debaty / ankiety i podsumowania

A jak Armantrout, B jak Bishop

Juliusz Pielichowski

Głos Juliusza Pielichowskiego w debacie „Biurowe książki 2018 roku”.

strona debaty

Biurowe książki 2018 roku: wprowadzenie

1.

Ostat­niej jesie­ni zarów­no mówie­nie A, jak i B – przy­naj­mniej w godzi­nach nie­zo­bo­wią­zu­ją­cej, wol­nej lek­tu­ry – bywa­ło nie tyl­ko wyjąt­ko­wo przy­jem­ne, ale dostar­cza­ło też bar­dziej zasad­ni­czych doznań, jakie czy­ta­niu poezji towa­rzy­szą nie tak zno­wu czę­sto. Wszyst­ko za spra­wą dwóch świet­nych poetek ame­ry­kań­skich: jed­nej dopie­ro debiu­tu­ją­cej w pol­sz­czyź­nie, dru­giej cał­kiem nie­źle w niej zado­mo­wio­nej. Wyda­ne przez Biu­ro Lite­rac­kie wybo­ry wier­szy Rae Arman­tro­ut (Ciem­na mate­ria) oraz Eli­za­beth Bishop (San­ta­rém) były też dobrym przy­czyn­kiem zarów­no do ponow­nej, tro­chę odmien­nej pró­by namy­słu nad wie­lo­ścią i zróż­ni­co­wa­niem dróg powo­jen­nej poezji ame­ry­kań­skiej, jak i przyj­rze­niu się ścież­kom tek­sto­wym, jaki­mi w swo­ich intym­nych wybo­rach czy­tel­ni­czych podą­ża­ją naj­cie­kaw­si dziś pol­scy poeci.

2.

Poezja Rae Arman­tro­ut nie pod­da­je się łatwej, line­ar­nej lek­tu­rze. Posłu­gu­ją­ca się tech­ni­ką mon­ta­żu kali­for­nij­ska „lin­gwist­ka” (jed­na ze współ­za­ło­ży­cie­lek ruchu lite­rac­kie­go L=A=N=G=U=A=G=E) nie wyda­je się nią zresz­tą zain­te­re­so­wa­na. Jeśli chcie­li­by­śmy poku­sić się o listę słów klu­czy do tej poezji, line­ar­ność z pew­no­ścią by się na niej nie zna­la­zła. Jaki­mi sło­wa­mi i poję­cia­mi opi­sać (a przy­naj­mniej przy­wo­łać) te tek­sty?

Cie­ka­we tro­py pod­su­wa Kac­per Bart­czak ‒ tłu­macz i autor posło­wia do Ciem­nej mate­rii. Jed­nym z nich jest wza­jem­na prze­ni­kal­ność żywio­łów, jakie kształ­tu­ją tkan­kę wier­szy Arman­tro­ut. Obra­zy pod­su­wa­ne przez poet­kę są pozba­wio­ne wyraź­nych kon­tu­rów, co jed­nak nie ozna­cza, że bra­ku­je im wyra­zi­sto­ści. Moż­na odnieść wra­że­nie, że tytu­ło­wa (tek­sto­wa) mate­ria jest w cią­głym, pul­sa­cyj­nym ruchu, któ­ry wyda­je się syno­ni­mem byto­wa­nia jako takie­go. Nie­zwy­kle inte­re­su­ją­ca u Arman­tro­ut sta­je się przez to kon­struk­cja pod­mio­tu – a wła­ści­wie pod­mio­tów (i przed­mio­tów) lirycz­nych. Poezja Arman­tro­ut przej­mu­ją­co uka­zu­je zarów­no arbi­tral­ność gra­nic (samo)świadomości oraz języ­ka, jak i wszyst­kich świa­tów, jakie z nich powsta­ją: nie­mych, pozba­wio­nych esen­cji, zza któ­rych wyzie­ra to, co ciem­ne, któ­re­go zwię­złą defi­ni­cję odnaj­dzie­my we frag­men­cie zamy­ka­ją­cym wiersz „Licz­ba cał­ko­wi­ta”:

„Ciem­ne” zna­czy
nie­da­ją­ce odbi­cia,

nie­podat­ne
na namo­wy.

