debaty / ankiety i podsumowania

Biurowe książki roku: podsumowanie

Krzysztof Sztafa

Podsumowanie debaty "Biurowe książki roku 2016".

strona debaty

Biurowe książki 2016 roku

Cię­żar zakoń­czo­nej wła­śnie deba­ty „Biu­ro­we książ­ki roku 2016”, usi­łu­ją­cej w jakiś (jak to zazwy­czaj bywa: robo­czy i przy­czyn­ko­wy) spo­sób pod­su­mo­wać nasze ubie­gło­rocz­ne pro­po­zy­cje książ­ko­we roz­ło­żył się – piszę o tym z pew­nym pogod­nym roz­cza­ro­wa­niem – przede wszyst­kim wokół trzech punk­tów. Moż­na je wymie­nić jed­nym tchem – (1) feno­men poezji zaan­ga­żo­wa­nej, (2) NIKE dla Bron­ki Nowic­kiej, (3) debiut Dawi­da Mate­usz. Dalej: moż­na też dodać kil­ka słów komen­ta­rza (powiedz­my, że na dwa wde­chy). Pod feno­me­nem poezji zaan­ga­żo­wa­nej, rze­ko­mo nada­ją­cej ton tego­rocz­nym dys­ku­sjom kry­tycz­nym (lepiej: mło­do­li­te­rac­kim) kry­ją się – o zgro­zo – aż trzy książ­ki. Jest nią żywo dys­ku­to­wa­na, rów­nież w naszej deba­cie, anto­lo­gia pod redak­cją Mar­ty Koron­kie­wicz oraz Paw­ła Kacz­mar­skie­go Zebra­ło się śli­ny, kon­cep­tu­al­ny tom Nie Kon­ra­da Góry oraz bez­pre­ce­den­so­wa Sta­cja wie­ży ciśnień Dawi­da Mate­usza. Wystar­czy przy­to­czyć zna­mien­ny dla całej dys­ku­sji wstęp z tek­stu Dawi­da Kuja­wy „Nie­wiel­kie korek­ty”: „Tyl­ko o dwóch książ­kach wyda­nych przez Biu­ro Lite­rac­kie chcę napi­sać, nie trak­tu­ję tego gło­su jako pró­by pod­su­mo­wa­nia roku wydaw­ni­cze­go – war­te są one lek­tu­ry nie tyl­ko ze wzglę­du na fakt, że to pro­po­zy­cje wyso­kiej pró­by, ale i w związ­ku ze znacz­nie bar­dziej „stra­te­gicz­ną” kwe­stią, istot­ną dla mnie jako dla kogoś, kto sta­ra się na bie­żą­co komen­to­wać nową poezję: oby­dwie mia­no­wi­cie umoż­li­wia­ją prze­zwy­cię­że­nie dwóch potęż­nych mitów obro­słych wokół liry­ki ostat­nich lat, kon­se­kwent­nie wzmac­nia­nych przez towa­rzy­szą­cy jej dys­kurs kry­tycz­ny, ale i słu­żą­cych mu do legi­ty­mi­zo­wa­nia pew­nych goto­wych tez, w grun­cie rze­czy prze­ni­ka­ją­cych do lite­ra­tu­ry ze świa­ta spo­łecz­no-poli­tycz­ne­go.”

