Co dalej z humanistyką
Grzegorz Olszański
Głos Grzegorza Olszańskiego w debacie „Przyszłość literatury”.
strona debaty
Przyszłość literatury: wprowadzenie„Drzewiej to lepiej bywało” – słychać nieustannie na uniwersyteckich korytarzach.
„Zgroza, zgroza” – powtarzają profesorowie na widok komiksowej edycji Jądra ciemności Conrada, ucząc się jednocześnie obsługi BookToka i uniwersyteckiego skryptu do komunikacji z pokoleniem Z.
„Być, albo nie być?” – pytają chóralnie doktoranci pierwszego roku, zapoznając się z ilością czekających ich obowiązków i wysokością stypendium, które właśnie wpłynęło na ich konta.
„Takiż to świat! Niedobry świat! Czemuż innego nie ma świata?” – powiadają zdezorientowani adiunkci, którzy w wyniku kolejnych reform i dyrektyw coraz częściej nie wiedzą już, kim są i czego tak naprawdę się od nich wymaga (a wymaga się wiele).
„Skoro już musisz krzyczeć, rób to cicho” – mruczy pod nosem ministerialny urzędnik na widok pokłosia akcji „Nauka do naprawy”, której uczestnicy zgłosili 750 postulatów zmian w systemie nauki i szkolnictwa wyższego.
Przywołuję te groteskowe obrazy, bo szukam formy, która nie zanudzi czytelnika w gruncie rzeczy dość hermetyczną problematyką, ale też dlatego, że „żywot człowieka uniwersyteckiego” (by Mikołaj Rej) równie dobrze daje się opowiedzieć w poetyce lamentacji, jak i w formule sitcomu. Z jednej strony, wciąż żywy jest bowiem fantazmat Uniwersytetu jako Ziemi Obiecanej (zbyt wielu), przestrzeni niezwykłej autonomii, miejsca pozwalającego na prowadzenie życia i badań w sposób, o jakim znaczna część społeczności może tylko marzyć. Z drugiej natomiast, równie prominentny zdaje się obraz Akademii jako filii Mordoru, gdzie produkuje się bałamutne teorie (tfu, tfu, gender, tfu, tfu ekokrytyka jako literacki odpowiednik zielonego ładu), czy fabryki, w której wytwarza się bezużyteczną wiedzę, której pracownicy, sfrustrowani modyfikowanym co chwilę systemem ewaluacji i kiepskimi pensjami, zdają się modelowo odklejeni od problemów, z którymi boryka się reszta (czytaj: zdrowa) część społeczeństwa. Ta ostatnia – szczególnie w odniesieniu do nauk humanistycznych i społecznych – i tak ma zresztą problem z odpowiedzią na pytanie o to, co tak naprawdę dzieje się za murami uniwersytetów i jaką rolę odgrywają uczelnie w życiu zbiorowości. Jak celnie i zabawnie zarazem ujął to Michał Paweł Markowski, „ludzie dostrzegają związek między tym, co robią politechniki, szkoły biznesu albo uczelnie medyczne a rzeczywistością pozaakademicką, ale powiązania między Husserlem a ścianą wschodnią jak nie było, tak nie ma”[1].
Nie zamierzam rozstrzygać, która z powyższych optyk jest bliższa prawdy (bo sporo napisali już o tym mądrzejsi ode mnie[2], a w dodatku są tacy, co twierdzą, że prawda jest niczym więcej jak społecznym konstruktem), acz spróbuję pokrótce za pomocą dwóch przykładów przyjrzeć się temu, jak przemiany ponowoczesnego uniwersytetu mogą (lub mogły) potencjalnie rezonować z tym, co dziać się będzie w świecie literatury.
Biorąc pod uwagę, że każdy uniwersytet oparty jest na dwóch filarach, z których pierwszy to badania naukowe, natomiast drugi to akademicka dydaktyka, jeden z opisanych przykładów odsyłać będzie do praktyki badawczej, drugi zaś poświęcę problematyce nowoczesnego kształcenia.
Polska bez literatury polskiej (przyszłość, która się nie wydarzyła, choć mogła)?
