Ze stanu wyjątkowego upodlenia
Strona cyklu
Wieża Kurremkarmerruka[KOMENTARZ: Tekst poniższy, pisany późną wiosną/wczesnym latem 2023 roku, planowany był jako wstęp do książki Radka Wiśniewskiego Granica albo notatki ze stanu wyjątkowego upodlenia (bany zebrane, brulion 1); książki, która ostatecznie ukazała się pod tytułem Bany w Wydawnictwie Nowa Głowa (Gdynia 2025; pozycję można nabyć tutaj). Decyzją Wydawczyni wstępu nie ma, ale to, co poniżej, zostanie niebawem opublikowane w innej formie – jako druk „plakatowy” towarzyszący książce. Za zgodą Autora i Wydawczyni publikuję tu pełną wersję mojego tekstu – nie do końca wiedząc, w jakiej postaci znajdzie się on na wspomnianym druku (acz zakładam, że z uwagi na specyficzną formę „plakatu” będzie to musiała być forma znacząco skrócona).]
[KOMENTARZ DO KOMENTARZA: Powyższy komentarz (jak i ten tutaj komentarz do komentarza) piszę 1 marca 2025 roku, w moim prywatnym Narodowym Dniu Pamięci Ofiar Polskiej Wojny Domowej – co absolutnie nie jest pozbawione symbolicznego znaczenia. I jednocześnie piszę to w czasie, gdy – jak się zdaje – cały świat zachodni staje przed największą od czasów II wojny światowej koniecznością zredefiniowania podstawowych organizujących go wartości i na wartościach tych osadzonych struktur oraz sojuszy. Noc, o której pisałem w związku z książką Wiśniewskiego niespełna dwa lata temu, staje się dziś coraz ciemniejsza, a drogi coraz bardziej niepewne.]
Drogi i nocy nie było końca
Mieliście tak kiedyś, że przeczytaliście jakąś książkę i nagle uderzyła was obuchem myśl („diamond bullet right through my forehead”, jak mówi kapitanowi Willardowi pogrążony w najgłębszej ciemności pułkownik Kurtz w Czasie apokalipsy), że tu muszą znaleźć dla siebie miejsce – zanim jeszcze książka się tak naprawdę zacznie – jakieś bardzo konkretne słowa kogoś innego niż autor, jakaś fraza, w której poniekąd zamieszkuje ta dopiero co przeczytana rzecz?
No więc mnie się to przydarzyło parę tygodni po tym, jak już skończyłem czytać to, co ostatecznie stało się Banami. Było słoneczne czerwcowe przedpołudnie, dzień tak jakby świąteczny, plątałem się między ciężarnymi drzewami czereśniowymi w ogrodzie rodziców – i znienacka spowił mnie lodowaty, duszący mrok (jak Waltera E. Kurtza, dokładnie ten sam), a w tym mroku zapłonęły te właśnie słowa, które chyba muszą poprzedzać opowieść Radka Wiśniewskiego.
Leopold Buczkowski, zdanie otwierające Czarny potok: „Drogi i nocy nie było końca”.
Drogi i nocy nie było końca.
Jeszcze nieraz to powtórzę, nim skończę pisać niniejszy tekst. Drogi i nocy nie było końca.
Ale – czym jest ta książka, którą opatruję towarzyszącym słowem? I jak się ma do niej nieskończenie genialne zdanie Buczkowskiego?