Debiut kra­kow­skie­go poety trak­tu­ję przy tym rów­nież jako osob­ne – to zna­czy wykra­cza­ją­ce poza rela­tyw­nie wąską/skromną orbi­tę „zaan­ga­żo­wa­nia” – zja­wi­sko ze wzglę­du na to, że ta cie­niut­ka ksią­żecz­ka zosta­ła entu­zja­stycz­nie przy­ję­ta zarów­no z lewej, jak i pra­wej stro­ny histo­rii (tak, wiem, że rów­nież ta bar­dziej kuma­ta pra­wi­ca posłu­gu­je się reto­ry­ką anty­ne­oli­be­ral­ną, ale nie wypi­su­je sobie jej na czo­le w pierw­szej kolej­no­ści). Zna­czy to – jestem o tym prze­ko­na­ny – że kwe­stia spo­łecz­ne­go zaan­ga­żo­wa­nia, cho­ciaż rze­czy­wi­ście sta­ła się głów­nym punk­tem odnie­sie­nia dla kry­tycz­nych omó­wień, wca­le tema­tu Mate­uszo­we­go debiu­tu nie wyczer­pu­je. W tym kon­tek­ście naj­bar­dziej zrów­no­wa­żo­ny oka­zał się, według mnie, głos Miko­ła­ja Bor­kow­skie­go, któ­ry w swo­im tek­ście „Mówi­cie (mówi­my)” umie­ścił Sta­cję… zarów­no poza zobo­wią­zu­ją­cym tro­pem poli­tycz­no­ści, jak i wyczer­pa­nej „egzy­sten­cjal­nej” roz­ter­ki: „Sta­cja… jest krzy­kiem, któ­ry oscy­lu­je mię­dzy wście­kłą bez­sil­no­ścią a wyob­co­wa­niem, nie­obec­no­ścią. Dawid Mate­usz jest po pro­stu zna­ko­mi­tym poetą: dzia­ła na sło­wie, wycho­dzi od pew­ne­go doświad­cze­nia i prze­ku­wa je w poezję wyso­kie­go kali­bru: a to, że robi to krzy­cząc, dzia­ła rewe­la­cyj­nie.” Od tego naj­bar­dziej oczy­wi­ste­go reje­stru – auto­ma­tycz­nie przy­kle­ja­ją­ce­go Mate­uszo­wi łat­kę zaan­ga­żo­wa­nia – odsko­czył rów­nież w swo­im gło­sie Prze­mek Rojek, pisząc w „Dzia­ło się” o muzycz­no­ści tych wier­szy: „Tę doj­rza­łość widać przede wszyst­kim w nie­sły­cha­nie mister­nej kom­po­zy­cji tomu, w jego – nie waham się tak to ująć – melicz­no­ści. Ten muzycz­ny roz­pęd sły­chać wła­ści­wie na każ­dym pozio­mie: począw­szy od bar­dzo prze­my­śla­ne­go dobo­ru tek­stów (…) przez powra­ca­ją­ce, prze­pla­ta­ją­ce się przez całość fra­zy i inwa­rian­ty tek­stów ukła­da­ją­cych się w quasi-cykle, aż po per­fek­cyj­ne for­mal­ne wykoń­cze­nie poszcze­gól­nych utwo­rów (kon­cert nie­oczy­wi­stych rymów w „Bru­ga­cie”, skom­pli­ko­wa­na, przy­wo­dzą­ca na myśl Peipe­ra i Przy­bo­sia struk­tu­ra syn­tak­tycz­na „Hym­nu pierw­sze­go”).

Osob­ną kwe­stią – praw­dzi­wą kry­tycz­ną epo­pe­ją – jest feno­men Bron­ki Nowic­kiej i jej debiu­tanc­kie­go Kamie­nia. Tutaj – odwrot­nie – fala śro­do­wi­sko­wej (śro­do­wi­sko­wej) kry­ty­ki roz­la­ła się sze­ro­ko i przy­bra­ła kształt fili­piń­skie­go tsu­na­mi. Ja to w jakiś spo­sób rozu­miem; raczej powszech­na w śro­do­wi­sku nie­chęć do tej książ­ki wyni­ka przede wszyst­kim z fak­tu, że wła­śnie – wiem, brzmi to para­dok­sal­nie i nie­co topor­nie – zosta­ła uho­no­ro­wa­na „naj­bar­dziej pre­sti­żo­wą nagro­dą lite­rac­ką w Pol­sce”. Wyobra­żam sobie sytu­ację, w któ­rej Nowic­ka poprze­sta­je na samej nomi­na­cji – wów­czas wszyst­kie te sub­tel­ne (nie wni­kam) zawi­ło­ści egzy­sten­cjal­ne, z któ­rych Nakar­mić kamień jest zbu­do­wa­ny, nie budzi­ły­by u niko­go zastrze­żeń, a towa­rzy­szą­cy tym­że zawi­ło­ściom moder­ni­stycz­ny dryg mógł­by z powo­dze­niem zna­leźć poklask u znacz­nej czę­ści śro­do­wi­ska kry­tycz­ne­go. Dobrze rozu­mie to Jakub Skur­tys: „Prze­mil­czał­bym to, gdy­by nie nagro­da Nike i zupeł­ne nie­zro­zu­mie­nie, a wła­ści­wie zagu­bie­nie dróg współ­cze­snej poezji przez jej dość przy­pad­ko­we jury. Ale jest to wciąż nagro­da o naj­więk­szym medial­nym oddźwię­ku, a pięt­na­sto­krot­ny wzrost nakła­du, o któ­rym infor­mu­je wydaw­nic­two naj­lep­szym tego dowo­dem.” Ale dość o tym – już się napi­sa­ło i wypi­sa­ło, raczej nie-war­to drą­żyć tema­tu. Zain­te­re­so­wa­ni mogą sobie wró­cić: zarów­no do naszej dys­ku­sji, jak i, sze­rzej, same­go try­bu recep­cji lite­rac­kie­go debiu­tu mul­ti­me­dial­nej artyst­ki.