W poezji Arman­tro­ut nie ma miej­sca na złu­dze­nia – mate­ria i pro­ce­sy, jakie leżą u pod­staw wszel­kie­go ist­nie­nia, nie są w naj­mniej­szym stop­niu zain­te­re­so­wa­ne ducho­wy­mi zma­ga­nia­mi zależ­nych od nich ludzi.

A jed­nak, pomi­mo trzeź­wej oce­ny rze­czy­wi­sto­ści poza­ję­zy­ko­wej – twar­dej i zim­nej, nie­pod­da­ją­cej się oswo­je­niu – nie brak w tych wier­szach deli­kat­ne­go, czę­sto jedy­nie bar­dzo dys­kret­nie zasy­gna­li­zo­wa­ne­go hory­zon­tu emo­cjo­nal­ne­go. I wła­śnie to on oka­zu­je się klu­czo­wy dla utrzy­ma­nia napię­cia pomię­dzy kolej­ny­mi seg­men­ta­mi tek­stu. Zna­ko­mi­ta więk­szość wier­szy skła­da się z kli­ku (naj­czę­ściej trzech) wyod­ręb­nio­nych cało­stek, krą­żą­cych nie­ja­ko po orbi­cie – lub raczej orbi­tach – wier­sza, któ­ry jak cel­nie zauwa­ża w swo­im prze­ni­kli­wym posło­wiu Kac­per Bart­czak – „sta­je się polem induk­cyj­nym – dopie­ro w jego wnę­trzu moż­na dostrzec nie tyle samą prze­ni­kal­ność obsza­rów życia, ile ich fatal­ną roz­pa­dli­wość”. Świat poezji Arman­tro­ut nie jest łatwy, ani przy­stęp­ny, a jed­nak ma się ocho­tę do nie­go wra­cać i ponow­nie doświad­czać jego ciem­nych, obcych prze­strze­ni.

To, że wier­sze Arman­tro­ut czu­ją się tak dobrze w pol­sz­czyź­nie, jest zasłu­gą tłu­ma­cza. Pod­czas lek­tu­ry wyczu­wa się głę­bo­kie pokre­wień­stwo wyobraź­ni oboj­ga poetów. Dla czy­tel­ni­ków poezji auto­ra Wier­szy orga­nicz­nych ele­men­tar­ne powi­no­wac­two poetyc­kich świa­tów Bart­cza­ka i Arman­tro­ut jest oczy­wi­ste. To ono spra­wia, że Ciem­na mate­ria jest tak­że jed­ną z naj­cie­kaw­szych ksią­żek napi­sa­nych w języ­ku pol­skim, jakie w ubie­głym roku tra­fi­ły w ręce czy­tel­ni­ków.

3.

W odróż­nie­niu od Rae Arman­tro­ut Eli­za­beth Bishop jest obec­na w pol­sz­czyź­nie już od kil­ka dekad (pierw­sze pol­skie prze­kła­dy się­ga­ją lat 70. XX wie­ku) i docze­ka­ła się tak samo­dziel­ne­go wybo­ru wier­szy (33 wier­sze w prze­kła­dzie Sta­ni­sła­wa Barań­cza­ka), jak i cał­kiem przy­zwo­itej recep­cji kry­tycz­nej. Zebra­ne w San­ta­rém prze­kła­dy Andrze­ja Sosnow­skie­go są więc dru­gą u nas książ­ko­wą pre­zen­ta­cją Bishop, choć war­to zazna­czyć, że autor Po tęczy ogła­szał swo­je tłu­ma­cze­nia par­tia­mi w cią­gu ostat­nich 25 lat na łamach „Lite­ra­tu­ry na Świe­cie”, któ­rej zasłu­gi w przy­swa­ja­niu autor­ki „One art” pol­sz­czyź­nie są bez wąt­pie­nia naj­więk­sze.

