­to­wym nabrze­żu. Następ­nie – wiel­ka muzycz­na for­ma mie­rzą­ca się z bez­kre­sną ciszą zala­ne­go słoń­cem oce­anu, skrzy­pie­nie łodzi i rybac­kie­go oprzy­rzą­do­wa­nia, ryt­micz­ny dia­log fal i mono­lo­gów San­tia­go. Część cen­tral­na – to pate­tycz­ny (może mar­szo­wy?) opis zma­ga­nia sta­re­go czło­wie­ka z mar­li­nem. I krót­kie furio­so: San­tia­go wal­czy z reki­na­mi. Wresz­cie – finał: inwa­riant­na repry­za pierw­sze­go nok­tur­nu, kie­dy znisz­czo­ny-nie­po­ko­na­ny sta­ry czło­wiek znów śni swój sen o lwach.

***

Jeśli roman­tyzm (a przy­naj­mniej jego pierw­sza, zało­ży­ciel­ska for­ma­cja) fak­tycz­nie koń­czy się w Pol­sce wraz z powsta­niem stycz­nio­wym, to ostat­nim wiel­kim boha­te­rem tej epo­ki jest mar­gra­bia Alek­san­der Wie­lo­pol­ski. Dok­tor filo­zo­fii, gorą­cy patrio­ta, ojciec wie­lu waż­kich i odważ­nych reform w zupeł­nie nowym, pozy­ty­wi­stycz­nym już duchu szcze­gól­ne­go doce­nie­nia roli edu­ka­cji i pra­cy – nie wahał się (w imię tego, jak rozu­miał spo­łecz­ną i naro­do­wą rację sta­nu nie­ist­nie­ją­ce­go pań­stwa pol­skie­go) prze­ciw­sta­wiać wybu­cho­wi powsta­nia. A prze­cież nie sądzę, by nie wie­dział, że w ten spo­sób pra­cu­je dla sie­bie na ety­kie­tę zdraj­cy. Patrio­tyzm ponad pośmiert­ną sła­wę i dobre imię – czy może być coś bar­dziej roman­tycz­ne­go?… A z dru­giej stro­ny, kie­dy myślę o powsta­niu stycz­nio­wym, to zasta­na­wiam się też nad Romu­al­dem Trau­gut­tem – któ­ry, jakoś tam może nawet podob­nie do Wie­lo­pol­skie­go, nie darzył powsta­nia szcze­gól­ną esty­mą (a prze­cież był – wbrew temu, cze­go mogli­by­śmy spo­dzie­wać się patrząc na jego zdję­cia: chu­der­la­ka w nie­od­łącz­nych bino­klach – peł­no­krwi­stym woj­sko­wym, doświad­czo­nym w węgier­skiej Wio­śnie Ludów i w woj­nie krym­skiej), jed­nak osta­tecz­nie zde­cy­do­wał się na bycie jego dyk­ta­to­rem, nie mając raczej złu­dzeń, jaki będzie koniec: i powsta­nia, i jego same­go. I tak lubię sobie ich przed­sta­wiać, hra­bie­go Alek­san­dra i gene­ra­ła Romu­al­da – jako Hen­ry­ka i Pan­kra­ce­go z Nie-Boskiej kome­dii Zyg­mun­ta Kra­siń­skie­go…