W deba­cie zabo­la­ło mnie (auć, no strasz­nie boli) przede wszyst­kim to, że tak mało uwa­gi jej uczest­ni­cy poświę­ci­li pro­zie i w ogó­le auto­rom obco­ję­zycz­nych, któ­rych w tym roku prze­cież w Biu­rze było wię­cej niż kie­dy­kol­wiek. Zabaw­ne, że ta deli­kat­na rekom­po­zy­cja orien­ta­cji wydaw­ni­czej w tek­ście Rafa­ła Gawi­na sta­je się zja­wi­skiem struk­tu­ral­nie nega­tyw­nym, zupeł­nie jak­by Biu­ro Lite­rac­kie przy­po­mi­na­ło kro­wę (kro­wy podob­no nie zmie­nia­ją poglą­dów): „Poezja w wer­sji papie­ro­wej nie­ja­ko ustą­pi­ła pro­zie przede wszyst­kim obcej i wzno­wie­niom e‑bookowym sta­ro­ci. Nie­któ­rzy mniej lub bar­dziej obiek­tyw­ni obser­wa­to­rzy dostrze­ga­ją w takiej kolei rze­czy efek­ty ubocz­ne gran­to­zy, cho­ro­by toczą­cej pol­ską kul­tu­rę już na pozio­mie pra­cy u pod­staw.”

Jeden bodaj Mar­cin Jurzy­sta w peł­ni doce­nił nowy roz­dział w histo­rii nasze­go wydaw­nic­twa i uru­cho­mio­ne pod naszym patro­na­tem pro­jek­ty pro­za­tor­skie: „Biu­ro Lite­rac­kie otwo­rzy­ło się w tym roku na pisa­rzy zagra­nicz­nych, dzię­ki cze­mu poja­wi­ły się dwie książ­ki Jame­sa Joyce’a – Por­tret arty­sty w wie­ku mło­dzień­czym w zna­ko­mi­tym prze­kła­dzie Jerze­go Jar­nie­wi­cza oraz Epi­fa­nie, któ­re z kolei prze­tłu­ma­czył Adam Popra­wa. Po raz pierw­szy pol­ski czy­tel­nik dostał w swo­je ręce zbiór opo­wia­dań jed­ne­go z naj­wy­bit­niej­szych wło­skich pisa­rzy Tom­ma­sa Lan­dol­fie­go Morze kara­lu­chów oraz eks­pe­ry­men­tal­ną powieść Nie­dzie­la życia, napi­sa­ną przez Ray­mon­da Quene­au. Nie spo­sób zapo­mnieć o wychwa­la­nych przez „Le Mon­de” Tro­pi­zmach Natha­lii Sar­rau­te. Do tego docho­dzi pro­za rodem z Bał­ka­nów (Faruk Sehic Książ­ka o Unie, Mil­jen­ko Jer­go­vic Dru­gi poca­łu­nek Gity Danon), Austrii (Chri­stoph Ran­smayr Atlas lękli­we­go męż­czy­zny) i Węgier (Lajos Gren­del Dzwo­ny Ein­ste­ina) i ame­ry­kań­skiej poet­ki i femi­nist­ki 21 wier­szy miło­snych Adrien­ne Rich.”

Sęk w tym, że – piszę to bez żad­ne­go zadu­ma­nia, bo niby dla­cze­go miał­bym być zadu­ma­ny – wyda­ne przez nas powie­ści nale­żą jed­nak do kano­nu tak zwa­nej lite­ra­tu­ry świa­to­wej (nie­po­mny na zastrze­że­nia Dam­ro­scha ope­ra­cyj­nie przyj­mu­ję, że coś takie­go jak „lite­ra­tu­ra świa­to­wa” jed­nak ist­nie­je). Lepiej: tej lite­ra­tu­ry świa­to­wej, któ­ra na naszym pol­skim grun­cie jest zna­na sła­bo albo wca­le. Wystar­czy wspo­mnieć wła­śnie o wybo­rze 21 wier­szy miło­snych Adrien­ne Rich, o Nie­dzie­li życia Ray­mon­da Quene­au czy Morzu kara­lu­chów Tom­ma­so Lan­dol­fie­go.