Bishop to poet­ka świa­ta skry­te­go, choć zawsze obec­ne­go, ist­nie­ją­ce­go gdzieś obok – świa­ta żywio­łów, zja­wisk atmos­fe­rycz­nych, roślin i zwie­rząt, prze­ja­wia­ją­ce­go się w dzie­siąt­kach nie­po­zor­nych przed­mio­tów i arte­fak­tów. Wszyst­kie one, pod pió­rem Bishop, sta­ją się rów­no­praw­ny­mi punk­ta­mi obser­wa­cyj­ny­mi (i obser­wo­wa­ny­mi), zaląż­ka­mi nie­oczy­wi­stych per­spek­tyw. Co jed­nak waż­ne, nie są one jedy­nie przed­mio­tem opi­su, ale sta­ją się dla poet­ki punk­tem wyj­ścia do pozba­wio­nej ogra­ni­czeń wędrów­ki myśli, emo­cji, wyobra­żeń. Wła­śnie to dro­bia­zgo­we przy­glą­da­nie się rze­czy­wi­sto­ści oka­zu­je się naj­lep­szym do niej klu­czem, naj­lep­szą stra­te­gią prze­trwa­nia. Uważ­ność, zde­rzo­na z zami­ło­wa­niem do odmien­nych per­spek­tyw, przy­no­si pory­wa­ją­ce wizje, jak we wspa­nia­łym wier­szu „Man-Moth”, któ­ry w prze­kła­dzie Andrzej Sosnow­skie­go brzmi po pol­sku nie mniej znie­wa­la­ją­co niż ory­gi­nał. W takich sytu­acjach ma się ocho­tę zacy­to­wać wła­ści­we cały wiersz, ale na uży­tek tej notat­ki niech wystar­czy tyl­ko ostat­nia stro­fa, spoj­rze­nie pro­sto w oko tej nie­po­dob­nej do żad­nej innej poezji:

                                       Jeśli go schwy­ta­cie,
bate­ryj­ką świeć­cie mu w oko. Ma tyl­ko źre­ni­cę, ciem­ną
noc w czy­stej posta­ci, i zje­ży się jej owło­sio­ny hory­zont,
gdy na was spoj­rzy i oko zatrza­śnie. Spo­mię­dzy powiek
wszyst­ko, co ma – jed­na łza – wysu­nie się wte­dy jak żądło.
Chył­kiem zgar­nie ją w dłoń i – jeśli nie będzie­cie cie­ka­wi –
połknie. Lecz wystar­czy mieć oczy otwar­te, a odda –
czy­stą jak z głę­bi­no­wych źró­deł, schło­dzo­ną do picia.

W San­ta­rém wie­le jest miejsc, w któ­rych myśl – jak tu – zatrzy­mu­je się i patrzy/słucha w mil­cze­niu.

Jako się rze­kło, wiel­ka w tym zasłu­ga tłu­ma­cza. Andrzej Sosnow­ski z ogrom­nym wdzię­kiem odda­je zarów­no gięt­kość, jak i natu­ral­ność fra­zy Bishop. W przy­pad­ku prze­kła­dów Sta­ni­sła­wa Barań­cza­ka (któ­re­mu trze­ba oddać, że wyko­nał świet­ną robo­tę, przy­go­to­wu­jąc pierw­szy książ­ko­wy wybór jej wier­szy jesz­cze w poło­wie lat 90.) zbyt czę­sto docho­dzi do gło­su moc­ny, domi­nu­ją­cy głos poety, z jego zami­ło­wa­niem do języ­ko­wej ekwi­li­bry­sty­ki, co dość czę­sto pro­wa­dzi do nie­po­trzeb­nych znie­kształ­ceń. Prze­kła­dy Andrze­ja Sosnow­skie­go odzna­cza­ją się dobrze poję­tą pro­sto­tą i kla­row­no­ścią obra­zo­wa­nia, któ­ra jest cha­rak­te­ry­stycz­ną cechą poezji Bishop. W przy­pad­ku maria­żu o uwo­dzi­ciel­skim tytu­le San­ta­rém nie ma się wąt­pli­wo­ści, że zarów­no autor­ka, jak i jej tłu­macz po mistrzow­sku ope­ru­ją języ­ka­mi, w któ­rym przy­szło im żyć i pisać.

