Chcę go przekonać
Radosław Wiśniewski
Głos Radosława Wiśniewskiego w debacie "Barbarzyńcy czy nie? Dwadzieścia lat po 'przełomie'".
strona debaty
Barbarzyńcy czy nie? Dwadzieścia lat po „przełomie”W życiu literackim uczestniczę mniej więcej od końca lat 90., więc mój głos proszę traktować jako dotyczący właśnie tej drugiej połowy po 1989 roku i głównie wychodzący ze specyficznego punktu obserwacji. Nie jestem obserwatorem wewnętrznym, chociaż zdaję sobie sprawę, że dla wielu za takiego uchodzę. Ale jestem z zewnątrz o tyle, że literatura póki co nie stanowi mojego zawodu, żyję z czego innego, a swój czas wolny spędzam przede wszystkim w małym mieście, gdzie literatura to byt niekonieczny. Byt niekonieczny w świecie rozrywki i kultury, to taki który stale musi stawać w zawody z zespołem Bayer Full i uzasadniać swoją piękną, urokliwą zbędność dla ogółu. Wielkie ośrodki, medialne venty, takie jak przyznawanie nagród, czynią miłym i przyjemnym złudzenie, że coś się w literaturze dzieje wielkiego. Ale wolne żarty, kiedy przekonywałem jednego z dyrektorów niewielkiej instytucji, że oprócz masy mniej znanych ściągniemy także znaną postać literacką na imprezę – wymówił w zamyśleniu nazwisko obsypanego nagrodami Jacka Dehnela, akcentując owo nieszczęsne milczące „ha” w nazwisku. Pewnie dlatego, że pierwszy raz je usłyszał. Nic jemu – ani wielu innym ludziom zajmującym się w takich miejscach kultura – nie mówią także nazwiska laureatów Paszportów „Polityki”, Nike, Gdyni, szczególnie gdy od wręczenia nagrody minie więcej niż czwarty dzień, zaś wartość bezwzględna „Silesiusa” za całokształt do niedawna dawała się przeliczyć na 20 metrów kwadratowych mieszkania w śerdnioatrakcyjnym miejscu Wrocławia. Artystycznie nie ubliża takie przeliczenie, ale wiedzmy, gdzie znajdujemy się z literaturą w panoramie społecznej, porównując tę sumę już nie do gaży średnio rozgarniętego kopacza piłki nożnej (jeżeli akurat nie siedzi na 2 metrach kwadratowych aresztu), ale średniej gaży za koncert na gminnych dożynkach dla „Tercetu Egzotycznego”.
Dekada 1999–2009 to dla mnie przede wszystkim powolna utrata złudzeń i irytująco powiększający się rozziew pomiędzy tym, co się przeciętnym ludziom wydaje na temat literatury, poezji, instytucji literackich, wydawnictw, a tym, jak wygląda to w istocie, bezpośrednio, w pełnym kontakcie. Przede wszystkim w nasze życie wkradła się niespostrzeżenie inercja, smuta i rozgrzebanie. Nie samo z siebie – stało się tak wobec braku klarownej wizji, czym jest kultura w polityce państwa, przestrzeni publicznej, poza tym, że oczywiście każdy na jednym tchu opisując wiano Polski wchodzącej do Zjednoczonej Europy nie zapominał wymienić doświadczeń historycznych, przywiązania do wolności i kultury. Nie da się generacyjnie, literacko dojrzewać, gdy nie ma gdzie wydać książki, a gdy jest ją jak wydać – nie ma jak i gdzie o niej porozmawiać. Bo nawet jeżeli książka dostanie nagrodę – dajmy na to Gdynię czy Nike – to tym bardziej rozmowa nad nią ustanie. Stanie się bowiem niedyskutowalna, nie będzie nawet kiepska, by sparafrazować Nielsa Bohra. Nie da się prowadzić polemik i wykrawać nowych programów, gdy literatura obecna jest szerzej na łamach ogólnopolskich czasopism od święta kolejnych nagród i koniecznie sprowadzona do kilku sformatowanych usteczek w ciup na dwóch stronach, w trzech ujęciach, ośmiu cięciach. Nie da się normalnie funkcjonować, gdy pisma literackie nie mogąc zarabiać na reklamach jak pisma o psach, kotach, samochodach – płacą w pełni komercyjne haracze dystrybutorom i pośrednikom. Potem redaktorzy tych pism, pełniący swoje funkcje mniej lub bardziej społecznie – muszą odpowiadać na pytania zidiociałych dziennikarzy tej czy innej gazety w stylu „Czy pismo może utrzymać się ze sprzedaży?”. W ciągu dwudziestu lat dorobiliśmy się dobrze ugruntowanej i mocnej hipokryzji w dziedzinie publicznego dyskursu o literaturze (i kulturze). Bo nikt nie pyta, czy galeria sztuki współczesnej, muzeum, teatr, opera czy filharmonia utrzymuje się z biletów. Wiadomo, że nie, oraz że instytucje kultury nie zarabiają, ale przede wszystkim upowszechniają. Szkoda, że poza dosłownie kilkoma tytułami nikt inny nie może liczyć na stabilność, ale musi stawać co pół roku, co trzy miesiące do powiatowego, wojewódzkiego lub ogólnopolskiego konkursu ofert. Pytanie: kiedy robić w takim razie tę literaturę, jest już głupie i sięga daleko poza literackie ramy dyskusji o literaturze, irytuje akademickich krytyków, ale to jest life, proszę państwa, większości redaktorów dychających jeszcze pism literackich.
