Barbieri Tarot de Teresa
Nina Manel
Głos Niny Manel w debacie „Nowe języki poezji”.
strona debaty
Nowe języki poezjiKiedy Artur Burszta poprosił mnie o głos w debacie „Nowe języki poezji”, w pierwszej chwili zamierzałam odmówić; nie wydaje mi się bowiem, by ta dyskusja w ogóle była istotna dla twórców i twórczyń. Moją pierwszą myślą po przeczytaniu wszystkich głosów w debacie było, że to nie jest przecież żadna tam znowu debata o poezji. Patrząc z rogu pokoju, bardziej pasowałby tu tytuł „Co ja sądzę o współczesnej krytyce literackiej”; fajnie, domyślam się, że temat #grzeje studentów i wykładowców polonistyki, ale nie poetkę, do tego chyba niemającą nic wspólnego z akademicką humanistyką (tu Jakub Skurtys dodaje hasztag naturszczyk; ale naprawdę, potraktujmy to jako czysty felieton; brak mi kompetencji, by stawiać szczegółowe tezy czy podejmować żywe polemiki).
Wiele wątków debaty pozostaje więc dla mnie mało znaczących – na przykład kompletnie w mojej opinii bezcelowa dyskusja w temacie imperatywu nowości, która nie bierze pod uwagę siedemdziesięciu lat badań nad tą cechą w obszarze psychologii twórczości; istotnych chociażby z tego powodu, że ich wyniki wskazywałyby na fakt organicznego (kognitywnego?) podłoża tej preferencji. Co prawda, w debacie temat został przywołany w nieco innym kontekście, ale jeśli pomyślimy o tym, że o wiele bardziej radykalne tezy dotyczące „narzucania” nowości przez krytykę krążą po Facebooku, to trochę śmieszno, trochę straszno, trochę nie wiadomo po co, bo jesteśmy z dwóch różnych dziedzin i się nie dogadamy.
Bo nauka o literaturze chyba w ogóle ma problem z dogadaniem się, prawda? Trochę zaanektowała sobie filozofię, trochę politykę, troszkę uszczknęła z ekonomii; ale to, co pasuje, to, co pokrywa się metodologicznie, to, co można z łatwością zawłaszczyć. Tak właśnie: nie zintegrować, a zawłaszczyć. Uświadomiłam to sobie, czytając zajawkę artykułu Elizy Kąckiej w miesięczniku „Znak” („Dlatego trzeba odebrać sen psychologom i zwrócić go badaczom literatury. Bo tylko oni wiedzą, że opowieść dała się oswoić. (…) A sny, nocna strona natury ludzkiej, pozostały dzikie i nieujarzmione”). Nie znam się na żartach? Może. A może tylko razi mnie upchnięcie psychologii snu w ramki Freuda i Junga, bo tyle potrzeba literaturoznawstwu wiedzieć o śnie; do tego w okrojonej, pop-naukowej wersji, w oczach laika sprowadzającej psychoanalizę do szamanizmu.
I tak, jak nauka o literaturze, krytyka i publicystyka literacka są zbyt dumne, by zintegrować się z naukami empirycznymi, tak są też zbyt dumne, by pochylić się nad literaturą jako zjawiskiem, a nie produktem. Przypomnijmy, kiedy mówi się o twórczości w psychologii czy pedagogice, mówi się o wielu wymiarach: osobie twórcy, procesie twórczym, cesze-kreatywności czy dziele twórczym i jego wartości. Naturalnie, psychologię twórczości interesują dwa środkowe etapy, uwzględnia jednak istnienie pozostałych. Literaturoznawstwo analogicznie powinno najbardziej interesować się ostatnim. Sęk w tym, że nie tylko się interesuje, a sprowadza literaturę do końcowego produktu, odbierając jej charakter jakiegokolwiek procesu. Dlaczego? Bo nie ma do tego odpowiednich narzędzi; o ile nauki społeczne miały swoją Teresę Amabile, o tyle jakoś nie widzę zadatków na Antoniego Kępińskiego w krytyce literackiej.
Po co się tak rozpisuję, skoro krytyka i teoria literatury mnie rzekomo nie interesują? Dlatego że, moim zdaniem, to właśnie z tej dysfunkcji można wróżyć, co będzie dalej. Wróżyć, bo to tylko hipotezy i nie dałabym sobie za nie obciąć paznokcia, a tym bardziej ręki. Ale taki jest temat debaty, no to jedźmy.
Przyszłość w szklanej kuli widzę tak: im bardziej badacze i badaczki literatury (przepraszam, ale naprawdę nie przejdzie mi przez palce ani „Akademia”, ani „Katedra”; może dlatego, że opinia Kacpra Bartczaka dotycząca hierarchiczności wydaje mi się przerażającą) będą ignorować w obszarze swoich badań insta-poezję i okoliczne procesy, sprowadzając je do zjawiska czysto socjologicznego, tym bardziej ruchy i zjawiska te będą wzbierać na sile.