Oprócz tek­stów Bishop, w San­ta­rém otrzy­ma­li­śmy tak­że – jak to zwy­kle bywa w przy­pad­ku Andrze­ja Sosnow­skie­go – nie mniej fascy­nu­ją­cy esej. Podob­nie jak w przy­pad­ku Kac­pra Bart­cza­ka piszą­ce­go o Rae Arman­tro­ut, i tu czu­je­my, że rela­cja łączą­ca poet­kę i tłu­ma­cza wykra­cza dale­ko poza czy­sto tech­nicz­ną pro­ce­du­rę tłu­ma­cze­nia. Nie muszę pisać, jak wiel­ka to przy­jem­ność i radość dla czy­tel­ni­ka, gdy za spra­wą pro­ste­go aktu lek­tu­ry – nie­zo­bo­wią­zu­ją­cej i wol­nej – może stać się czę­ścią tak olśnie­wa­ją­ce­go festi­wa­lu poezji. To jed­na z tych ksią­żek, któ­re zosta­ną z nami na dłu­go, bar­dzo dłu­go.

4.

Ciem­na mate­ria i San­ta­rém zeszłej jesie­ni wpi­sa­ły się moc­no w zauwa­żal­ną u nas od jakie­goś cza­su kolej­ną falę zain­te­re­so­wa­nia poezją ame­ry­kań­ską, zarów­no tą naj­now­szą, jak i kla­sy­ka­mi (war­to wspo­mnieć o Emi­ly Dic­kin­son w prze­kła­dzie Kry­sty­ny Len­kow­skiej). Spo­śród wie­lu inte­re­su­ją­cych i waż­nych ksią­żek, jakie uka­za­ły się nakła­dem Biu­ra Lite­rac­kie­go w 2018 roku, sku­pi­łem się na tych dwóch, bo mam wra­że­nie, że ich zna­cze­nie będzie tyl­ko rosło. War­to też czy­tać je razem. W dzie­lą­cych je róż­ni­cach i kon­tra­stach może naj­le­piej uwi­dacz­nia się nie­zwy­kłość obu poetyc­kich świa­tów.

Pozo­sta­je mieć nadzie­ję, że Biu­ro Lite­rac­kie, jak robi­ło to przez wszyst­kie lata swo­je­go ist­nie­nia, co jakiś czas nadal będzie nas raczyć kolej­ny­mi pre­zen­ta­cja­mi Ame­ry­ka­nek (i Ame­ry­ka­nów), zarów­no tych, o któ­rych coś już wie­my, jak i tych naj­cie­kaw­szych, bo jesz­cze nam nie­zna­nych. Po wybo­rach wier­szy Arman­tro­ut i Bishop apa­tyt na kolej­ne książ­ki jest ogrom­ny.

O AUTORZE

Juliusz Pielichowski

Urodzony w 1984 r. w Gliwicach. Poeta, tłumacz z języka angielskiego. Autor tomów wierszy Czarny organizm (Mikołów 2019) oraz Przeciwwiersze (Poznań 2023). Przekłada na język polski eseje i pisma H. D. Thoreau (O chodzeniu, Lublin 2019; wybór z „Dziennika”, „Literatura na Świecie” nr 9-10/2020). Przygotował wybór szkiców i opowiadań Elizabeth Bishop (Amerykańska Szkoła Pisania, razem z Andrzejem Sosnowskim i Marcinem Szustrem, Stronie Śląskie 2020) oraz – z angielskiego przekładu – spolszczenie zaginionego opowiadania Marka Hłaski (Diabły w deszczu, Mikołów 2020). Współpomysłodawca i członek Rady Programowej Nagrody Dramaturgicznej im. Tadeusza Różewicza.