3 razy S – strzecha, szkoła, spontan
Radosław Wiśniewski
Głos Radosława Wiśniewskiego w debacie "Być poetą dzisiaj".
strona debaty
Być poetą dzisiajW pierwszych słowach mojego listu pragnę zaznaczyć, że nie bardzo wierzę w literaturę żyjącą z samego prestiżu bycia nagradzaną. Dlatego nagroda Nike dla Eugeniusza Tkaczyszyna-Dyckiego w moim odczuciu niewiele zmienia w sytuacji poezji, chociaż pewnie wiele zmienia w recepcji poezji samego Dyckiego i wiele zmienia w życiu samego autora. Zarazem wydaje mi się i nieśmiało to głoszę, że literatura musi być czytana, publikowana, dyskutowana. Tymczasem fakt przyznania znaczącej nagrody oryginalnemu twórcy bardzo często wytrąca go z normalnego obiegu, ustawia poza dyskusją, przesuwa recepcję jego twórczości w stronę słowa objawionego. To niewątpliwie jedna z licznych a nie wyrżniętych resztek etosu poezji o proweniencji romantycznej. Dla autora to może zbawienne, że literaturę może z szafy na różne hobby – gdzie być może sąsiaduje ona z takimi aktywnościami, jak „wędkarstwo”, „sklejanie modeli samolotów z drugiej wojny światowej” przenieść do szufladki – „zajęcia poważne”. Bo praca w języku jest zajęciem poważnym – z całym szacunkiem dla wędkarzy oraz modelarzy. Niezupełnie też się zgadzam z zawartą w zagajeniu dyskusji insynuacją, że instytucje zajmujące się promowaniem literatury stawiają głównie na prozę. Po pierwsze, ileż to tych instytucji jest w Polsce. Po drugie – nawet zakładając, że każdy powiat i gmina jest powołana (no bo teoretycznie jest) do krzewienia i dbania o stan kultury (w tym literatury) na swoim terenie – nie za bardzo wiem na jakim argumencie, obserwacji, na jakich danych taki sąd miałby się opierać. Toż jak Polska długa i szeroka konkursy ogłasza się najczęściej dla poetów i poetek. Dla prozaików i prozaiczek konkursy organizuje się rzadko i niechętnie. Być może dlatego, że publiczne wysłuchanie nagrodzonego wiersza to zaledwie kilka chwil mąk wyższego rzędu, podczas gdy opowiadanie potrafi się ciągnąć i czasu nie wystarczy na poczęstunek. Gdy mówimy o konkursach – mowa jest jednak najczęściej o promocji dla amatorów. A co mają zrobić twórcy po pierwszej niszowej publikacji? Organizowanie konkursów słuszne jest i zbawienne, ale nie zastępuje czytelnictwa – a to zasię leży jak Polska długa i szeroka. Z drugiej strony w tym poszarpanym świecie poucinanych momentalnych obrazków i fragmentaryzacji opowieści – proza sprzedaje się nieźle, zatem nie zawsze i nie wszędzie potrzebuje wsparcia publicznego. Być może dlatego, że ludzkość potrzebuje podświadomie jakichś opowieści, które coś skleją w całość. To temat na osobną dyskusję. Oczywiście jak w przypadku każdej dziedziny art&entertainment są takie zjawiska, które świetnie sobie radzą same i takie, które bez hojnego mecenatu – publicznego lub prywatnego – nie dadzą sobie rady, a mimo to uznaje się, że też powinny istnieć. Tyle, że kwestia rozeznania co jest czym – to problem w ogóle kultury w tym kraju, a nie szczególny przypadek poezji.
Niezależnie od tych wstępnych uwag – pozostaje pytanie-dzwon o to jakich dróg i ścieżek ku odbiorcy ma szukać poezja, jako sztuka relatywnie trudna w odbiorze. Wydaje mi się, że takich sposobów jest kilka, aczkolwiek nie są one wcale nowe. Na użytek niniejszej wymiany zdań spróbowałem je sformułować w miarę pozytywnie pod postacią trzech „S”.