Parę tygodni temu w ramach toczącej się na tych stronach debaty ukazał się szkic Beaty Stasińskiej „Bez wyobraźni. Co dalej z literaturą polską”[3]. Znana redaktorka i wydawczyni kreśliła w nim przygnębiający krajobraz literatury w Polsce, w której nie ma miejsca na rodzimą literaturę. Ta ostatnia, jeśli wierzyć dystrybutorom, nie sprzedaje się wystarczająco dobrze i nie znajduje satysfakcjonującej ilości czytelników. Tako rzecze Stasińska:
Jako działająca od siedmiu lat agentka literacka słyszę ostatnio zaklęcie o literaturze polskiej, dla której „wydawca nie znajduje targetu”. (…) Trwa niebezpieczna operacja na wrażliwym organizmie, jakim jest rodzima literatura. I ta powstała, i ta, bez której nie rozpoznamy się w świecie, w którym żyjemy i w którym przyjdzie nam żyć. Jest paradoksem, że wartościową klasykę polską i światową wydaje dziś na skalę wykraczająca poza kilka tytułów rocznie jedynie publiczna instytucja kultury, jaką stał się za sprawą poprzedniej władzy Państwowy Instytut Wydawniczy (…) Deską ratunku stają się małe i średnie wydawnictwa, które podejmują ryzyko wydawania nieznanych pisarzy i autorów tworzących literaturę poza sprawdzonymi formatami. Czynią to jednak przy dużych ograniczeniach finansowych, mierząc się z coraz bardziej bezwzględnym dyktatem rynku”[4].
Literatura w Polsce bez literatury polskiej? Groteskowe? Absurdalne? Niemożliwe? Biorąc pod uwagę, że – zdaniem ministerialnych włodarzy, którzy zgodnie z prawicową retoryką odmieniali słowo „naród” przez wszystkie przypadki – Polska miała być krajem, w którym polonistyki jako instytucje badawcze okazały się zbędne, a władza nie dostrzegła zobowiązań wobec rodzimego języka i tworzonej w nim literatury, niekoniecznie. Czy można sobie wyobrazić, że w świecie anglosaskim likwiduje się filologie angielskie, a w świecie frankofońskim znikają romanistyki, bo z perspektywy polityki naukowej nie widzi się konieczności uprzywilejowania rodzimego języka? Takie scenariusz wydaje się mało prawdopodobny, ale też władze tamtych krajów zdają sobie sprawę, że miernikiem polityki kulturalnej, naukowej i edukacyjnej nie powinny być tylko kryteria przynależne idei globalizacji i światu liberalnej ekonomii.
Tymczasem u nas takiego namysłu zabrakło. Rzecz w tym, że zgodnie z wprowadzoną parę lat temu tzw. Ustawą 2.0. przebudowane zostały struktury dużej części uniwersytetów. W związku z koniecznością dyscyplinowej ewaluacji nieomal z dnia na dzień romaniści przestali być romanistami, germaniści – germanistami, a poloniści – polonistami. Wszyscy filolodzy – niezależnie od języka i specyfiki swojego przedmiotu – stali się po prostu literaturoznawcami lub językoznawcami. Teoretycznie nic w tym złego, same korzyści, większa przejrzystość, mniej ograniczających szufladek, łatwość budowania komparatystycznych zespołów, brak formalnych przeszkód, by niezależnie od języka i wcześniejszej specjalizacji brać na warsztat utwory powstałe w dowolnej przestrzeni geograficznej i kulturowej.
