22/03/25

Ze stanu wyjątkowego upodlenia

Strona cyklu

Wieża Kurremkarmerruka

[KOMENTARZ: Tekst poniż­szy, pisa­ny póź­ną wiosną/wczesnym latem 2023 roku, pla­no­wa­ny był jako wstęp do książ­ki Rad­ka Wiśniew­skie­go Gra­ni­ca albo notat­ki ze sta­nu wyjąt­ko­we­go upodle­nia (bany zebra­ne, bru­lion 1); książ­ki, któ­ra osta­tecz­nie uka­za­ła się pod tytu­łem Bany w Wydaw­nic­twie Nowa Gło­wa (Gdy­nia 2025; pozy­cję moż­na nabyć tutaj). Decy­zją Wydaw­czy­ni wstę­pu nie ma, ale to, co poni­żej, zosta­nie nie­ba­wem opu­bli­ko­wa­ne w innej for­mie – jako druk „pla­ka­to­wy” towa­rzy­szą­cy książ­ce. Za zgo­dą Auto­ra i Wydaw­czy­ni publi­ku­ję tu peł­ną wer­sję moje­go tek­stu – nie do koń­ca wie­dząc, w jakiej posta­ci znaj­dzie się on na wspo­mnia­nym dru­ku (acz zakła­dam, że z uwa­gi na spe­cy­ficz­ną for­mę „pla­ka­tu” będzie to musia­ła być for­ma zna­czą­co skró­co­na).]

[KOMENTARZ DO KOMENTARZA: Powyż­szy komen­tarz (jak i ten tutaj komen­tarz do komen­ta­rza) piszę 1 mar­ca 2025 roku, w moim pry­wat­nym Naro­do­wym Dniu Pamię­ci Ofiar Pol­skiej Woj­ny Domo­wej – co abso­lut­nie nie jest pozba­wio­ne sym­bo­licz­ne­go zna­cze­nia. I jed­no­cze­śnie piszę to w cza­sie, gdy – jak się zda­je – cały świat zachod­ni sta­je przed naj­więk­szą od cza­sów II woj­ny świa­to­wej koniecz­no­ścią zre­de­fi­nio­wa­nia pod­sta­wo­wych orga­ni­zu­ją­cych go war­to­ści i na war­to­ściach tych osa­dzo­nych struk­tur oraz soju­szy. Noc, o któ­rej pisa­łem w związ­ku z książ­ką Wiśniew­skie­go nie­speł­na dwa lata temu, sta­je się dziś coraz ciem­niej­sza, a dro­gi coraz bar­dziej nie­pew­ne.] 

Dro­gi i nocy nie było koń­ca

Mie­li­ście tak kie­dyś, że prze­czy­ta­li­ście jakąś książ­kę i nagle ude­rzy­ła was obu­chem myśl („dia­mond bul­let right thro­ugh my fore­he­ad”, jak mówi kapi­ta­no­wi Wil­lar­do­wi pogrą­żo­ny w naj­głęb­szej ciem­no­ści puł­kow­nik Kurtz w Cza­sie apo­ka­lip­sy), że tu muszą zna­leźć dla sie­bie miej­sce – zanim jesz­cze książ­ka się tak napraw­dę zacznie – jakieś bar­dzo kon­kret­ne sło­wa kogoś inne­go niż autor, jakaś fra­za, w któ­rej ponie­kąd zamiesz­ku­je ta dopie­ro co prze­czy­ta­na rzecz?

No więc mnie się to przy­da­rzy­ło parę tygo­dni po tym, jak już skoń­czy­łem czy­tać to, co osta­tecz­nie sta­ło się Bana­mi. Było sło­necz­ne czerw­co­we przed­po­łu­dnie, dzień tak jak­by świą­tecz­ny, plą­ta­łem się mię­dzy cię­żar­ny­mi drze­wa­mi cze­re­śnio­wy­mi w ogro­dzie rodzi­ców – i znie­nac­ka spo­wił mnie lodo­wa­ty, duszą­cy mrok (jak Wal­te­ra E. Kurt­za, dokład­nie ten sam), a w tym mro­ku zapło­nę­ły te wła­śnie sło­wa, któ­re chy­ba muszą poprze­dzać opo­wieść Rad­ka Wiśniew­skie­go.

Leopold Bucz­kow­ski, zda­nie otwie­ra­ją­ce Czar­ny potok: „Dro­gi i nocy nie było koń­ca”.