Co niekoniecznie jest takie dobre i fajne; w przeciwieństwie do Marty Stusek nie widzę bowiem na poetyckich grupach i instagramach dziewczyńskości, akceptacji i wymiaru arteterapeutycznego. A może inaczej: one są. Ale o wiele więcej jest konkurencji, zwalczania oraz pompowania balonika oczekiwań u bardzo młodych osób, z których wiele miałoby szansę spełnić marzenia o zaistnieniu w podręcznikach, gdyby wcześniej ktoś im nie wbił do głowy, że do tych podręczników trafia się rymowankami. Jednym wystarczy poklask grupy w internecie; inni zechcą jednak pójść dalej, a zderzenie przekonań ukształtowanych przez grupę z rzeczywistością może wywołać skutki nieobejmowalne skalą Richtera.
To nieironicznie piękne, że fejsbukowa grupka z wierszami może pomóc komuś poczuć się zaakceptowanym i ważnym; niestety ta sama grupka potrafi stać się szubienicą dla kogoś, kto nie podpasuje gustom. Zwłaszcza dla kogoś siedemnastoletniego z nieleczoną depresją. Nie daję więc rady podejść do tego tak optymistycznie jak moja poprzedniczka: w mojej opinii zjawisko niesie ze sobą tyle samo plusów, co zagrożeń (choć bardzo chciałabym, żeby to ona miała rację i szczerze się ucieszę, jeśli w przyszłości okaże się, że tak).
No dobrze, a gdyby nauka o literaturze (przepraszam) w przyszłości jednak zajęła się Tumblrem i Instagramem? Też niedobrze, bo według wszelkich przyjętych kryteriów, zjawisko musiałoby zostać jednowymiarowo zmiażdżone przez krytykę. Znowu optymizm Marty Stusek wydaje mi się przedwczesny: nie da się zrównać wartościowo tych dwóch sfer, ponieważ dotyczą innych cech procesu kreatywnego; inną mają dynamikę i, przede wszystkim, inną funkcjonalność. Żeby się tym zająć, nauka o literaturze (przepraszam jeszcze raz) musiałaby dopuścić do siebie perspektywę wprowadzenia nowych metod badawczych i większą integrację z naukami empirycznymi. Tu przychodzi mi do głowy znowu nieszczęsny lead ze Znaku oraz Anna Kałuża pisząca o „stanie nasycenia kom HYPERLINK „https://www.dwutygodnik.com/artykul/8549-szacunki-ryzyka.html„órek neuronami”; pozostanę pogodną pesymistką.
Co jeszcze widzę w kuli? Chciałabym napisać, że całkowity upadek funkcji opiniotwórczej krytyki dla czytelnika-laika, któremu to upadkowi zaprzecza Kacper Bartczak. Chciałabym, ale nie napiszę. Bo to się już stało. Nie, nikt nie czyta recenzji tomów poetyckich, żeby wiedzieć, czy przeczytać książkę. Nikt nie czeka z wypiekami na twarzy, aż pół roku po premierze w periodyku literackim pojawi się tekst, który powie nam, czy poświęcić te pół godziny na wstępne przekartkowanie, czy nie.
Nie musimy tego robić, bo w tym samym periodyku literackim trzy numery wcześniej pojawi się zajawka w postaci pięciu wierszy z książki; w międzyczasie trzydzieści osób wrzuci do internetu fotę tomu z podpisem „ej spoko” albo „nie, słabe”, przy czym będą to ludzie, których gust znamy i potrafimy go skalibrować z naszym. Tych pięć wierszy zupełnie wystarczy, aby czytelniczka/czytelnik o przeciętnym IQ podjęła/podjął decyzję, czy CHCE przeczytać książkę; to, co o niej się sądzi, jest dla czytelniczki/czytelnika sprawą drugorzędną i w drugiej kolejności sięgnie do tej recenzji. Na przykład po to, żeby wyłapać wątki czy spostrzeżenia, które umknęły przy lekturze.
Sprowadzenie istoty krytyki literackiej do funkcji „czytaj”/ „nie czytaj” jest w pewnym sensie obraźliwe, zarówno dla samego krytyka-handlarza, jak i bezwolnej czytelniczki bez własnego zdania. Wydaje mi się, że teksty krytycznoliterackie nie powstają po to, by Kasia z Koszalina podjęła decyzję o kupnie tomu; chociażby dlatego, że jeśli potrzebuje pomocy w tej decyzji, to tekst krytycznoliteracki ze swoim hermetycznym charakterem również nie pomoże. No, ale może się mylę.
Dobra, co jeszcze? Pewnie to, co przez lata; kiedy znudzimy się tym, co zewnętrzne, pójdziemy w to, co wewnętrzne, a potem na odwrót. Mam na myśli, że w ciągu kilku najbliższych lat otwarta deklaratywność i koncentracja na sytuacji społeczno-politycznej nam się przeje; wrócimy do kwestii osobistych i koncentracji na stanach mentalnych i emocjonalnych. Jedni będą grzmieć, że to uwstecznienie i pójście na łatwiznę, drudzy się po cichutku ucieszą, bo ileż można o tej Polsce i katastrofie, czytanie Onetu wystarczy. Po paru latach znowu nam się znudzi i wtedy wrócimy do tego pierwszego z analogicznymi argumentami. A gdzieś na obrzeżach ostro zarysowanego trendu, który #grzeje jury, w drugim rzędzie, będą poeci i poetki z uporem integrujący te dwie perspektywy. I to oni będą pisać najlepsze wiersze.
P.S. Niedawno mieliśmy 2020 r., więc może być też zupełnie inaczej.
O AUTORZE
Nina Manel
Poetka. Mieszka w Krakowie.