Parafrazując znany fragment Folwarku zwierzęcego, można by powiedzieć, że w rzeczywistości znaleźliśmy się w sytuacji, gdzie wszyscy filolodzy są równi, ale niektórzy są jednak równiejsi. O co mi chodzi? Przede wszystkim o dominację języka angielskiego we współczesnym obiegu wiedzy. O ile w przypadku nauk ścisłych i przyrodniczym ma to uzasadnienie, o tyle w przypadku nauk humanistycznych nie jest to wcale aż tak oczywiste. Czy można sobie wyobrazić polskiego historyka, który opisuje dzieje powstań śląskich po angielsku? Lub krajowego socjologa, który pisze rozprawę o przemianach demograficznych Nowej Huty? Wreszcie rodzimego historyka literatury, który po angielsku publikuje rozprawę na temat przemian wersyfikacji w poezji Leśmiana? Oczywiście, że można, bo takie prace rzeczywiście powstają. Tyle tylko, że z oczywistych względów albo mają one charakter popularyzatorski, albo mowa o tekstach, które zaistniały już w rodzimym obiegu, a dopiero wtórnie udostępnione są zagranicznym czytelnikom, bo ich komparatystyczny profil jest w stanie zainteresować tamtejszych odbiorców.
Aby była pełna jasność, nie chodzi mi tu w żadnej mierze o uprzywilejowanie rodzimych filologów, którzy nie radzą sobie w świecie literaturoznawców i w związku z tym należy ich otoczyć wyjątkową opieką i traktować niczym dzieci specjalnej troski. Chodzi mi jedynie o zarysowanie sytuacji, gdy polityka naukowa i nacisk na umiędzynarodowienie, jako jedno z kluczowych zadań, które postawiono przed uczelniami wyższymi, mimowolnie uderza w literaturę polską i tych, którzy się nią zajmują. Premiuje się wszak pisanie w obcym języku, publikacje poza krajowym obiegiem, a system został tak zaprojektowany, aby docelowo wspierać dużych globalnych graczy i stopniowo eliminować tych mniejszych. Czy polszczyzna i literatura polska do nich należy?
Oczywiście nikt nikomu nie zabrania i nie zabraniał zajmowania się literaturą polską oraz pisania w rodzimym języku. Jednocześnie obowiązujący system ewaluacyjny, biorąc pod uwagę korzyści, sugeruje jednak koncentrację na literaturze obcej. Po pierwsze dlatego, że docelowym językiem literaturoznawstwa stanie się zapewne angielski, a po drugie, że publikacje w zachodnich periodykach zostały o wiele lepiej wycenione (uniwersytecką monetą są tzw. punkty, które finalnie mają przełożenie zarówno na pozycje badawczą danej jednostki, ale też na wysokość ministerialnej subwencji) niż rodzime publikatory, a system grantowy coraz częściej jest oparty o zagranicznych ekspertów[5]. Jaka jest szansa, że zagraniczne czasopismo opublikuje artykuł poświęcony nowemu odczytaniu poezji Sępa-Szarzyńskiego? Niezależnie od błyskotliwości autora i nowatorstwa interpretacji, dość umiarkowane. Jakie jest prawdopodobieństwo, że zachodnie wydawnictwo opublikuje książkę poświęconej najnowszej polskiej prozie, gdy większość omawianych autorów dla zagranicznego czytelnika jest zupełnie nieznana? Delikatnie mówiąc, znikome. „Urynkowienie i umiędzynarodowienie stanowią obecnie dwa hasła wywoławcze wskazujące na współczesne kierunki rozwoju dyscyplin w Polsce i zarazem punkty orientacyjne dla konkretnych badaczy”[6] – dowodzi Justyna Tabaszewska w arcyciekawej książce Humanistyka służebna. W tym kontekście trudno się dziwić, że projektujący swoje kariery poloniści, sugerując się wymogami, jakie stawiają przed nimi ich własne jednostki badawcze, zaczęli modyfikować swoje plany i teksty, kierując swe zainteresowania w stronę tyleż modelowego, co zagranicznego czytelnika. Z perspektywy globalnego rynku publikacji naukowych lepiej w końcu opublikować tekst poświęcony Kafce niż Schulzowi, większe szans na publikacje ma artykuł poświęcony poezji Louise Glück niż Anny Świrszczyńskiej.
Na szczęście historia, którą tutaj opowiadam, ma swój, jeśli nie happy end, to przynajmniej zwrot akcji. W rozporządzeniu z października 2022 – przede wszystkim ze względu na aktywność środowiska polonistycznego, które wskazywało absurdalność tej sytuacji i szkody, jakie ona przynosi – Minister Nauki i Szkolnictwa Wyższego powołał do istnienia nową dyscyplinę: polonistykę. Była to jedna z ostatnich, a na pewno jedna z sensowniejszych decyzji ówczesnego Ministra. Inaczej faktycznie za jakiś czas mogłoby się okazać, że nie tylko żyjemy w kraju, w którym nikt nie chce czytać oraz wydawać polskiej literatury, ale też nie ma komu jej badać i opisywać.
