debaty / ankiety i podsumowania

Niech się stanie razy dwa. O „Dwóch fiatach” Justyny Bargielskiej

Maria Zielniewicz

Głos Marii Zielniewicz w debacie „O poetyckich książkach trzydziestolecia”.

strona debaty

O poetyckich książkach trzydziestolecia

Czy w dzi­siej­szych cza­sach moż­na jesz­cze pisać o śmier­ci w taki spo­sób, któ­ry powie czy­tel­ni­kom coś nowe­go? Zasko­czy? Wzbu­dzi nie­po­kój lub przy­naj­mniej skło­ni do chwi­li reflek­sji? W koń­cu John Barth – ame­ry­kań­ski pisarz i jeden z przed­sta­wi­cie­li post­mo­der­ni­zmu – stwier­dził w swo­im ese­ju Lite­ra­tu­re of Exhau­stion(Lite­ra­tu­ra wyczer­pa­nia) z 1967 roku, że wszyst­ko zosta­ło już napi­sa­ne, a tym samym jeste­śmy ska­za­ni na powta­rza­nie lub prze­twa­rza­nie. Jed­nak sam pro­ces prze­twa­rza­nia moty­wów czy tema­tów funk­cjo­nu­ją­cych od wie­ków w kul­tu­rze pozwa­la, może nie na odkry­cia lite­rac­kie, ale przy­naj­mniej na wytwo­rze­nie odmien­ne­go typu obra­zo­wa­nia. Wła­śnie to uda­ło się Justy­nie Bar­giel­skiej w tomie Dwafia­ty(2009) – zbio­rze reflek­sji o czło­wie­ku i jego natu­rze, prze­fil­tro­wa­nym przez wyobraź­nię autor­ki. Prze­pla­ta­nie się baśnio­wych czy wręcz sur­re­ali­stycz­nych obra­zów z doświad­cze­niem śmier­ci spra­wia, że mamy do czy­nie­nia z mode­lem świa­ta peł­nym napięć, któ­re burzą nasze dotych­cza­so­we postrze­ga­nie rze­czy­wi­sto­ści. Dla pod­miot­ki codzien­ność sta­no­wi punkt wyj­ścia do wła­snych roz­wa­żań, któ­re nie są wol­ne od śmier­ci. Ta obse­syj­na wizja towa­rzy­szy czy­tel­ni­ko­wi przez całą lek­tu­rę, a uru­cho­mio­na przez poet­kę maszy­ne­ria sko­ja­rzeń spra­wia, że nie­ustan­nie pącz­ku­je, prze­ra­dza się w coraz to nowe for­my, zmie­nia per­spek­ty­wy i posta­ci. Nie jest zatem ani zapi­sem trau­ma­tycz­nych prze­żyć, nie­ule­czal­nych cho­rób, nie­szczę­śli­wych wypad­ków, ani nie sta­no­wi porad­ni­ka: „jak pogo­dzić się z wła­sną i cudzą śmier­tel­no­ścią”. Śmierć u Bar­giel­skiej spo­ty­ka­my na cmen­ta­rzu („Radyj­ko”), ale też na szkol­nym kory­ta­rzu („Naj­słyn­niej­sze foto­gra­fie”), pod­czas pro­ce­sji Boże­go Cia­ła („Pole baweł­ny”) czy w domu („Na pasku”). To te miej­sca obser­wu­je­my ocza­mi pod­miot­ki i to jej prze­my­śle­nia pod­szy­te sur­re­ali­stycz­ny­mi obra­za­mi pozna­je­my poprzez wier­sze. Ich fan­ta­stycz­ny, nad­re­ali­stycz­ny cha­rak­ter z jed­nej stro­ny zaska­ku­je swo­ją ory­gi­nal­no­ścią. Poja­wia­ją się m.in. mar­twe gołę­bie gra­ją­ce w fil­mach noir, tęczo­wy pies, wóz­ki, w któ­rych zamiast nie­mow­ląt są koty, czy fil­mu­ją­cy świat i boha­ter­kę heli­kop­ter. Z dru­giej jed­nak stro­ny wzbu­dza­ją one gro­zę, ponie­waż zosta­ją bez­po­śred­nio skon­fron­to­wa­ne ze śmier­cią lub słu­żą zbu­do­wa­niu takie­go napię­cia, jakie pozwa­la jesz­cze moc­niej wczuć się w ten świat. Jed­nak nie jest to zja­wi­sko rodem z hor­ro­rów – ta gro­za jest sub­tel­na, deli­kat­na, prze­zna­czo­na z myślą o czy­tel­ni­ku i dla nie­go. Tak więc odkry­wa­my, że „nie wszyst­kie dzie­ci dają się pocho­wać” („Naj­słyn­niej­sze foto­gra­fie”), towa­rzy­szy­my trud­ne­mu wybo­ro­wi pod­miot­ki, któ­ra pyta „czy wysła­li te cho­ler­ne zwłoki,/ czy nie”, „czy chcę rekla­mo­wać, czy inne zwło­ki w zamian” („Jed­nym sło­wem”). Dyso­nans poznaw­czy jest tutaj odczu­wal­ny – czy­ta­jąc, tra­ci­my na moment rów­no­wa­gę, aby po chwi­li posta­wić następ­ny krok z więk­szą uważ­no­ścią i − co waż­ne − bez utra­ty jakiejś pier­wot­nej ener­gii. Poezja Bar­giel­skiej pomi­mo swo­jej tema­ty­ki uobec­nia­ją­cej się w całym tomie nie ma na celu wpro­wa­dze­nia czy­tel­ni­ka w stan typo­wy dla nur­tu deka­den­ty­zmu czy egzy­sten­cja­li­zmu – nie two­rzy wła­snej filo­zo­fii życia, cho­ciaż zda­rza się, że prze­kształ­ca­jąc rze­czy­wi­stość według wła­snych reguł, w swo­jej posta­wie pozo­sta­je bier­na lub zda­je się na los. Może­my więc natknąć się na stwier­dze­nia: „i nic na to nie pora­dzę” („Pole baweł­ny”), „nie wiem co mam myśleć o tobie” („Radyj­ko”) czy „teraz to już naprawdę,/ napraw­dę nic nie może­my dla nie­go zro­bić” („Dzi­siaj w amfi­te­atrze wystę­pu­je morze”), któ­re moż­na potrak­to­wać jako wyzna­nia wple­cio­ne w okre­ślo­ne nar­ra­cje wier­szy. A wte­dy to pasyw­ność sta­je się rodza­jem zgo­dy na śmierć – gdy wszel­ka aktyw­ność nie jest wyłącz­nie podej­mo­wa­na pod wpły­wem sil­nych emo­cji lub poczu­cia zbli­ża­ją­cej się stra­ty.