Na pod­sta­wie recep­cji 21 wier­szy miło­snych, o któ­rych wspo­mnie­li Jakub Skur­tys i Klau­dia Muca, jak na dło­ni widać wspo­mi­na­ne prze­ze mnie wcze­śniej i tak zna­mien­ne dla ostat­nich mło­do­li­te­rac­kich nar­ra­cji bie­gu­ny kry­tycz­nych zain­te­re­so­wań. Wprzó­dy zacy­tuj­my wro­cław­skie­go kry­ty­ka z jego tek­stu „Słoń w pustym skle­pie: „21 wier­szy miło­snych Adrien­ne Rich w prze­kła­dzie Jaku­ba Głu­sza­ka to pierw­sza pro­po­zy­cja wyda­nia u nas tej dosko­na­łej poet­ki i kry­tycz­ki, zna­nej dzia­łacz­ki femi­ni­stycz­nej, uzna­wa­nej w USA wręcz za kano­nicz­ną. Brak pism Rich w Pol­sce, tak wier­szy, jak i ksią­żek kry­tycz­nych, łączą­cych namysł nad poezją z kate­go­ria­mi spo­łecz­ny­mi, nie­wy­obra­żal­nie doskwie­ra, zarów­no nasze­mu lite­ra­tu­ro­znaw­stwu, jak i eman­cy­pa­cyj­nej poezji kobiet, któ­ra ma u nas dość wid­mo­wą tra­dy­cję. Moż­na tyl­ko żało­wać, że tom jest tak krót­ki (48 stron zale­d­wie), bo Rich zasłu­ży­ła sobie na wyda­nie zbio­ro­we, pod­ję­te przez kil­ku tłu­ma­czy, ujmu­ją­ce prze­krój wier­szy z jej sześć­dzie­się­cio­let­niej twór­czo­ści, nagro­dzo­nej chy­ba wszyst­ki­mi moż­li­wy­mi poetyc­ki­mi lau­ra­mi.”

Następ­nie skon­fron­tuj­my to z frag­men­tem tek­stu „Bie­gu­ny zaan­ga­żo­wa­nia” Klau­dii Mucy: „W swo­ich tek­stach wier­szo­wa­nych Rich nie jest jed­nak tyl­ko ana­li­tycz­ką patriar­chal­nych wypa­czeń. Jest przede wszyst­kich ana­li­tycz­ką bli­sko­ści, tęsk­no­ty, pra­gnień, bólu i mil­cze­nia. Temu ostat­nie­mu poświę­co­ny jest wiersz „IX” zaczy­na­ją­cy się od słów „Mil­czysz dzi­siaj jak staw, w któ­rym żyją zato­pio­ne przed­mio­ty…”. To moim zda­niem jeden z pięk­niej­szych i bar­dziej suge­styw­nych tek­stów w zbio­rze, two­rzą­cy pomy­sło­wą para­le­lę mię­dzy sta­wem (z któ­rym koja­rzą się takie cechy i jako­ści, jak nie­ru­cho­mość, tajem­ni­ca, gład­ka tafla jako lustro) a mil­cze­niem kocha­nek. Pod­miot­ka tego wier­sza sta­ra się prze­rwać mil­cze­nie, „łagod­nie otwo­rzyć kar­tę wody”. Czu­je­cie ten prze­kąs pomię­dzy poli­tycz­nym, pro­jek­tu­ją­cym od-czy­ta­niem oraz egzy­sten­cjal­nym w‑czytaniem? Deba­ta „Biu­ro­we książ­ki roku 2016” oscy­lo­wa­ła pomię­dzy taki­mi wła­śnie – niby sprzecz­ny­mi, ale tak napraw­dę zbli­żo­ny­mi do sie­bie, co udo­wod­ni­ła cho­ciaż­by Sta­cja… – per­spek­ty­wa­mi kry­tycz­ny­mi.