To zapis przymusu. Zresztą – Wiśniewski ostatnio w ogóle tak ma, że jak już coś pisze (wszystko jedno co: czy poezję, czy prozę fabularną, taką jak Transmigracja, czy eseje historyczne – Palimpsest Powstanie albo 1939 Apokalipsa. Początek), to ma się wrażenie, że to musiało być napisane. Ale skoro piszę o „wrażeniu”, to brzmi to tak, jakbym sugerował, że chodzi o coś z szeroko pojmowanej poetyki recepcji – o subiektywne, jednostkowe, niezobowiązujące w gruncie rzeczy (w sensie, że niekoniecznie u każdego się pojawiające) doświadczenie jedynie czytelnicze. Otóż – nie do końca: przymus, o którym piszę, to ważny (i z upływem czasu coraz klarowniej wprost się tematyzujący) samoświadomy fundament wszelkich pisarskich działań Wiśniewskiego. Najprościej rzecz ujmując, wygląda to tak: z jednej strony mamy coś, co Wiśniewski uznaje tyleż za fundamentalne dla kondycji pewnej wspólnoty i siebie samego jako tej wspólnoty uczestnika (może to być na przykład kolektywna zmityzowana pamięć: o powstaniu warszawskim w Palimpseście, o kampanii wrześniowej w 1939 Apokalipsie), co za zwyrodniałe w stopniu, który zaczyna zagrażać tej wspólnocie i temu konkretnemu jej uczestnikowi wyjątkowo agresywnymi nowotworami. Z drugiej – mamy tych, którzy może będą czytać, może nie (raczej nie), zawsze jednakowoż znajdują się w grupie najwyższego ryzyka zachorowania na owego raka (albo już na niego chorują, czasem niestety terminalnie). A pomiędzy tymi dwiema stronami – twarzą do nadciągającego mroku i w tym samym momencie tą samą twarzą do tych, którzy, nieświadomi zgrozy (płk Kurtz: „I’ve seen horrors… Horror has a face”), są już dosięgani przez jego, mroku, szponiaste macki – staje Wiśniewski. Staje samozwańczo, staje, nie licząc na wysłuchanie i zrozumienie, staje – bo tak trzeba, bo odwiecznym i nieodwołalnym przekleństwem Kasandry, starszej i bliźniej siostry Radka, jest przymus oskarżania, ostrzegania, napominania; i nie ma takiej ludzkiej i wszelkiej nieludzkiej instancji, która miałaby moc klątwę ową unieważnić. Staje zatem – i skowyta. Staje i robi wrażenie – czyli wraża się. Drogi i nocy nie było końca.
Skowyta – bo kiedy próbuję znaleźć dla tekstów pomieszczonych w Banach jakąkolwiek gatunkową (lub choćby tylko quasi-gatunkową) klasyfikację, to myślę sobie, że to są skowyty: taka osobna (osobista, osobliwa) forma, którą Wiśniewski wypracował na użytek Kwestionariusza putinowskiego i innych medytacji w czasach postprawdy oraz Korników gniewu. Jurodiwa, karykaturalnie wielosłowna, rozłamująca szyk wersu i zdania, zadyszkowa, granicznie wkurwiona i jednocześnie beznadziejnie smutna, targająca rozróżnienie na poezję i prozę, patetyczna i blasfemiczna, wykrzywiona w gargantuicznie przerysowane grymasy proroka i obłąkańca, szlochająca i rechocząca, drogi i nocy nie było końca, rozpaczliwie ścigająca się z walącą się w otchłań rzeczywistością, współczująca i niszczycielska, porządkująca i anarchiczna – taka właśnie (i może nie da się jej opisać inaczej niż taką jak powyższa, przerośniętą enumeracją) jest fraza skowytów Wiśniewskiego. Drogi i nocy nie było końca.
Czym jednak jest przymus, który wylał się kolejną falą skowytów akurat w Banach?
Drogi i nocy nie było końca.
Najbardziej lapidarnie: chodzi o to, co się wydarzyło – i wydarza wciąż – na granicy między Polską i Białorusią. Drogi i nocy nie było końca – więc przemierzamy z Wiśniewskim różne drogi: drogi krzywdy, drogi bezprawia, drogi ludzkiego upadku, drogi atrofii czegokolwiek w polskiej wspólnocie, co mogło się wydawać godne śladowego choćby szacunku. Owszem – wędrujemy też po drogach, które wydeptuje desperacki opór samowolnych najemników prawa i empatii, usiłujących bez pocieszania łatwą nadzieją przeciwstawiać się postępującemu upodleniu (z coraz rozleglejszymi przerzutami), ale to są niestety raczej kręte i znikliwe puszczańskie ścieżki. Drogi – te najszersze – zajęte są przez to, od czego chciałoby się odwrócić wzrok, ale Wiśniewski nie pozwala, wytrzeszcza oczy w noc i skowyta,
każe nam patrzeć, wiedząc (o czym wprost pisze w kilku miejscach), że zło, na które się patrzy, nie przestaje być złem, ale zaczyna może mieć świadomość, że patrzący wiedzą, na co patrzą,
a patrzą na zło.