***

Naj­więk­szym nie­szczę­ściem – nie­szczę­ściem para­dok­sal­nym – jest to, że dzie­ło, któ­re w powszech­nym rozu­mie­niu ucho­dzi nie tyl­ko za cen­tral­ny punkt pol­skiej kul­tu­ry roman­tycz­nej, ale w ogó­le za naj­waż­niej­szy totem lite­rac­kiej pol­sz­czy­zny, czy­li Pan Tade­usz, jest przez nas nie­zro­zu­mia­ne dokład­nie w takim samym stop­niu, w jakim jest uwiel­bia­ne. Niby wia­do­mo, że pozy­cja klę­czą­ca nie jest do czy­ta­nia naj­wy­god­niej­sza, ale cóż począć – fun­da­tor­skie dla roman­ty­zmu doświad­cze­nie wznio­sło­ści tłu­ma­czy­my sobie na mono­fo­nicz­ny patos i dla­te­go nie jeste­śmy w sta­nie dopu­ścić do sie­bie myśli, że ostat­nia wiel­ka for­ma poetyc­ka Ada­ma Mic­kie­wi­cza może wyra­stać ze śmie­chu: cza­sem sub­tel­ne­go, iro­nicz­ne­go i czu­łe­go, ale cza­sem też z grom­kie­go sar­mac­kie­go recho­tu. Woli­my Pana Tade­usza nostal­gicz­ne­go („ostat­nie” to, „ostat­nie” tam­to…), mar­ty­ro­lo­gicz­ne­go (Kościusz­ko, Dąbrow­ski, Napo­le­on i przy­gry­wa­ją­cy im Jan­kiel, stra­szą­cy słu­cha­czy muzycz­nym ekwi­wa­len­tem rze­zi Pra­gi), jakie­go­kol­wiek – byle nie śmiesz­ne­go. Nie chce­my zoba­czyć, że tym poema­tem rzą­dzi logi­ka prze­drzeź­nia­nia – oby­cza­ju szla­chec­kie­go, roman­tycz­nej miło­ści, wysił­ku wojen­ne­go, w zasa­dzie wszyst­kie­go, że dopie­ro nad tym nad­bu­do­wa­na jest cała resz­ta; a sko­ro nie rozu­mie­my prze­słan­ki, to jakim cudem mie­li­by­śmy wypro­wa­dzać logicz­nie zasad­ne wnio­ski? Chce­my pato­su, chce­my (dosta­ję sza­łu – o czym aż za dobrze wie­dzą moi ucznio­wie – kie­dy tyl­ko sły­szę to okre­śle­nie) epo­pei naro­do­wej, a jak w Pol­sce pada sło­wo „naród”, to zawsze jest to Naród, czy­li – jak by to powie­dział wiel­ki geniusz Witold z Trans-Atlan­ty­ku – ja na kola­na padłem… Naj­lep­szym przy­kła­dem tego, o co mi cho­dzi, są ryci­ny Micha­ła Elwi­ro Andriol­le­go, od 1882 roku towa­rzy­szą­ce ogrom­nej ilo­ści edy­cji „histo­rii szla­chec­kiej” i przez wie­lu uwa­ża­ne za rów­nie kano­nicz­ne co sam tekst – dla mnie ich bez­na­dziej­na kotur­no­wość jest ilu­stra­cją fun­da­men­tal­ne­go nie­zro­zu­mie­nia tek­stu, któ­ry się przy­ozda­bia, nie potra­fię na nie patrzeć ina­czej niż z mie­sza­ni­ną iry­ta­cji i roz­ba­wie­nia… Ale to wszyst­ko to zresz­tą nie tyl­ko casus Pana Tade­usza – na patos wekslu­je­my też iro­nię Beniow­skie­go, kary­ka­tu­ral­ność Bal­la­dy­ny (cały nie­mal Sło­wac­ki w prak­ty­ce szkol­nej spro­wa­dza się do lite­rac­ko nie­for­tun­ne­go, za to bez­piecz­nie zadę­te­go Kor­dia­na), rów­nież licz­ne pró­by przy­swo­je­nia pol­sz­czyź­nie i pol­skiej kul­tu­rze Fau­sta (inna rzecz, że w pej­za­żu tak ain­te­lek­tu­al­nym jak nasz od począt­ku ska­za­ne na zasad­ni­cze fia­sko) były – aż do cza­su kon­ge­nial­nej trans­la­cji Ada­ma Pomor­skie­go – obcią­żo­ne prze­świad­cze­niem, że arcy­dzie­ło musi być pate­tycz­ne, pozba­wio­ne poczu­cia humo­ru… ale jed­nak spra­wa „ostat­nie­go zajaz­du na Litwie” jest tu przy­pad­kiem szcze­gól­nie doj­mu­ją­cym. Ponu­rzy­śmy – więc chce­my, żeby lite­rac­ki matecz­nik pol­sko­ści też był na ponu­ro (może to wła­śnie z powo­du tego ponu­rac­twa tak bra­tan­ku­je­my się z Węgra­mi, naj­bar­dziej depre­syj­ną nacją w tej czę­ści kon­ty­nen­tu, jed­no­cze­śnie nie mogąc do koń­ca na poważ­nie potrak­to­wać kul­tu­ry cze­skiej, nazna­czo­nej tak feno­me­nal­ny­mi prze­śmiew­ca­mi jak Jaro­slav Hašek, Bohu­mil Hra­bal, Jan Švank­ma­jer, Josef Škvo­rec­ký, Egon Bon­dy czy Petr Zelen­ka). No i nie­ste­ty – ten upiór maje­sta­tu osła­bia też dużą część naszej meta­ro­man­tycz­nej reflek­sji lite­ra­tu­ro­znaw­czej, nie oszczę­dza­jąc nawet naj­więk­szych; nazbyt czę­sto ma się wra­że­nie, że rów­nież nad auten­tycz­nie waż­ki­mi usta­le­nia­mi cią­ży już nawet nie brak zmy­słu kry­tycz­ne­go, ale wręcz przy­bra­ny w ele­ganc­kie aka­de­mic­kie sza­ty duch bla­dacz­ki­zmu z Fer­dy­dur­ke. Dopie­ro na tym tle jasną sta­je się donio­słość dzie­ła Marii Janion – wiel­kiej here­zjar­chi­ni, naj­wyż­szej kapłan­ki zako­nu bła­zeń­skich roman­tycz­nych dywer­san­tów.