Wróć­my jesz­cze do deba­ty. O pro­zie – i tyl­ko pro­zie – napi­sał dla nas Mate­usz Mie­siąc, któ­rym w swo­im tek­ście „Nie­po­kor­ność tek­stu” sku­pił się na Morzu kara­lu­chów Lan­dol­fie­go oraz Książ­ce o Unie Sehi­cia. Głos ten jed­nak przy­po­mi­na bar­dziej kom­pa­ra­ty­stycz­ną wpraw­kę ani­że­li pró­bę kry­tycz­no­li­te­rac­kiej syn­te­zy – oscy­lu­je wokół kon­kret­ne­go zagad­nie­nia, jakim jest doświad­cze­nie natu­ry u oby­dwu pisa­rzy: „Sym­bo­li­ka zmro­ku ma tu jakość podob­ną wzglę­dem „burz­li­wej nocy”, któ­rą moż­na było dostrzec u Lan­dol­fie­go, i w bar­dzo bez­po­śred­ni spo­sób przy­wo­dzi na myśl prze­ży­wa­ny przez boha­te­rów obu auto­rów moment zamro­cze­nia. U Šehi­ća ozna­cza on jed­nak przede wszyst­kim stan, kie­dy czło­wiek ule­ga pier­wot­nym instynk­tom i rezo­nu­je – by posłu­żyć się reak­ty­wo­wa­ną w tym roku ter­mi­no­lo­gią Ryszar­da Kry­nic­kie­go – tym „pędem pogo­ni” na resz­tę spo­łe­czeń­stwa”.

Na uwa­gę z pew­no­ścią zasłu­gu­je tekst Pio­tra Jemio­ły „Mój smu­kły środ­ko­wy palec”, w któ­rym kra­kow­ski kry­tyk swo­bod­nie, ale też uczci­wie prze­cho­dzi od omó­wie­nia jed­nej pozy­cji książ­ko­wej do dru­giej, nie obie­ra­jąc sobie przy tym żad­ne­go sztyw­ne­go zesta­wu odwo­łań (poja­wia się w jego felie­to­nie Mów Elsne­ra, Lata­kia Słom­czyń­skie­go czy Bez­bron­na kre­ska Dąbrow­skie­go). Toma­szo­wi Dala­siń­skie­mu jestem wdzięcz­ny za poetyc­ką wzmian­kę o Już otwar­te Boh­da­na Zadu­ry („Była to pro­sto­ta auten­tycz­no­ści, pro­sto­ta kon­kre­tu tro­pią­ce­go absur­dal­ność rze­czy, miejsc i ludzi, pro­sto­ta szcze­gó­łu syn­te­ty­zu­ją­ce­go rze­czy­wi­stość i pozo­sta­ją­ce­go świad­kiem swo­jej jed­nost­ko­wo­ści, pro­sto­ta hybry­dycz­no­ści zaan­ga­żo­wa­ne­go w mul­tum zja­wisk pod­mio­tu, któ­ry w tej hybry­dycz­no­ści usi­łu­je odna­leźć w mia­rę sta­łą toż­sa­mość, sytu­ując się gdzieś na prze­cię­ciu praw­dy oraz fał­szu.”) oraz Sel­fie na tle rze­pa­ku Justy­ny Bar­giel­skiej: „Rytm Sel­fie…, kom­po­zy­cja zawar­tych w nim wier­szy, przy­wo­dzi na myśl śpiew­ną muzycz­ność. Meta­fo­ry­ka jest nie­zwy­kła, zaska­ku­ją­ca, roz­bi­ja­ją­ca nasze czy­tel­ni­cze przy­zwy­cza­je­nia. A wszyst­ko to okra­szo­ne ogrom­nym talen­tem do cel­ne­go puen­to­wa­nia – bo trze­ba przy­znać, że w wie­lu wypad­kach puen­ty „robią” utwo­ry autor­ki Obso­le­tek.” Dalej: Paweł Tań­ski w „Pero­pe­ro” jako jedy­ny wyli­czył Inne tem­po Guto­ro­wa, Powąz­ki Pió­ry oraz Nie­po­zna­ki Jar­nie­wi­cza, a Oli­wia Bet­cher – rów­nież jako jedy­na – skry­ty­ko­wa­ła (wpraw­dzie bar­dzo sytu­acyj­nie i powierzch­nio­wo) zewsząd chwa­lo­ne­go prze­cież za Nie Kon­ra­da Górę. Cie­szy rów­nież to, że doce­ni­ła pre­mie­ry naszych ksią­żek w wer­sji elek­tro­nicz­nej: „(…) krok pod­ję­ty przez Biu­ro Lite­rac­kie w celu digi­ta­li­za­cji zaso­bów uwa­żam za cał­ko­wi­cie słusz­ny i potrzeb­ny”.

*

W nowym roku tych kro­ków – „słusz­nych i potrzeb­nych” – będzie jesz­cze wię­cej. W redak­cji już zacie­ra­my rącz­ki. Wszyst­kim uczest­ni­kom naszej deba­ty ser­decz­nie dzię­ku­ję za udział i zaan­ga­żo­wa­nie. Do spi­sa­nia wkrót­ce!