Są zatem drogi – a raczej bagniste bezdroża – pokonywane przez głodnych, wycieńczonych, chorych, przemarzniętych uchodźców pragnących przedostać się z wojennych pożóg, spod buta reżimów, przez Białoruś do Polski i może dalej, do więcej obiecującego zachodniego świata. Są drogi, którymi ci sami uchodźcy zaganiani są z powrotem za granicę – drogi ludzi przerażonych, ogłupionych, często skutych, często patrzących w lufy karabinów, stłoczonych na pakach wojskowych samochodów, drogi, gdzie na końcu czeka kolba waląca w nerki i przepychająca przez spirale drutu żyletkowego. Są drogi partyzantów dobrej woli, kryjących się w nadgranicznych lasach, by kogoś wydobyć z bagna, komuś udzielić podstawowej pomocy medycznej, od kogoś przyjąć wniosek o azyl, wydobyć kogoś z anonimowości (i anomii) – albo by po prostu zostawić gdzieś plecak z kompletem suchej odzieży, śpiworem, powerbankiem, niezbędną racją żywnościową. Są oplatające całą Polskę drogi, widmowe i lśniące zielenią w tej nocy, której nie ma końca, a po których to drogach płyną wszystkie te polarowe rękawice, latarki, musy owocowe i pluszowe pocieszacze, płyną pieniądze od najbardziej nieoczekiwanych sprzymierzeńców w walce o zachowanie resztek ludzkiej godności i sensu. I jeszcze inne są drogi, drogi i nocy nie było końca: te wirtualne, wrośnięte w tkankę portali informacyjnych i sieci społecznościowych – drogi, gdzie na każdym kroku toczy się zażarta walka, walka (jak pisze Wiśniewski) na opowieści: tam na każdy wyprany z refleksji bełkot, na kolejne powodziowe fale mulistej rzeki
granica-jest-święta-musimy-jej-bronić-wszyscy-murem-za-polskim-mundurem-to-jest-wojna-hybrydowa-to-nie-są-uchodźcy-tylko-migranci-ekonomiczni-to-są-turyści-łukaszenki-skąd-mieli-pieniądze-na-bilet-tam-się-nie-toczy-wojna-powinni-zostać-na-białorusi-sami-młodzi-mężczyźni-skąd-mają-smartfony-i-sportowe-buty-czemu-nie-walczą-u-siebie-pomagajmy-ale-na-miejscu-przyjmiemy-trzydziestu-przyjdzie-milion-stop-islamizacji-europy-chcą-niemieckiego-socjalu-niech-składają-podania-na-przejściach-granicznych,
drogi i nocy nie było końca,
trzeba odpowiedzieć ogniem zaporowym racjonalnego kontrargumentu, pochwale bezprawia przeciwstawić przypominanie o prawie podstawowym, cyniczną bieda-geopolitykę sparować fundamentalną etyką, rozhisteryzowanej sofistyce założyć blok moralnego rygoryzmu.
Drogi i nocy nie było końca. Było o drodze – będzie więc o nocy. Bo wszystko to dzieje się nocą.
Nocą uchodźcy zamarzają na poleskich bagnach.
Nocą kaleczą się o zwoje concertiny.
Nocą są wywożeni przez transformersów ze Straży Granicznej w niewiadomym kierunku
(gdzie są, do kurwy nędzy i na litość wszystkich bogów i bogiń, dzieci z Michałowa?!).
Nocą ruszają z odsieczą ludzie, którzy karmią, wyciągają z błota, opatrują, osuszają, na zielono rozświetlają noc słowem pocieszenia.
Nocą, po godzinach pracy, kompletuje się ratujące życie plecaki.
Nocą, kiedy już zasną dzieci (gdzie śpią dzieci z Michałowa?, drogi i nocy nie było końca), łącza bankowe odnotowują zwyżki tajemniczych przelewów między ludźmi, których nie spaja nic ponad to, że chcą pomóc, że nie godzą się na współudział w upodleniu i pełzającym, krecim genocydzie, że dławieni rozpaczą walczą o ocalenie resztek tej polskiej wspólnoty, która byłaby czymkolwiek więcej niż „szkieletów ludem”, jakiego bał się już młody Adam Mickiewicz.
Nocą przegrzewają się od skonfliktowanych opowieści fanpejdże i konta osobiste na wszystkich tych facebookach i innych instagramach, zielone (znów ta zieleń – ci, co mają wiedzieć, czemu właśnie ona, wiedzą) ostrza mieczy mistrzów Jedi skrzyżowane z czerwonymi klingami mieczy lordów Sith. Jasna czy ciemna strona, współczująca obrona i gniewna żądza panowania, kto przemoże, kto się ugnie?
(Tak, najmocniej w całej Granicy poruszył mnie hymn wyśpiewujący chwałę niepozornego „klik” myszki komputerowej – dźwięku, który może nic nie oznaczać, ale może też być potwierdzeniem, że czyjaś bezsenna, niezmożona dłoń czuwa, by wysłać przelew, by zaakceptować zakup, by potwierdzić opublikowanie słowa wsparcia lub gniewu, który – jak skrzeczał Zack de la Rocha – bywa darem.)