Dro­gi i nocy nie było koń­ca.

Jesz­cze nie­raz to powtó­rzę, nim skoń­czę pisać niniej­szy tekst. Dro­gi i nocy nie było koń­ca.

Ale – czym jest ta książ­ka, któ­rą opa­tru­ję towa­rzy­szą­cym sło­wem? I jak się ma do niej nie­skoń­cze­nie genial­ne zda­nie Bucz­kow­skie­go?

To zapis przy­mu­su. Zresz­tą – Wiśniew­ski ostat­nio w ogó­le tak ma, że jak już coś pisze (wszyst­ko jed­no co: czy poezję, czy pro­zę fabu­lar­ną, taką jak Trans­mi­gra­cja, czy ese­je histo­rycz­ne – Palimp­sest Powsta­nie albo 1939 Apo­ka­lip­sa. Począ­tek), to ma się wra­że­nie, że to musia­ło być napi­sa­ne. Ale sko­ro piszę o „wra­że­niu”, to brzmi to tak, jak­bym suge­ro­wał, że cho­dzi o coś z sze­ro­ko poj­mo­wa­nej poety­ki recep­cji – o subiek­tyw­ne, jed­nost­ko­we, nie­zo­bo­wią­zu­ją­ce w grun­cie rze­czy (w sen­sie, że nie­ko­niecz­nie u każ­de­go się poja­wia­ją­ce) doświad­cze­nie jedy­nie czy­tel­ni­cze. Otóż – nie do koń­ca: przy­mus, o któ­rym piszę, to waż­ny (i z upły­wem cza­su coraz kla­row­niej wprost się tema­ty­zu­ją­cy) samo­świa­do­my fun­da­ment wszel­kich pisar­skich dzia­łań Wiśniew­skie­go. Naj­pro­ściej rzecz ujmu­jąc, wyglą­da to tak: z jed­nej stro­ny mamy coś, co Wiśniew­ski uzna­je tyleż za fun­da­men­tal­ne dla kon­dy­cji pew­nej wspól­no­ty i sie­bie same­go jako tej wspól­no­ty uczest­ni­ka (może to być na przy­kład kolek­tyw­na zmi­ty­zo­wa­na pamięć: o powsta­niu war­szaw­skim w Palimp­seście, o kam­pa­nii wrze­śnio­wej w 1939 Apo­ka­lip­sie), co za zwy­rod­nia­łe w stop­niu, któ­ry zaczy­na zagra­żać tej wspól­no­cie i temu kon­kret­ne­mu jej uczest­ni­ko­wi wyjąt­ko­wo agre­syw­ny­mi nowo­two­ra­mi. Z dru­giej – mamy tych, któ­rzy może będą czy­tać, może nie (raczej nie), zawsze jed­na­ko­woż znaj­du­ją się w gru­pie naj­wyż­sze­go ryzy­ka zacho­ro­wa­nia na owe­go raka (albo już na nie­go cho­ru­ją, cza­sem nie­ste­ty ter­mi­nal­nie). A pomię­dzy tymi dwie­ma stro­na­mi – twa­rzą do nad­cią­ga­ją­ce­go mro­ku i w tym samym momen­cie tą samą twa­rzą do tych, któ­rzy, nie­świa­do­mi zgro­zy (płk Kurtz: „I’ve seen hor­rors… Hor­ror has a face”), są już dosię­ga­ni przez jego, mro­ku, szpo­nia­ste mac­ki – sta­je Wiśniew­ski. Sta­je samo­zwań­czo, sta­je, nie licząc na wysłu­cha­nie i zro­zu­mie­nie, sta­je – bo tak trze­ba, bo odwiecz­nym i nie­odwo­łal­nym prze­kleń­stwem Kasan­dry, star­szej i bliź­niej sio­stry Rad­ka, jest przy­mus oskar­ża­nia, ostrze­ga­nia, napo­mi­na­nia; i nie ma takiej ludz­kiej i wszel­kiej nie­ludz­kiej instan­cji, któ­ra mia­ła­by moc klą­twę ową unie­waż­nić. Sta­je zatem – i sko­wy­ta. Sta­je i robi wra­że­nie – czy­li wra­ża się. Dro­gi i nocy nie było koń­ca.