Przyznawanie zaś z szumem nagród nie zmienia tego, że Polacy nie czytają prawie nic, a poezja, jakoby sól tej ziemi kraju poetów, to zajęcie coraz węższego grona szamanów i różdżkarzy. To rodzaj dobroczynności możnych zapewniający im dobre samopoczucie, ale nie zmieniający ogólnego obrazu. Niespecjalnie wierzę w wielkie eventy, wierzę w projekty, które umożliwiają cierpliwą, solidną pracę u podstaw. To tam – gdzieś między Kłodzkiem a Ołdrzychowicami, między Bielawą a Dzierżoniowem, w Cieszkowie jest całkiem sporo zaginionych w akcji czytelników, spora część z nich nawet nie wie, że są czytelnikami poezji, że są poetami. Skąd ja to wiem? Bo sam jestem z takiego miasta, i tych czytelników i tych poetów czasem jeszcze spotykam. O nich chciałbym rozmawiać, a nie o kolejnym tomiku Wisławy Szymborskiej (z całym szacunkiem dla Noblistki). Chciałbym rozmawiać o tym, jak wskrzeszać drobne małe kluby literackie przy małomiejskich, gminnych bibliotekach, domach kultury, czy nawet bez formalnej podbudowy, a nie gadać o historii barbarzyńców i klasycystów. To już było.
Być może ta utrata złudzeń, ogólne pustynnienie i postępująca hibernacja środowiska, rynku, przepływu idei spowodowały, że po barbarzyńcach i klasycystach długo nic się nie pojawiało, nic nie nęciło. Być może jesteśmy w przededniu jakiejś wyraźniejszej zmiany, owoców spóźnionego dojrzewania „generacji 1 i 1/2” po 1989 roku, ludzi wchodzących na scenę bez sztucznych ułatwień, bez poklasku i nadziei, że wielka będzie liczba słuchających. Przypatrzcie się apokaliptykom z „44”, popatrzcie na Kopyta, Pułkę, Stokfiszewskiego, poczytajcie Chłopka, Cieleckiego, nowe wiersze Nowaczewskiego, zważcie na wysyp talentów literackich w okolicach Łodzi (taki wysyp zdarzył się u schyłku stulecia w okolicach Górnego śląska) – z tego może coś być. Nowa Zadyma, w której o coś będzie chodzić, i wówczas przez chwilę będzie mi łatwiej przekonać do poezji tego łepka, którego widzę w moim byłym liceum, obecnie im. Herberta, kiedy wchodzę do klasy zaproszony przez byłego nauczyciela. Za chwilę będę musiał mu odpowiedzieć szczerze i przekonująco, po co i o czym są wiersze. Nie przekonam go tym, że jakiś poeta dostał Nike. Muszę mu opowiedzieć coś poważniejszego, istotniejszego. Uzmysłowić mu, że to do niego, żeby posłuchał. Będę mu czytał Kobierskiego, może Gabryela, może Mueller, Woźniaka, Kacperską. Może mi się uda.
O AUTORZE
Radosław Wiśniewski
Urodzony w 1974 roku. Poeta, krytyk literacki. Współzałożyciel i redaktor naczelny kwartalnika „Red.". Mieszka w Brzegu.