I nocami wreszcie brnąłem z wysiłkiem przez gruzowisko notatek, postów, komentarzy Radka Wiśniewskiego, z których została złożona ta książka. Kaleczyłem się o skowyty, których treścią były powroty do cierpienia, bólu, upokorzenia, pozbawiania niezbywalnych praw, opisy praktyk, których nie powstydziliby się funkcjonariusze najbardziej zwyrodniałych satrapii. Prostowałem obolały kręgosłup wtedy, kiedy Radek pisał o tym, że są tacy, którzy nie dają się złamać, kiedy przemieniał swój skowyczący dyskurs w niemożliwą do odparcia, doskonale logiczną narrację o tym, gdzie jest norma, gdzie rzeczywiste prawo, gdzie moralny nakaz i etyczny imperatyw – gdzie dobro i gdzie zło
(tak, wydaje mi się, że to jest może największa wartość Granicy – książki tak samo desperackiej, tak samo zmuszonej i zmuszającej, niechcianej i koniecznej jak większość ostatnich książek Wiśniewskiego; że powinno się ją czytać jako lekturę obowiązkową na wszystkich wydziałach politologii, prawa i stosunków międzynarodowych wszystkich uczelni tego upadłego kraju; że to nawiedzony, okrutny wykład o sprawach fundamentalnych, którego ambicją jest to samo, czego w wierszu „Zaklęcie” domagał się od rozumu Czesław Miłosz – a pisał Miłosz, że rozum „ustanawia w języku powszechne idee/ I prowadzi nam rękę, więc piszemy z wielkiej litery/ Prawda i Sprawiedliwość, a z małej kłamstwo i krzywda./ On ponad to, co jest, wynosi, co być powinno,/ Nieprzyjaciel rozpaczy, przyjaciel nadziei. […] On z plugawego zgiełku dręczonych wyrazów/ Ocala zdania surowe i jasne.”).
I że w ostatecznym rozrachunku zło zawsze pozostanie złem, a dobro dobrem. I coraz bardziej się utwierdzałem w przekonaniu, że to kolejna książka Wiśniewskiego, która – zrodzona z przymusu – musi zaistnieć.
Bo drogi i nocy nie było końca. A ta najstraszniejsza noc, o której (i w której) pisze Radek, to jest ta sama noc, o której już ktoś napisał: Cyprian Kamil Norwid w swym pożegnaniu straconego na szubienicy abolicjonisty, Johna Browna. Tam Norwid wkłada w usta Ameryki ostrzeżenie – że po haniebnym wyroku na Browna przyjdzie zgasić na amerykańskiej fladze dumne (a teraz już tylko „sztuczne”) gwiazdy wolności, bo oto „Noc idzie – czarna noc z twarzą Murzyna”.
Co najmniej od sierpnia 2021 roku nad Polską zawisł mrok tej nocy, która zaczęła się wysączać znad oparzelisk koło Usnarza – nocy z twarzą Irakijki i Kurda, Sudanki i Afgańczyka, nocy z twarzą małej Eileen i dzieci z Michałowa. Nocy
relatywizmu i cynizmu,
nocy hańbienia polskiego munduru,
nocy karykaturowania katolicyzmu,
nocy okrucieństwa,
nocy bezprawia,
nocy znieczulicy,
nocy medialnego i social-mediowego goebbelsizmu (kłamstwo powtórzone stukrotnie etc.),
nocy bezmyślnego okrucieństwa kreowanego na obywatelską cnotę,
nocy atrofii pozorowanej polskiej wspólnoty,
nocy bez świtu, bo kiedy kilkadziesiąt procent Polaków uważa, że należy strzelać do kobiet z dziećmi, to świt nie nadejdzie.
Ze wstydu.
Ryszard Nycz, jeden z najwnikliwszych interpretatorów prozy Leopolda Buczkowskiego, napisał kiedyś (a może tylko powiedział?, nie pamiętam), że monstrualny narrator Czarnego potoku obiera strategię dezertera. Dlatego też Wiśniewski, drogi i nocy nie było końca – też w ostatecznym rachunku dezerteruje. Ale nie powodowany tchórzostwem („you must make a friend of horror”, to znów Kurtz), o nie! To jest dezercja z niekończącej się polskiej nocy (tej z twarzą dzieci z Michałowa i małej Eileen), dezercja z polski, którą Radek tak często zapisuje właśnie w ten sposób, małą literą (dokładnie z tych samych powodów, z których Miłosz kazał zawsze z małej litery pisać słowa „kłamstwo i krzywda”). Dezercja konieczna, bo choć
drogi i nocy nie było końca,
to nic nie zwolni nas z obowiązku zmierzania do domu i wyczekiwania jutrzenki.