debaty / ankiety i podsumowania

A jeśli jednak zachwyca?

Justyna Osuch

Głos Justyny Osuch w debacie "Wielki kanion".

strona debaty

Wielki kanion

Swój esej zacznę od posta­wie­nia tezy, iż kano­nu lite­rac­kie­go nie mogą two­rzyć dzie­ła prze­cięt­ne, nie­nio­są­ce za sobą żad­nych wyż­szych idei, bowiem, jak powie­dział Wie­sław Myśliw­ski w jed­nym ze spo­tkań autor­skich – „Sztu­ka jest cmen­ta­rzy­skiem a tyl­ko nie­licz­nym uda­je się zmar­twych­wstać”. W jego powie­ści Ostat­nie roz­da­nie też pada­ją zna­mien­ne sło­wa: „Sztu­ka jest nie­bez­piecz­na, mło­dzień­cza. Obna­ża naszą małość, nik­czem­ność, pod­łość, fałsz. A co naj­gor­sze, każe nam się zasta­no­wić nad sobą, kim napraw­dę jeste­śmy, a nie kim się wyda­je­my”. To ostat­nie zda­nie powin­no stać się naczel­nym hasłem pisa­rza, któ­ry nie jest rze­mieśl­ni­kiem two­rzą­cym rze­czy prag­ma­tycz­ne na potrze­by dnia codzien­ne­go a kimś, kto skła­nia do pochy­le­nia się nad sobą i ota­cza­ją­cym świa­tem.
Świat lite­rac­kich war­to­ścio­wań ma zostać naru­szo­ny. Ale kto orzekł, że tra­dy­cyj­ne war­to­ści epi­ki mają być doszczęt­nie zbu­rzo­ne, a na ich gru­zach nale­ży zbu­do­wać nowe?
Hasło zbu­rze­nia kano­nów lite­ra­tu­ry – para­dok­sal­nie – nie może paść w ode­rwa­niu od tych kano­nów i tra­dy­cji, z któ­rych się one wywo­dzą. Bunt musi się doko­ny­wać w jakimś ukła­dzie odnie­sie­nia, musi się na czymś opie­rać. A na czym miał­by się opie­rać,  jeśli nie na tra­dy­cji?

Pamię­ta­my Tan­go Mroż­ka? I jeden z dia­lo­gów pomię­dzy Artu­rem a jego ojcem:

„STOMIL – Mój dro­gi, tra­dy­cja mnie nie obcho­dzi, twój bunt jest śmiesz­ny. Sam widzisz, że nie przy­wią­zu­je­my żad­nej wagi do tych pomni­ków prze­szło­ści, do tych nawar­stwień naszej rodzin­nej kul­tu­ry. Ot, tak sobie to wszyst­ko leży. Żyje­my swo­bod­nie, (zaglą­da­jąc do fili­żan­ki) Gdzie moja kawa?
ARTUR – Ach, nie, nie, ojciec mnie zupeł­nie nie rozu­mie. Nie o to cho­dzi, nie o to!
(…)
ARTUR – Słu­chaj­cie, mnie nie cho­dzi aku­rat o tę tra­dy­cję. Tu już nie ma w ogó­le żad­nej tra­dy­cji ani żad­ne­go sys­te­mu, są tyl­ko frag­men­ty, proch! Bez­wład­ne przed­mio­ty. Wyście wszyst­ko znisz­czy­li i nisz­czy­cie cią­gle, aż zapo­mnie­li­ście sami, od cze­go się wła­ści­wie zaczę­ło.”

A co jeśli mło­dzież nie chce się bun­to­wać? I ów bunt jest nam nie­ja­ko narzu­ca­ny? Co jeśli ceni­my rów­nież tra­dy­cyj­ną lite­ra­tu­rę, rów­nież tę we współ­cze­snym wyda­niu?