Po pierwsze „S” jak Strzecha. Nie ma lepszej drogi docierania się poezji z jej odbiorcą jak bezpośrednie spotkania, konfrontacje, rozmowy o niej, z nią i poprzez nią. To tam w odległych opłotkach, na salach bibliotek miejskich i wiejskich – rzekomo niezrozumiała, odległa od życia, hermetyczna poezja przeczytana na głos, ogrzana wartością dodaną – osobą autora, wzbogacona o glossę, ton głosu – może szukać zrozumienia. Gdy odbiorca nader często nie ma jak trafić na poezję, z którą mógłby się (być może) dogadać – poezja powinna szukać jego i podążać za nim, złazić czytelnicze ścieżki, szukać czytelnika pod strzechą. Nie w sensie artystycznym, tutaj dopuszczalne są wzajemne wystawienia się na trudne próby, ale w sensie dosłownym. Poezja, poeci, poetki mają być w ruchu. Zbyt wiele wyrosło wysp wykluczenia z obiegu literackiego na mapie Polski. Żaden obdarzony milionowym budżetem festiwal imienia Kogoś Bardzo Ważnego, mający miejsce w jednym z kilkunastu centrów akademickich w kraju nie zastąpi kilkuset, a może i kilku tysięcy spotkań w niewielkich miejscowościach, czasami ledwie kilka kilometrów w bok od szosy głównej, a czasem wręcz w miejscach leżących na głównej trasie ale mijanych, przejeżdżanych. Takim działaniem w ostatnich latach był organizowany przez Instytut Książki Festiwal 4 Pory Książki, który pomimo głosów krytycznych – czynił zadość postulatowi ruchliwości i dostępności. Dość wspomnieć, że jego kolejne edycje odbywały się w kilkudziesięciu miastach na raz. Literatura i literaci kilka razy w roku wędrowali po całym kraju, a na trasach tych wędrówek równouprawniona była Warszawa z Nową Rudą, Wołów z Krakowem. Ten festiwal wytwarzał miejscowe koalicje na rzecz literatury, pomagał kreować i stabilizować grupy zadaniowe, dawał zapaleńcom możność policzenia się, odkrycia swojego współwystępowania na niewielkiej przestrzeni miasta, miasteczka – do tej pory wydawałoby się skrajnie aliterackiego. Przy czym, co ważne – projekt Instytutu Książki wyraźnie premiował miejscowe, oddolne koalicje animatorskie, pozbawiony był cech objazdowego niemego kina, które przyjedzie i pokaże prowincjonałom czym kultura jest. Nic z tego paternalizmu! To lokalni liderzy i organizatorzy określali, co chcą zrobić i w jakiej formie, a donator po spełnieniu minimalnych wymogów formalnych – zezwalał na dużą dozę swobody w kształtowaniu programu, zgodnie z lokalnymi potrzebami i oczekiwaniami. Pod tym względem ten festiwal wydaje mi się czymś unikalnym i wartym naśladowania, czymś skrajnie innym niż popularne jeszcze do niedawna spędy środowiska czy imprezy od wielkiego dzwonu typu Festiwali Imienia Bardzo Ważnych Osób.
Po drugie „S” jak Szkoła. W moich czasach program szkolny rozpoczynał zapoznawanie młodego człowieka z literaturą w porządku dziejowym – począwszy od czasów najdawniejszych a następnie z zabójczą metodyką i chronologią rok po roku zabijał miłość do słowa pisanego, zmuszając nauczycieli i uczniów do powtarzania kolejnych epok jak paciorka. Nie wiem czy to jest rzeczywiście konieczne w czasach powszechnej dostępności bryków, gdy internet pełen jest intelektualnych oszustów piszących na zamówienie pracę na dowolny temat i na dowolnym poziomie – od semestralnej po doktorat. Może pora uzmysłowić sobie, że to w szkole miłość do literatury bardzo często się zaczyna i bardzo często się kończy – w smutku i wzajemnym poczuciu krzywdy. Gdyby ktoś mnie zapytał, to dla dobra literatury i społeczeństwa zrezygnowałbym z linearnej metody wciskania kolejnych epok młodzieży, która w zasadzie nie czyta już niczego, ale zacząłbym od wrzucenia młodego człowieka w kocioł literackiego „teraz”. A potem ewentualnie w miarę konieczności wędrowałbym od Herberta do klasyków (a nie na odwrót), od Twardowskiego do Ojców Pustyni (a nie na odwrót) od Kobierskiego do Schulza i od Sieniewicza do Gombrowicza, od Brodskiego do Horacego. Jeżeli zaś to nie jest możliwe, to niechby powróciły w jakimś wymiarze zajęcia pozalekcyjne, ale nie w formie upokarzającej obecnie godziny 19, tak zwanej „darmochy”, ale wyśmianych i zlikwidowanych kół zainteresowań przy szkołach. To z takich kół powinny trafiać do instytucji kultury i organizacji pozarządowych zdolni, młodzi ludzie, to tam powinien próbować się najpierw ścierać młody, lokalny pisarz. Człowiek w wieku nastoletnim jest naturalnie uwrażliwiony, nastroszony wobec świata, ma w sobie wiele przeciwstawnych prądów i uświadomionych emocji. Warto z tym człowiekiem rozmawiać o poezji, z poezją, poprzez poezję. Tyle, że przeciętny nastolatek nie znosi ściemy, wrażliwy jest też na wszelkie formy robienia go w konia. Musi czuć, że jest podmiotem w tej rozmowie. Nie jestem pedagogiem ani nauczycielem, ale niech oni odpowiedzą na ile programy nauczania, system szkolnictwa i warunki w polskiej szkole umożliwiają taką rozmowę na tym poziomie.