***

Ach, ten Swi­nar­ski! Wte­dy, ponad czte­ry deka­dy temu, ośmie­lić się nadać nie­któ­rym par­tiom arcy­po­emów komicz­ny wymiar, wpu­ścić w nie odro­bi­nę pro­stac­kie­go wsio­we­go śmie­chu!…

***

Pan Tade­usz swo­ją nie­by­wa­łą spój­ność zawdzię­cza struk­tu­rze przy­po­mi­na­ją­cej frak­tal – figu­rę samo-podob­ną, czy­li taką, w któ­rej każ­dy ele­ment skła­do­wy jest jeśli już nie iden­tycz­ny, to zbli­żo­ny do jakiejś nad­rzęd­nej cało­ści. Podob­nie w poema­cie Mic­kie­wi­cza: każ­dy jego frag­ment (opi­sy matecz­ni­ka i chmur, kon­cer­tów, ogro­du z sadem i lasu, gwiezd­ne­go nie­ba i zasta­wy sto­ło­wej – zawsze uru­cha­mia­ją­ce cało­ścio­we spek­trum sen­so­rycz­ne, zawsze nie­mal podwo­jo­ne w wymia­rze mikro- i makro­ko­smicz­nym) zosta­je powtó­rzo­ny poziom wyżej – i tak aż do mega­ca­ło­ści, któ­ra jest apo­te­ozą (iro­nicz­nie nie­jed­no­znacz­ną, prze­śmiew­czo auto­ase­ku­ra­cyj­ną, ale jed­nak apo­te­ozą i apo­lo­gią) sar­mac­kie­go porząd­ku świa­ta.