Nie spo­sób cał­ko­wi­cie wyru­go­wać ze świa­do­mo­ści kul­tu­ro­wej dzieł lite­rac­kich, któ­re sta­ły się kamie­nia­mi milo­wy­mi w tej dzie­dzi­nie sztu­ki i inspi­ro­wa­ły całe poko­le­nia twór­ców. Nie twier­dzę, że kanon jest nie­zmien­ny, ale nie spo­sób zro­zu­mieć teraź­niej­szo­ści w ode­rwa­niu od prze­szło­ści, któ­ra ją ukształ­to­wa­ła. Zna­mien­ne wyda­je się poję­cie inter­tek­stu­al­no­ści, po raz pierw­szy uży­te przez Julię Kri­ste­vą, cho­ciaż sama idea poja­wia się już w pra­cach Micha­iła Bach­ti­na. Każ­da książ­ka bowiem czer­pie z innych dzieł sztu­ki, nie sta­no­wi cze­goś w peł­ni ory­gi­nal­ne­go. Co praw­da na przy­kład powieść Paw­ła Huel­le­go Castorp moż­na czy­tać w ode­rwa­niu od Cza­ro­dziej­skiej góry Toma­sza Man­na, ale ileż tra­ci się na takiej, ode­rwa­nej nie­ja­ko od kon­tek­stu, lek­tu­rze.
A kim jest współ­cze­sny czy­tel­nik? Jak ma być defi­nio­wa­ny? Tak jak chce Doro­ta Masłow­ska opi­su­jąc odbior­cę swo­jej hipho­po­wej powiast­ki Paw kró­lo­wej: „Ta pio­sen­ka powsta­ła z fun­du­szy Unii Euro­pej­skiej. Zawie­ra licz­ne nie­po­praw­no­ści gra­ma­tycz­ne i logicz­ne błę­dy. Ma na celu przy­spo­rzyć czy­tel­ni­ków głu­pich i nie­in­te­li­gent­nych o zado­wo­le­nie, że zauwa­ży­li błę­dy i samo­dziel­nie je zna­leź­li, oraz w przy­jem­ne wpra­wić ich zdu­mie­nie, że sami napi­sa­li­by to popraw­niej i lepiej, gdy­by tyl­ko dosta­li kija w rękę i tro­chę zie­mi. Do napi­sa­nia tej pio­sen­ki zosta­ły uży­te wyra­zy oraz lite­ry. Możesz je zna­leźć w inter­ne­cie, możesz zamó­wić ese­me­sem.”
Oczy­wi­ście zda­ję sobie spra­wę, że frag­ment ten ma cha­rak­ter iro­nicz­ny, jed­nak­że nasu­wa mi prze­wrot­ne spo­strze­że­nie odno­śnie kon­dy­cji nie­któ­rych współ­cze­snych twór­ców. Jeże­li czy­tel­nik jest w sta­nie napi­sać lepiej dzie­ło Masłow­skiej, to po co ma je czy­tać?
Nie ule­ga wąt­pli­wo­ści, że prze­czy­ta­nie, a przede wszyst­kim zro­zu­mie­nie tej książ­ki nie wyma­ga jakie­go­kol­wiek wysił­ku inte­lek­tu­al­ne­go. Nie trze­ba nawet znać zary­su pojęć freu­dow­skiej psy­cho­ana­li­zy, aby doko­nać cha­rak­te­ry­sty­ki posta­ci głów­nych boha­te­rów – ludzi tak małych, że led­wo widocz­nych na kar­tach powie­ści. Opo­wie­dzia­nej histo­rii brak głę­bi, nie skła­nia do poważ­niej­szych prze­my­śleń czy reflek­sji. Współ­cze­śnie mło­dzi pisa­rze czę­sto podą­ża­ją w tym kie­run­ku.
Nie negu­ję cał­ko­wi­cie war­to­ści przy­wo­ła­nej przez mnie powie­ści Masłow­skiej, gdyż jest, na swój spo­sób, saty­rą na współ­cze­sną popkul­tu­rę – jej płyt­kość, pozba­wio­ną nawet namiast­ki trans­cen­den­cji cie­le­sność, głu­po­tę i wyno­sze­nie na pie­de­stał prze­cięt­no­ści czy wręcz mier­no­ty. Ale co otrzy­mu­je­my w zamian od pisar­ki: hipho­po­wy, pełen błę­dów język, miał­kie, papie­ro­we posta­cie, któ­re pozba­wio­ne są jakie­go­kol­wiek zaple­cza psy­cho­lo­gicz­ne­go i ducho­we­go, pro­stą fabu­łę, a wła­ści­wie jej brak.
Począt­ko­wo taka histo­ria może czy­tel­ni­ka dener­wo­wać, ale z cza­sem zaczy­na go śmie­szyć. Czy jed­nak to wystar­cza, aby książ­ka zna­la­zła się w kano­nie? Czy od lite­ra­tu­ry nie nale­ży wyma­gać cze­goś wię­cej? Nie cho­dzi mi o lite­ra­tu­rę zaan­ga­żo­wa­ną, mają­cą ide­olo­gicz­nie kształ­to­wać mło­de­go czy­tel­ni­ka. Cho­dzi mi o lite­ra­tu­rę skła­nia­ją­cą do reflek­sji nad świa­tem, a nade wszyst­ko nad sobą, a nie na pro­mo­wa­nym dziś sku­pia­niu się na wła­snych spra­wach w naj­bar­dziej powierz­chow­nej war­stwie życia.