To, co naj­bar­dziej zaska­ku­je w tych wier­szach, to myśli, w któ­rych nie ma już miej­sca na dopo­wie­dze­nia. Sta­no­wią one zamknię­tą całość, zawie­ra­ją w sobie poczu­cie zde­cy­do­wa­nia, brak sprze­ci­wu, a nawet bez­sil­ność. W ankie­cie prze­pro­wa­dzo­nej przez Biu­ro Lite­rac­kie Bar­giel­ska mówi wprost, że: „to jest książ­ka o śmier­ci, zgo­dzie na nią, docho­dze­niu do tej zgo­dy, napi­sa­na pro­stym języ­kiem”. Może dla­te­go też dotkli­wość tych wier­szy wzmoc­nio­na zosta­je przez obra­zy codzien­ne­go życia. To wła­śnie dzię­ki pla­stycz­no­ści języ­ka zapa­da­ją one głę­bo­ko w pamięć. Jed­nak pro­sty język poet­ki zosta­je uwi­kła­ny w nie­na­tu­ral­ną skład­nię – prze­ła­ma­ną, z pocię­ty­mi zda­nia­mi, naru­sza­ją­cą nasze zwy­cza­je języ­ko­we. To skład­nia budu­je czy­tel­ni­ko­wi kolej­ny poziom skom­pli­ko­wa­nia, ale też wywo­łu­je wra­że­nie roz­dar­cia, jak w „Pie­śni szkra­bi­sty”:

Nie krwa­wić ci teraz, ser­ce, a raź­no popin­da­lać,
gdy przy­szłość się mości w sło­iku i jesz­cze czas jakiś puch­nie,
a smu­tek przy­cho­dzi od razu tak wiel­ki i tak sta­ry,
że zjedz mnie, cze­re­śnio, wołam, zjedz mnie, okrusz­ku, pestecz­ko.