***

A prze­cież jeśli coś ze Sło­wac­kie­go wpra­wia mnie – i to bez­wy­jąt­ko­wo, przy każ­do­ra­zo­wej lek­tu­rze – w stan bli­ski eks­ta­zie, to nie Bal­la­dy­na, nie Beniow­ski czy Fan­ta­zy, ale wła­śnie ten walą­cy w nie­bo­sięż­ny dia­pa­zon pato­su Anhel­li. Moja żona powie­dzia­ła kie­dyś, że z Anhel­le­go pamię­ta się śnieg, noc, ogień i anio­ły – i myślę, że wła­śnie w tej asce­zie prze­strze­ni skon­fron­to­wa­nej z archa­izo­wa­nym, odświęt­nym wie­lo­sło­wiem kry­je się sekret wiel­ko­ści poema­tu. A tak­że w tym, że choć boha­te­ro­wie Sło­wac­kie­go w swej despe­rac­kiej pere­gry­na­cji tak czę­sto poru­sza­ją się na osi wer­ty­kal­nej (wstę­pu­jąc na szczy­ty, scho­dząc w pod­ziem­ne otchła­nie), to osta­tecz­nie uwię­zie­ni są w melan­cho­lij­nej rów­ni­nie, wciąż okre­śla­ni przez pio­no­wy hory­zont umow­nie łączą­cy dwie pusty­nie: śnież­ne­go Sybi­ru i spo­wi­te­go nie­skoń­czo­nym mro­kiem nie­bo­skło­nu. Dla­te­go tak maje­sta­tycz­ne wra­że­nie robi tu każ­dy krzyż, każ­dy lodo­wy osta­niec, na któ­rym przy­sia­da Eloe, anie­li­ca zro­dzo­na z jed­nej łzy Jezu­sa upusz­czo­nej na Gol­go­tę…

***

Jeśli Dzia­dy to rze­czy­wi­ście pismo obja­wio­ne, księ­ga tajem­na, to nie dzi­wi mnie to, ile razy poja­wia się tam motyw nie­roz­po­zna­nia, jak bar­dzo moc­no dyna­mi­ka akcji pod­po­rząd­ko­wa­na jest zdzie­ra­niu kolej­nych zasłon ułu­dy oddzie­la­ją­cych nas od isto­ty rze­czy… Nie od razu wie­my, czy Upiór jest Wid­mem, Wid­mo – Pustel­ni­kiem, Pustel­nik – Gusta­wem; Gustaw nie od razu jest tym, kim jest napraw­dę, czy­li Kon­ra­dem; współ­więź­nio­wie z wileń­skie­go klasz­to­ru bazy­lia­nów nie wie­dzą, kim jest Kon­rad; Kon­rad nie jest pewien, co dostrze­ga w swych widze­niach; ksiądz Piotr nie wie, co kon­kret­nie cze­ka Pol­skę w przy­szło­ści; śle­pa pani Rol­li­son nie zna losów swe­go syna; Kon­rad w fina­le miste­rium nie roz­po­zna­je księ­dza Pio­tra, Guślarz nie widzi tego, co towa­rzy­szą­ca mu kobie­ta… Czy­li Dzia­dy to nie tyl­ko mania, ale też maja.

***

W parze z roman­tycz­nym eto­sem poezji zaan­ga­żo­wa­nej szła kon­cep­cja sło­wa poetyc­kie­go jako boskie­go logo­su, per­for­ma­ty­wu, jako cze­goś, co nie tyl­ko nazy­wa, ale też stwa­rza (jak w Wiel­kiej Impro­wi­za­cji, jak w mono­lo­gu Kor­dia­na na szczy­cie Mont Blanc, jak w demo­nicz­nych uwie­dze­niach Męża z Nie-Boskiej kome­dii. I zdu­mie­wa mnie, jak nie­ocze­ki­wa­nie bli­skie takie­mu myśle­niu są poezja i meta­po­etyc­kie komen­ta­rze Szcze­pa­na Kopy­ta, kry­ty­ka i publi­cy­sty­ka socjo­li­te­rac­ka Mai Staś­ko. Poezja jako głos (cza­sem głos wyklu­czo­nych) w spra­wie, jako siła zdol­na usta­na­wiać fak­ty poli­tycz­ne… Dobrze by było jed­na­ko­woż przy oka­zji pamię­tać, że Karol Marks może i bywał pozy­ty­wi­stą i mate­ria­li­stą, ale osta­tecz­nie jed­nak nigdy nie wyzwo­lił się spod wpły­wu pro­to­ro­man­tycz­ne­go heglow­skie­go ide­ali­zmu…