Sko­wy­ta – bo kie­dy pró­bu­ję zna­leźć dla tek­stów pomiesz­czo­nych w Banach jaką­kol­wiek gatun­ko­wą (lub choć­by tyl­ko quasi-gatun­ko­wą) kla­sy­fi­ka­cję, to myślę sobie, że to są sko­wy­ty: taka osob­na (oso­bi­sta, oso­bli­wa) for­ma, któ­rą Wiśniew­ski wypra­co­wał na uży­tek Kwe­stio­na­riu­sza puti­now­skie­go i innych medy­ta­cji w cza­sach post­praw­dy oraz Kor­ników gnie­wu. Juro­di­wa, kary­ka­tu­ral­nie wie­lo­słow­na, roz­ła­mu­ją­ca szyk wer­su i zda­nia, zadysz­ko­wa, gra­nicz­nie wkur­wio­na i jed­no­cze­śnie bez­na­dziej­nie smut­na, tar­ga­ją­ca roz­róż­nie­nie na poezję i pro­zę, pate­tycz­na i blas­fe­micz­na, wykrzy­wio­na w gar­gan­tu­icz­nie prze­ry­so­wa­ne gry­ma­sy pro­ro­ka i obłą­kań­ca, szlo­cha­ją­ca i recho­czą­ca, dro­gi i nocy nie było koń­ca, roz­pacz­li­wie ści­ga­ją­ca się z walą­cą się w otchłań rze­czy­wi­sto­ścią, współ­czu­ją­ca i nisz­czy­ciel­ska, porząd­ku­ją­ca i anar­chicz­na – taka wła­śnie (i może nie da się jej opi­sać ina­czej niż taką jak powyż­sza, prze­ro­śnię­tą enu­me­ra­cją) jest fra­za sko­wy­tów Wiśniew­skie­go. Dro­gi i nocy nie było koń­ca.

Czym jed­nak jest przy­mus, któ­ry wylał się kolej­ną falą sko­wy­tów aku­rat w Banach?

Dro­gi i nocy nie było koń­ca.

Naj­bar­dziej lapi­dar­nie: cho­dzi o to, co się wyda­rzy­ło – i wyda­rza wciąż – na gra­ni­cy mię­dzy Pol­ską i Bia­ło­ru­sią. Dro­gi i nocy nie było koń­ca – więc prze­mie­rza­my z Wiśniew­skim róż­ne dro­gi: dro­gi krzyw­dy, dro­gi bez­pra­wia, dro­gi ludz­kie­go upad­ku, dro­gi atro­fii cze­go­kol­wiek w pol­skiej wspól­no­cie, co mogło się wyda­wać god­ne śla­do­we­go choć­by sza­cun­ku. Owszem – wędru­je­my też po dro­gach, któ­re wydep­tu­je despe­rac­ki opór samo­wol­nych najem­ni­ków pra­wa i empa­tii, usi­łu­ją­cych bez pocie­sza­nia łatwą nadzie­ją prze­ciw­sta­wiać się postę­pu­ją­ce­mu upodle­niu (z coraz roz­le­glej­szy­mi prze­rzu­ta­mi), ale to są nie­ste­ty raczej krę­te i zni­kli­we pusz­czań­skie ścież­ki. Dro­gi – te naj­szer­sze – zaję­te są przez to, od cze­go chcia­ło­by się odwró­cić wzrok, ale Wiśniew­ski nie pozwa­la, wytrzesz­cza oczy w noc i sko­wy­ta,

każe nam patrzeć, wie­dząc (o czym wprost pisze w kil­ku miej­scach), że zło, na któ­re się patrzy, nie prze­sta­je być złem, ale zaczy­na może mieć świa­do­mość, że patrzą­cy wie­dzą, na co patrzą,

a patrzą na zło.