Wyzie­ra­ją­ca z tego frag­men­tu roz­pacz przy­po­mi­na z jed­nej stro­ny woła­nie w próż­nię, a z dru­giej woła­nie do natu­ry, któ­ra tutaj przyj­mu­je kształ­ty cze­re­śni, pestek czy okru­chów. To rów­nież moment sła­bo­ści, zawo­alo­wa­ny w histo­ryj­kę roz­po­czy­na­ją­cą się sło­wa­mi: „Może byłeś kie­dyś na wypro­wa­dze­niu mysich zwłok?”. Dwa fia­tytak są skon­stru­owa­ne – śmierć wyła­nia się z wyda­rzeń uję­tych w spo­sób migaw­ko­wy, frag­men­ta­rycz­ny.

Jaka jest pod­miot­ka w tej baśnio­wo-sur­re­ali­stycz­nej rze­czy­wi­sto­ści? Może taka, jak okre­śli­ła sie­bie w wier­szu „Naj­słyn­niej­sze foto­gra­fie”: „tro­chę entu­zjast­ka, a tro­chę odkryw­ca”? A jeśli jest już mowa o odkry­wa­niu, to czy śmierć ule­ga zde­ma­sko­wa­niu poprzez jej obser­wa­cje? Gdy stwier­dza w „Prze­kła­dzie”: „zro­bi­łam miej­sce na śmierć w swo­im życiu”, to zaraz znaj­du­je w łupi­nie orze­cha pro­chy swo­je­go męża czy dzie­ci. I wca­le nie jest tym fak­tem zdzi­wio­na. Co inne­go w „Radyj­ku”, gdzie widok „kostro­pa­tej łapy od sek­cji nowo­rod­ków” wywo­łu­je reak­cję zwąt­pie­nia: „nie wiem, czy chcę, byś mnie dotknął”. To wła­śnie dotyk jest tym punk­tem odnie­sie­nia na mapie wier­szy, któ­re­go doświad­cza­nie sta­no­wi rodzaj wska­zów­ki, pozwa­la­ją­cej odpo­wie­dzieć na pyta­nie, czy zgo­da na śmierć (ale jak się oka­że – rów­nież na życie) już się doko­na­ła. W tych wszyst­kich wąt­kach pod­miot­ka nie tyl­ko wpro­wa­dza czy­tel­ni­ków w świat, któ­ry tro­chę przy­po­mi­na lata dzie­ciń­stwa, tak jak odczy­ta­ła kre­ację tej rze­czy­wi­sto­ści Agniesz­ka Wol­ny-Ham­ka­ło na łamach „Dwu­ty­go­dni­ka”, ale sama pró­bu­je się w nim odna­leźć. Natu­ra ludz­ka nie jest dla niej w peł­ni zro­zu­mia­ła, gdy mówi: „nie­do­kład­nie znam zwyczaje/ moje­go gatun­ku, nie na tyle dokład­nie” („Pole baweł­ny”). Bez­po­śred­niość tego wyzna­nia sytu­uje boha­ter­kę wśród „zwy­kłych” ludzi – nie ma mora­li­za­tor­stwa, są ludz­kie doświad­cze­nia i prze­my­śle­nia. Podob­nie dzie­je się w wier­szu „Mira­bel­ki”:

Kła­dę się dziś z cie­nia­mi. Zmę­czy­ło mnie szu­ka­nie punk­tu,
w sto­sun­ku do któ­re­go jestem ład­na i wier­na. Śliw­ka,
któ­ra spa­dła nie z drze­wa, a z dachu budyn­ku
bez powo­dze­nia pró­bu­je zasnąć w jego pro­sto­kąt­nym cie­niu.

To zmę­cze­nie jesz­cze dosad­niej uka­zu­je dro­gę, jaką pod­miot­ka sta­ra się poko­nać. Nato­miast to, co kry­je się za obra­zem śliw­ki spa­da­ją­cej z dachu, świad­czy o podej­mo­wa­nym tru­dzie, wręcz o nie­moż­no­ści zyska­nia pew­no­ści co do wła­snych wybo­rów. Punkt, do któ­re­go wszy­scy zmie­rza­my jest jedy­nie abs­trak­cyj­nym wyznacz­ni­kiem nasze­go życia.