Chy­bio­ne było­by zało­że­nie, że sko­ro czy­tel­ni­cy są coraz mniej wyma­ga­ją­cy, to i lite­ra­tu­ra powin­na taka być. Aby przy­po­do­bać się gustom odbior­ców, powsta­ją dzie­ła, któ­re wszech­ogar­nia­ją­ca kul­tu­ra maso­wa sta­ra się wypro­mo­wać. Nie liczy się war­tość tre­ści ksią­żek ani nie­sio­ny przez nie prze­kaz – to rekla­ma decy­du­je o tym, czy coś tra­fia do czy­tel­ni­ka, czy nie. Pró­bu­je mu się rów­nież z góry narzu­cić, co o danym dzie­le nale­ży myśleć i jak je inter­pre­to­wać.
Nie moż­na zapo­mi­nać, że książ­ka jest auto­no­micz­nym two­rem słow­nym, któ­ry odry­wa się od auto­ra i zaczy­na funk­cjo­no­wać w sobie tyl­ko wła­ści­wym, jed­nost­ko­wym odbio­rze czy­tel­ni­czym. Obra­zy z pozo­ru te same w ich języ­ko­wym kształ­cie, nigdy nie są takie same w wyobraź­ni róż­nych odbior­ców. A im pięk­niej­szy język je kreu­je, tym wyra­zist­sza wizja roz­ta­cza się w gło­wie czy­tel­ni­ka.

Sko­ro już wspo­mnia­łam o jed­nej z ksią­żek gdań­skie­go pisa­rza, to powin­nam dodać, iż mam do niej duży sen­ty­ment. War­to, by rów­nież ona zago­ści­ła na sta­łe w wyka­zie pozy­cji, któ­re powi­nien prze­czy­tać każ­dy stu­dent filo­lo­gii. Huel­le zna­ny jest głów­nie z powie­ści Weiser Dawi­dek – to książ­ka o pozna­wa­niu sie­bie jako doro­słe­go i ukształ­to­wa­ne­go już czło­wie­ka przez pry­zmat tajem­ni­czych wyda­rzeń i posta­ci z dzie­ciń­stwa. Nato­miast w Castro­pie każ­dy mło­dy czy­tel­nik może zoba­czyć sie­bie. Tak napraw­dę mło­dy Hans Castorp jest samot­nym, zagu­bio­nym i poszu­ku­ją­cym sen­su życia czło­wie­kiem, któ­ry doświad­cza wie­lu roz­cza­ro­wań, w tym naj­bar­dziej bole­sne­go, bo nie­szczę­śli­wej miło­ści. Dodat­ko­wo język, któ­re­go uży­wa autor, nie jest pro­stac­ki i try­wial­ny, a pro­sty i zara­zem poetyc­ki, nasy­co­ny meta­fo­ry­ką.
Obco­wa­nie z pięk­ną pol­sz­czy­zną, nie­ule­ga­ją­cą powszech­nym modom, daje czy­tel­ni­ko­wi moż­li­wość wzbo­ga­ce­nia inte­lek­tu­al­ne­go i emo­cjo­nal­ne­go. Ze wszyst­kich stron zale­wa nas potocz­ność, upar­te dąże­nie do nad­mier­nych uprosz­czeń i skró­tów. Tra­ci­my więc kon­takt z tą odmia­ną języ­ka, któ­ra pobu­dza wyobraź­nię, pozwa­la na nazwa­nie tego, co nie­na­zwa­ne i wypo­wie­dze­nie tego, co nie­wy­po­wie­dzia­ne.