Są zatem dro­gi – a raczej bagni­ste bez­dro­ża – poko­ny­wa­ne przez głod­nych, wycień­czo­nych, cho­rych, prze­mar­z­nię­tych uchodź­ców pra­gną­cych prze­do­stać się z wojen­nych pożóg, spod buta reżi­mów, przez Bia­ło­ruś do Pol­ski i może dalej, do wię­cej obie­cu­ją­ce­go zachod­nie­go świa­ta. Są dro­gi, któ­ry­mi ci sami uchodź­cy zaga­nia­ni są z powro­tem za gra­ni­cę – dro­gi ludzi prze­ra­żo­nych, ogłu­pio­nych, czę­sto sku­tych, czę­sto patrzą­cych w lufy kara­bi­nów, stło­czo­nych na pakach woj­sko­wych samo­cho­dów, dro­gi, gdzie na koń­cu cze­ka kol­ba walą­ca w ner­ki i prze­py­cha­ją­ca przez spi­ra­le dru­tu żylet­ko­we­go. Są dro­gi par­ty­zan­tów dobrej woli, kry­ją­cych się w nad­gra­nicz­nych lasach, by kogoś wydo­być z bagna, komuś udzie­lić pod­sta­wo­wej pomo­cy medycz­nej, od kogoś przy­jąć wnio­sek o azyl, wydo­być kogoś z ano­ni­mo­wo­ści (i ano­mii) – albo by po pro­stu zosta­wić gdzieś ple­cak z kom­ple­tem suchej odzie­ży, śpi­wo­rem, power­ban­kiem, nie­zbęd­ną racją żyw­no­ścio­wą. Są opla­ta­ją­ce całą Pol­skę dro­gi, wid­mo­we i lśnią­ce zie­le­nią w tej nocy, któ­rej nie ma koń­ca, a po któ­rych to dro­gach pły­ną wszyst­kie te pola­ro­we ręka­wi­ce, latar­ki, musy owo­co­we i plu­szo­we pocie­sza­cze, pły­ną pie­nią­dze od naj­bar­dziej nie­ocze­ki­wa­nych sprzy­mie­rzeń­ców w wal­ce o zacho­wa­nie resz­tek ludz­kiej god­no­ści i sen­su. I jesz­cze inne są dro­gi, dro­gi i nocy nie było koń­ca: te wir­tu­al­ne, wro­śnię­te w tkan­kę por­ta­li infor­ma­cyj­nych i sie­ci spo­łecz­no­ścio­wych – dro­gi, gdzie na każ­dym kro­ku toczy się zażar­ta wal­ka, wal­ka (jak pisze Wiśniew­ski) na opo­wie­ści: tam na każ­dy wypra­ny z reflek­sji beł­kot, na kolej­ne powo­dzio­we fale muli­stej rze­ki

gra­ni­ca-jest-świę­ta-musi­my-jej-bro­nić-wszy­scy-murem-za-pol­skim-mun­du­rem-to-jest-woj­na-hybry­do­wa-to-nie-są-uchodź­cy-tyl­ko-migran­ci-eko­no­micz­ni-to-są-tury­ści-łuka­szen­ki-skąd-mie­li-pie­nią­dze-na-bilet-tam-się-nie-toczy-woj­na-powin­ni-zostać-na-bia­ło­ru­si-sami-mło­dzi-męż­czyź­ni-skąd-mają-smart­fo­ny-i-spor­to­we-buty-cze­mu-nie-wal­czą-u-sie­bie-poma­gaj­my-ale-na-miej­scu-przyj­mie­my-trzy­dzie­stu-przyj­dzie-milion-stop-isla­mi­za­cji-euro­py-chcą-nie­miec­kie­go-socja­lu-niech-skła­da­ją-poda­nia-na-przej­ściach-gra­nicz­nych,

dro­gi i nocy nie było koń­ca,

trze­ba odpo­wie­dzieć ogniem zapo­ro­wym racjo­nal­ne­go kontr­ar­gu­men­tu, pochwa­le bez­pra­wia prze­ciw­sta­wić przy­po­mi­na­nie o pra­wie pod­sta­wo­wym, cynicz­ną bie­da-geo­po­li­ty­kę spa­ro­wać fun­da­men­tal­ną ety­ką, roz­hi­ste­ry­zo­wa­nej sofi­sty­ce zało­żyć blok moral­ne­go rygo­ry­zmu.

Dro­gi i nocy nie było koń­ca. Było o dro­dze – będzie więc o nocy. Bo wszyst­ko to dzie­je się nocą.

Nocą uchodź­cy zama­rza­ją na pole­skich bagnach.

Nocą kale­czą się o zwo­je con­cer­ti­ny.

Nocą są wywo­że­ni przez trans­for­mer­sów ze Stra­ży Gra­nicz­nej w nie­wia­do­mym kie­run­ku

(gdzie są, do kur­wy nędzy i na litość wszyst­kich bogów i bogiń, dzie­ci z Micha­ło­wa?!).

Nocą rusza­ją z odsie­czą ludzie, któ­rzy kar­mią, wycią­ga­ją z bło­ta, opa­tru­ją, osu­sza­ją, na zie­lo­no roz­świe­tla­ją noc sło­wem pocie­sze­nia.