Pró­ba samo­po­zna­nia boha­ter­ki jest jed­no­cze­śnie pró­bą pozna­nia innych – nie­moż­li­wą do przej­ścia. Nie­ustan­nie balan­su­je ona na kra­wę­dzi pomię­dzy subiek­tyw­nym a zara­zem ulot­nym poczu­ciem pew­no­ści i nie­pew­no­ści, wia­ry i zwąt­pie­nia. Kwin­te­sen­cją wspo­mnia­nych poszu­ki­wań wyda­ją się sło­wa poja­wia­ją­ce się w ostat­nim z wier­szy, zaty­tu­ło­wa­nym „Cór­ce”: „będziesz wie­rzyć, że cię dotkną­łem”, ale nie mogą one dosta­tecz­nie moc­no wybrzmieć, gdy w pamię­ci nadal pozo­sta­je widok szpi­tal­ne­go łóż­ka („Dzi­siaj w amfi­te­atrze wystę­pu­je morze”) czy mamy zmy­wa­ją­cej naczy­nia w pło­ną­cym domu („Prze­kład”). Darem „więk­szym niż cokol­wiek” jest wia­ra, ale oprócz niej są też naro­dzi­ny, kwit­nie­nie. Dotyk tutaj przy­po­mi­na namasz­cze­nie. Róż­ni się on jed­nak od tego spo­ty­ka­ne­go w Księ­dze Rodza­ju, kie­dy mowa o Drze­wie Dobra i Zła: „Nie wol­no wam jeść z nie­go, a nawet go doty­kać, aby­ście nie pomar­li”. U Bar­giel­skiej zaka­zy nie ist­nie­ją.

W tym wszyst­kim nie dzi­wią rów­nież nawią­za­nia biblij­ne poja­wia­ją­ce się w nie­któ­rych tytu­łach utwo­rów, jak „Let’s Kohe­let”, któ­ry odwo­łu­je się do mądro­ścio­wej Księ­gi Kohe­le­ta lub „Mini­mi­drasz” zawie­ra­ją­cy w sobie wyraz „midrasz”, czy­li komen­tarz do Biblii. W tych przy­kła­do­wych odnie­sie­niach naj­waż­niej­szy oka­zu­je się sam tytuł tomu. Nie bez powo­du zosta­je przy­wo­ła­ny dopie­ro teraz. Łaciń­skie sło­wo fiatozna­cza „niech się sta­nie”. Moż­li­we, że wszyst­ko, co wyda­rza się w Dwóch fia­tach, ist­nie­je pomię­dzy tymi stwier­dze­nia­mi. Ich podwój­ność nie tyl­ko peł­ni funk­cję klam­ry spi­na­ją­cej wąt­ki utwo­rów, ale może być szcze­gól­nym rodza­jem gestu – jed­no­cze­snej zgo­dy na życie i śmierć, prze­kształ­ca­nia czy stwa­rza­nia sie­bie wraz z każ­dym kolej­nym zdo­by­tym doświad­cze­niem.

 

Tyl­ko ten gest pozo­sta­je zarów­no pod­miot­ce, jak i wytrwa­łym czy­tel­ni­kom. Śmierć przyj­dzie zawsze. A zgo­da na śmierć jest wła­śnie tym, co prze­wrot­nie odkry­wa­my już w roz­po­czy­na­ją­cym Dwafia­tywier­szu „Pięk­na mły­nar­ka”: „gdy ktoś przy­cho­dzi i mówi/ pociąg, któ­ry ist­nie­je tyl­ko w roz­kła­dzie, wła­śnie odszedł, umieć/ powie­dzieć ach, tak? a nie pró­bo­wać zjeść słoń­ce, żeby nie zaszło”.

 

 

Dofi­nan­so­wa­no ze środ­ków Naro­do­we­go Cen­trum Kul­tu­ry w ramach Pro­gra­mu Ojczy­sty – dodaj do ulu­bio­nych 2019.

z nck

 

Dofi­nan­so­wa­no ze środ­ków Naro­do­we­go Cen­trum Kul­tu­ry w ramach Pro­gra­mu Ojczy­sty – dodaj do ulu­bio­nych 2019.

z nck