Wreszcie po trzecie – „S” jak „Spontan”. Warto bowiem próbować uwalniać poezję od podstawowej i niezastąpionej zapewne na dłuższą metę formuły spotkania autorskiego. Nietypowe formy zaistnienia wiersza są ciągle jeszcze nie dość eksploatowane przez samych twórców. Dostojny Zapasiewicz, mniej dostojny Świetlicki, nie wyczerpali przecież całego spektrum możliwości, jakie daje sytuacja względnej wolności ekspresji. Dobrze jest próbować nowych miejsc, zestawień i brzmień. Poezja czytana prosto z mostu, poprzez megafony na dworcach, z policyjnej suki, jako grająca szafa w księgarni albo pod księgarnią, dołączona do menu w barze mlecznym? A dlaczego nie? Poetyckie klipy, występy parateatralne, manifestacje, rozliczne muzyczne i paramuzyczne składy, wiersze śpiewane, mruczane, skandowane, animowane, powielane w formie grafitti, komiksu poetyckiego, szablonów, reklam w autobusach, tramwajach, pociągach, na dworcach, telebimach, na nośnikach outdoorowych. Skoro możliwe jest prowadzenie w ten sposób kampanii społecznych dotyczących bezpieczeństwa na drogach, przemocy domowej – to pewnie przy odrobinie dobrej woli możliwe są i tego typu kampanie poświęcone myśleniu. Bo przecież ostatecznie nie chodzi o samą poezję, ale o to, że poezja (i kilka innych dziedzin ludzkiej aktywności) zmusza mózg do myślenia, zmusza wyobraźnię do ruchu, wrażliwość do odpowiedzi. Nie znaczy to, że wierzę w masowość poezji. Istotnym ograniczeniem jest tutaj świadomość, że wszystkie nietypowe działania nie powinny być nastawione na umasowienie poezji (ta jest chyba niemożliwa), ale na zróżnicowanie brzmień w jakich się ona wyraża. Chodzi o docieranie do większej ilości nisz, grajdołków, zaułków a nie wyjście na stadiony. Poezja to nie piłka nożna. I warto o tym pamiętać. Zagrożeniem z drugiej strony jest groźba manieryzmu, przekombinowania, zagubienia się w bizantyjskim przepychu i samouwiedzeniu formą. W tych wszystkich ewentualnych działaniach powinniśmy wiedzieć, że nadal chodzi o wiersz, tekst, słowo tyle, że inaczej podane. Jestem jednak przekonany, że w imię dotarcia do tego pojedynczego, osobnego, dziwnego odbiorcy poezja powinna być bardziej żwawa – a tę żwawość nazywam prawem licencia poetica – spontanem. Tutaj nie zawsze jej niemrawość związana jest z brakiem środków i złą wolą czynników wyższych (na przykład władzy). To często brak pomysłu samych twórców i animatorów. I można to zmieniać od już, od zaraz.
Te wszystkie zmiany zapewne dałoby się wpisać w jakiś ogólniejszy model nowego myślenia o kulturze, w tym także o edukacji kulturalnej, roli mediów publicznych, mecenatu państwowego, prywatnego, roli organizacji pozarządowych. Jest dość prawdopodobne, że przeprowadzanie takich zmian osobno i w próżni niewiele zmieni w obrazie ogólnym. Podobnie jak niewiele zmieni nagroda dla Eugeniusza Tkaczyszyna-Dyckiego w ogólnej panoramie polskiego społeczeństwa, które nie czyta, nie rozumie, nie ogląda, ale zna się najlepiej na wszystkim. Tutaj naprawdę potrzebna jest w miarę strategiczną wizja, pod którą mogłoby się podpisać możliwie najszersze środowisko i działać na rzecz takich zmian. Pod warunkiem, że rzeczywiście rozmawiamy o sprawach ważnych i żywotnych. Może jednak uznajmy, że liczą się inne rzeczy i przestańmy się mamić wyjątkową rolą oraz jakością polskiej kultury.
O AUTORZE
Radosław Wiśniewski
Urodzony w 1974 roku. Poeta, krytyk literacki. Współzałożyciel i redaktor naczelny kwartalnika „Red.". Mieszka w Brzegu.