Nocą, po godzi­nach pra­cy, kom­ple­tu­je się ratu­ją­ce życie ple­ca­ki.

Nocą, kie­dy już zasną dzie­ci (gdzie śpią dzie­ci z Micha­ło­wa?, dro­gi i nocy nie było koń­ca), łącza ban­ko­we odno­to­wu­ją zwyż­ki tajem­ni­czych prze­le­wów mię­dzy ludź­mi, któ­rych nie spa­ja nic ponad to, że chcą pomóc, że nie godzą się na współ­udział w upodle­niu i peł­za­ją­cym, kre­cim geno­cy­dzie, że dła­wie­ni roz­pa­czą wal­czą o oca­le­nie resz­tek tej pol­skiej wspól­no­ty, któ­ra była­by czym­kol­wiek wię­cej niż „szkie­le­tów ludem”, jakie­go bał się już mło­dy Adam Mic­kie­wicz.

Nocą prze­grze­wa­ją się od skon­flik­to­wa­nych opo­wie­ści fan­pej­dże i kon­ta oso­bi­ste na wszyst­kich tych face­bo­okach i innych insta­gra­mach, zie­lo­ne (znów ta zie­leń – ci, co mają wie­dzieć, cze­mu wła­śnie ona, wie­dzą) ostrza mie­czy mistrzów Jedi skrzy­żo­wa­ne z czer­wo­ny­mi klin­ga­mi mie­czy lor­dów Sith. Jasna czy ciem­na stro­na, współ­czu­ją­ca obro­na i gniew­na żądza pano­wa­nia, kto prze­mo­że, kto się ugnie?

(Tak, naj­moc­niej w całej Gra­ni­cy poru­szył mnie hymn wyśpie­wu­ją­cy chwa­łę nie­po­zor­ne­go „klik” mysz­ki kom­pu­te­ro­wej – dźwię­ku, któ­ry może nic nie ozna­czać, ale może też być potwier­dze­niem, że czy­jaś bez­sen­na, nie­zmo­żo­na dłoń czu­wa, by wysłać prze­lew, by zaak­cep­to­wać zakup, by potwier­dzić opu­bli­ko­wa­nie sło­wa wspar­cia lub gnie­wu, któ­ry – jak skrze­czał Zack de la Rocha – bywa darem.)

I noca­mi wresz­cie brną­łem z wysił­kiem przez gru­zo­wi­sko nota­tek, postów, komen­ta­rzy Rad­ka Wiśniew­skie­go, z któ­rych zosta­ła zło­żo­na ta książ­ka. Kale­czy­łem się o sko­wy­ty, któ­rych tre­ścią były powro­ty do cier­pie­nia, bólu, upo­ko­rze­nia, pozba­wia­nia nie­zby­wal­nych praw, opi­sy prak­tyk, któ­rych nie powsty­dzi­li­by się funk­cjo­na­riu­sze naj­bar­dziej zwy­rod­nia­łych satra­pii. Pro­sto­wa­łem obo­la­ły krę­go­słup wte­dy, kie­dy Radek pisał o tym, że są tacy, któ­rzy nie dają się zła­mać, kie­dy prze­mie­niał swój sko­wy­czą­cy dys­kurs w nie­moż­li­wą do odpar­cia, dosko­na­le logicz­ną nar­ra­cję o tym, gdzie jest nor­ma, gdzie rze­czy­wi­ste pra­wo, gdzie moral­ny nakaz i etycz­ny impe­ra­tyw – gdzie dobro i gdzie zło

(tak, wyda­je mi się, że to jest może naj­więk­sza war­tość Gra­ni­cy – książ­ki tak samo despe­rac­kiej, tak samo zmu­szo­nej i zmu­sza­ją­cej, nie­chcia­nej i koniecz­nej jak więk­szość ostat­nich ksią­żek Wiśniew­skie­go; że powin­no się ją czy­tać jako lek­tu­rę obo­wiąz­ko­wą na wszyst­kich wydzia­łach poli­to­lo­gii, pra­wa i sto­sun­ków mię­dzy­na­ro­do­wych wszyst­kich uczel­ni tego upa­dłe­go kra­ju; że to nawie­dzo­ny, okrut­ny wykład o spra­wach fun­da­men­tal­nych, któ­re­go ambi­cją jest to samo, cze­go w wier­szu „Zaklę­cie” doma­gał się od rozu­mu Cze­sław Miłosz – a pisał Miłosz, że rozum „usta­na­wia w języ­ku powszech­ne idee/ I pro­wa­dzi nam rękę, więc pisze­my z wiel­kiej litery/ Praw­da i Spra­wie­dli­wość, a z małej kłam­stwo i krzywda./ On ponad to, co jest, wyno­si, co być powinno,/ Nie­przy­ja­ciel roz­pa­czy, przy­ja­ciel nadziei. […] On z plu­ga­we­go zgieł­ku drę­czo­nych wyrazów/ Oca­la zda­nia suro­we i jasne.”).