Nie wiem, czy do nowych pisa­rzy moż­na zali­czyć liczą­ce­go obec­nie ponad 80 lat Wie­sła­wa Myśliw­skie­go, ale nie­wąt­pli­wie to pisarz współ­cze­sny, któ­re­go dzie­ła powi­nien znać każ­dy sza­nu­ją­cy się czy­tel­nik. Naj­now­sza powieść pisa­rza, zaty­tu­ło­wa­na Ostat­nie roz­da­nie, to książ­ka, któ­ra nie kusi nas uno­wo­cze­śnio­nym języ­kiem, pro­stą, sen­sa­cyj­ną fabu­łą czy mało odkryw­czy­mi eks­pe­ry­men­ta­mi na pozio­mie tek­sto­wym, nato­miast zawie­ra w sobie mądrość i poko­rę wobec życia, losu oraz miło­ści. Pory­wa mło­dych czy­tel­ni­ków, któ­rzy chęt­nie wypo­wia­da­ją się na jej temat. Dla­te­go też pozwo­lę sobie na pró­bę krót­kiej ana­li­zy tego dzie­ła, choć i tak nie dotknie ona nawet czę­ści zawar­tych w nim pro­ble­mów ludz­kiej egzy­sten­cji.
Czy­tel­ni­ka­mi Ostat­nie­go roz­da­nia są bez wąt­pie­nia rów­nież stu­den­ci. Nie­daw­no kwar­tal­nik lite­rac­ki „Akcent” (nr 2 z 2014 roku) zamie­ścił dzie­sięć frag­men­tów stu­denc­kich recen­zji oraz dwie w cało­ści.
Nale­ży wła­śnie w taki spo­sób zachę­cać mło­dych do czy­ta­nia – słu­chać, co mają do powie­dze­nia, nie dyk­to­wać im, co powin­ni o danej książ­ce myśleć i jak mają ją inter­pre­to­wać.
W powie­ści Wie­sła­wa Myśliw­skie­go mamy do czy­nie­nia z tra­dy­cyj­ną nar­ra­cją pierw­szo­oso­bo­wą – głów­ny boha­ter snu­je opo­wieść o swo­im życiu i ludziach, któ­rych spo­tkał. Opi­su­je wyda­rze­nia już minio­ne, patrzy na swo­je ist­nie­nie z per­spek­ty­wy czło­wie­ka głę­bo­ko doświad­czo­ne­go, ima­ją­ce­go się w życiu róż­nych zajęć, doko­nu­ją­ce­go trud­nych wybo­rów, nie­ja­ko podej­mu­ją­ce­go grę z prze­wrot­nym i nie­prze­nik­nio­nym losem. Tok nar­ra­cji co jakiś czas prze­ry­wa­ją listy otrzy­my­wa­ne od Marii – jedy­nej i praw­dzi­wej miło­ści boha­te­ra.
Akt wej­ścia w komu­ni­ka­cję mię­dzy boha­te­ra­mi jest bar­dzo waż­nym ele­men­tem powie­ści, uwy­pu­kla jej sens, skła­nia nar­ra­to­ra do nowych reflek­sji, wpły­wa na jego jed­nost­ko­we odczu­cia, powo­du­je nie­po­kój i wewnętrz­ne roz­dar­cie: „Przy­wa­lił mnie ten list niczym głaz. Prze­czy­ta­łem do po raz dru­gi, trze­ci, jak chy­ba żad­ne­go jej listu dotąd. Waha­łem się, czy jesz­cze raz nie prze­czy­tać, jak­by z zemsty na sobie, bo nie byłem w sta­nie nicze­go inne­go mu prze­ciw­sta­wić.”
Może się komuś wyda­wać (szcze­gól­nie mło­de­mu czy­tel­ni­ko­wi), że for­ma listu to coś prze­sta­rza­łe­go – w świe­cie cią­głe­go pośpie­chu nikt już listów nie pisze. A listy w powie­ści to listy miło­sne, pisa­ne przez zako­cha­ną kobie­tę, któ­ra nie ma nadziei na bycie z uko­cha­nym. Są peł­ne dra­ma­tycz­ne­go napię­cia, dyso­nan­su mię­dzy pra­gnie­nia­mi autor­ki a moż­li­wo­ścia­mi ich reali­za­cji. Poru­sza w nich, w spo­sób nie­zwy­kle suge­styw­ny, pro­ble­ma­ty­kę nie­speł­nio­ne­go uczu­cia, któ­re może wła­śnie dla­te­go, że nie­speł­nio­ne, jest wiecz­ne: „Praw­dzi­wa miłość jeśli już kogoś wybie­ra, to po kres, na całe życie, i nie opusz­cza go, jeśli nawet prze­kro­czy tę gra­ni­cę. Więc może powin­nam być szczę­śli­wa, że kie­dyś i mnie wybra­ła. A że nie speł­ni­ła się, tym bar­dziej pozwa­la mi odczu­wać nie­mal w każ­dej godzi­nie, każ­dą moją myślą, jakim jest szczę­ściem. Bo też jak ina­czej moż­na jej praw­dzi­wie doznać? Jeśli nie przez utra­tę, przez brak nadziei, przez pogrą­że­nie się w cier­pie­niu, podob­nym temu, gdy ktoś bli­ski nam umrze, a nie chce­my się na to zgo­dzić, że umarł.”

Maria pro­wa­dzi z uko­cha­nym swo­istą grę pisząc do nie­go listy i nie ocze­ku­jąc odpo­wie­dzi. Motyw gry peł­ni w powie­ści Myśliw­skie­go nie­zwy­kle waż­ną funk­cję – jako dosko­na­ła meta­fo­ra całej ludz­kiej egzy­sten­cji. Życie to nad­rzęd­na i potęż­na siła, któ­ra gra z czło­wie­kiem według sobie tyl­ko zna­nych reguł: „Dla życia jeste­śmy tyl­ko pion­ka­mi w jego grze. Lecz jaka to gra, o co gra, nie wie­my.”
Nar­ra­tor rów­no­cze­śnie uka­zu­je uni­wer­sal­ną pra­wi­dło­wość: „Ale prze­cież każ­dą grę trze­ba skoń­czyć, bez wzglę­du na to, jak jeste­śmy prze­gra­ni.”
Gdy patrzy­my na tę teo­rię przez pry­zmat losów głów­ne­go boha­te­ra, czło­wie­ka, któ­re­go imie­nia nawet nie zna­my, nabie­ra ona skon­kre­ty­zo­wa­ne­go, jed­nost­ko­we­go sen­su. Sta­je się przej­mu­ją­cą praw­dą, czę­sto nie­do­pusz­cza­ną do powszech­nej świa­do­mo­ści. Z ana­lo­gicz­nych eta­pów skła­da się ludz­kie życie – naj­pierw pozna­je­my jego pod­sta­wo­we regu­ły, uczy­my się coraz to nowych tech­nik, a dopie­ro póź­niej podej­mu­je­my pró­bę zmie­rze­nia się z nim. Toteż meta­fo­ry­ka gry sta­no­wi coś na kształt odbi­cia ludz­kiej egzy­sten­cji, sta­je się jed­nak para­dok­sal­nie jej dosko­nal­szą wer­sją, zaś gracz zysku­je prze­wa­gę nad zwy­czaj­nym czło­wie­kiem.
Utwór Myśliw­skie­go jest na poły afo­ry­stycz­ny, czę­sto jed­no zda­nie zawie­ra w sobie głę­bo­ką praw­dę, z pozo­ru powszech­nie zna­ną, ale nie­czę­sto uświa­da­mia­ną. Zawie­ra w sobie pro­ble­my uni­wer­sal­ne, któ­re, nie­za­leż­nie od zmie­nia­ją­cej się rze­czy­wi­sto­ści, pozo­sta­ną aktu­al­ne, choć­by­śmy nawet, w naszym bun­cie prze­ciw tra­dy­cji, chcie­li je zepchnąć na mar­gi­nes. Autor poru­sza tema­ty­kę losu, miło­ści, prze­mi­ja­nia, pamię­ci, cier­pie­nia, samot­no­ści, śmier­ci, czy­li pod­sta­wo­wych war­to­ści, naj­czę­ściej pomi­ja­nych w dzi­siej­szym, kon­sump­cyj­nym świe­cie.

War­to obco­wać z wiel­ki­mi, skła­nia­ją­cy­mi do reflek­sji dzie­ła­mi. Dla mło­dych adep­tów stu­diów filo­lo­gicz­nych i nie tyl­ko, istot­ne może być spoj­rze­nie na świat kogoś star­sze­go, doświad­czo­ne­go. Myśliw­ski powie­dział, że wcze­śniej nie był gotów do napi­sa­nia takiej książ­ki, że dopie­ro teraz doj­rzał do niej. Z per­spek­ty­wy cza­su ina­czej patrzy się na rze­czy­wi­stość, jest się coraz bar­dziej pozba­wio­nym złu­dzeń, więc może nie­kie­dy trze­ba otrzą­snąć się z zapa­trze­nia we wła­sną mło­dość i zwró­cić wzrok w stro­nę tego, co opie­ra się na przy­cho­dzą­cej z wie­kiem mądro­ści.

O AUTORZE

Justyna Osuch

Studentka II roku, II stopnia studiów na filologii polskiej o specjalności wydawniczej na Uniwersytecie Marii-Curie Skłodowskiej w Lublinie.