I że w osta­tecz­nym roz­ra­chun­ku zło zawsze pozo­sta­nie złem, a dobro dobrem. I coraz bar­dziej się utwier­dza­łem w prze­ko­na­niu, że to kolej­na książ­ka Wiśniew­skie­go, któ­ra – zro­dzo­na z przy­mu­su – musi zaist­nieć.

Bo dro­gi i nocy nie było koń­ca. A ta naj­strasz­niej­sza noc, o któ­rej (i w któ­rej) pisze Radek, to jest ta sama noc, o któ­rej już ktoś napi­sał: Cyprian Kamil Nor­wid w swym poże­gna­niu stra­co­ne­go na szu­bie­ni­cy abo­li­cjo­ni­sty, Joh­na Brow­na. Tam Nor­wid wkła­da w usta Ame­ry­ki ostrze­że­nie – że po hanieb­nym wyro­ku na Brow­na przyj­dzie zga­sić na ame­ry­kań­skiej fla­dze dum­ne (a teraz już tyl­ko „sztucz­ne”) gwiaz­dy wol­no­ści, bo oto „Noc idzie – czar­na noc z twa­rzą Murzy­na”.

Co naj­mniej od sierp­nia 2021 roku nad Pol­ską zawisł mrok tej nocy, któ­ra zaczę­ła się wysą­czać znad opa­rze­lisk koło Usna­rza – nocy z twa­rzą Ira­kij­ki i Kur­da, Sudan­ki i Afgań­czy­ka, nocy z twa­rzą małej  Eile­en i dzie­ci z Micha­ło­wa. Nocy

rela­ty­wi­zmu i cyni­zmu,

nocy hań­bie­nia pol­skie­go mun­du­ru,

nocy kary­ka­tu­ro­wa­nia kato­li­cy­zmu,

nocy okru­cień­stwa,

nocy bez­pra­wia,

nocy znie­czu­li­cy,

nocy medial­ne­go i social-medio­we­go goeb­bel­si­zmu (kłam­stwo powtó­rzo­ne stu­krot­nie etc.),

nocy bez­myśl­ne­go okru­cień­stwa kre­owa­ne­go na oby­wa­tel­ską cno­tę,

nocy atro­fii pozo­ro­wa­nej pol­skiej wspól­no­ty,

nocy bez świ­tu, bo kie­dy kil­ka­dzie­siąt pro­cent Pola­ków uwa­ża, że nale­ży strze­lać do kobiet z dzieć­mi, to świt nie nadej­dzie.

Ze wsty­du.

Ryszard Nycz, jeden z naj­wni­kliw­szych inter­pre­ta­to­rów pro­zy Leopol­da Bucz­kow­skie­go, napi­sał kie­dyś (a może tyl­ko powie­dział?, nie pamię­tam), że mon­stru­al­ny nar­ra­tor Czar­ne­go poto­ku obie­ra stra­te­gię dezer­te­ra. Dla­te­go też Wiśniew­ski, dro­gi i nocy nie było koń­ca – też w osta­tecz­nym rachun­ku dezer­te­ru­je. Ale nie powo­do­wa­ny tchó­rzo­stwem („you must make a friend of hor­ror”, to znów Kurtz), o nie! To jest dezer­cja z nie­koń­czą­cej się pol­skiej nocy (tej z twa­rzą dzie­ci z Micha­ło­wa i małej Eile­en), dezer­cja z pol­ski, któ­rą Radek tak czę­sto zapi­su­je wła­śnie w ten spo­sób, małą lite­rą (dokład­nie z tych samych powo­dów, z któ­rych Miłosz kazał zawsze z małej lite­ry pisać sło­wa „kłam­stwo i krzyw­da”). Dezer­cja koniecz­na, bo choć

dro­gi i nocy nie było koń­ca,

to nic nie zwol­ni nas z obo­wiąz­ku zmie­rza­nia do domu i wycze­ki­wa­nia jutrzen­ki.