Języki martwe?
Mówiąc o przyszłości, trzeba brać pod uwagę teraźniejszość, wypada pamiętać jednak również o przeszłości. A ta jest o tyle ważna, że przecież „racją istnienia szkolnictwa wyższego w Polsce było uczenie. (….) Przed 1989 rokiem liczba studentów w Polsce wynosiła około 300 tysięcy, w połowie lat dziewięćdziesiątych osiągnęła milion, w roku akademicki 2005/2006 przekroczyła dwa miliony”[7]. Wymóg gwałtownego podwyższenia pułapu skolaryzacji sprawił, że – jak przypomina Przemysław Czapliński – historią rodzimego szkolnictwa wyższego po 1989 roku w znacznej mierze rządziła demografia i nadzieja. Demografia, bo bez niej nie sposób byłoby mówić o umasowieniu szkolnictwa wyższego i 460 uczelniach, gdy zaledwie parę lat wcześniej było ich zaledwie 40. Nadzieja, bo uniwersytecki dyplom wydawał się najlepszą przepustką do lepszego życia, kariery, pieniędzy, stabilizacji.
Dziś po tamtej rzeczywistości nie ma nawet śladu. Po wyżu przyszedł niż, a narracja mówiąca o dyplomie jako gwarancji życiowego sukcesu okazała się przynależeć do literatury fikcjonalnej. A jednocześnie trudno się dziwić, że mimo sporej ilości patologii, jaką cechował się tamten system – umasowienie szkolnictwa szło w końcu w parze z obniżeniem jakości kształcenia – znaczna część uczelni patrzy w tamtym kierunku z poczuciem wyraźnej nostalgii.
Dziś w szczególnie trudnej sytuacji są oczywiście kierunki humanistyczne, z filologiami na czele. Raz: ze względu na przekonanie – w znacznej mierze fałszywe i nieznajdujące pokrycia, acz jednocześnie mocno utrwalone społecznie – że kompetencje, jakie dają, są pozbawione rynkowej atrakcyjności. Dwa: ze względu na krach profesji nauczyciela, co w przypadku studiów filologicznych, gdzie znaczna część absolwentów kształciła się w tym kierunku, okazało się mieć niezwykle istotne i bolesne konsekwencje. Wreszcie trzy – to bez wątpienia czynnik nadrzędny i kluczowy – ze względu zmianę literaturocentrycznego paradygmatu, który cechował w znacznej mierze XX wiek oraz radykalne obniżenie rangi – i atrakcyjności – literatury jako kluczowego medium komunikacji społecznej. Każdy z tych czynników, a listę tę można by jeszcze rozbudować, ma i miał poważny wpływ na formę literaturoznawczego kształcenia i uniwersytecką dydaktykę. Wymierny, dostrzegalny niemal dla każdego, chociażby w postaci zamykanych instytutów, kurczących się naborów, likwidowanych kierunków studiów i specjalności. Można by rzec – przy całym szacunku dla szacownej poprzedniczki – że filologia polska podążą tu stopniowo tropem filologii klasycznej. O co chodzi w tej analogii? Chodzi o to, że zajmowanie się literaturą za pewien czas może się wydać równie egzotyczne, jak studiowanie martwych języków i martwych autorów, którzy się nimi posługiwali.
Z drugiej jednak strony, nawet pobieżne spojrzenie na programy nauczania poszczególnych polonistyk pozwala zauważyć skalę zmian. Zmian, która sprawiają, że polonistyki, choć borykają się z kurczącymi się naborami, wyrastają na kierunki nierzadko nowoczesne, otwarte na interdyscyplinarne modyfikacje, rozmaite media (kino, komiks, gry komputerowe), stając się forpocztą dla badań nad kategorią płci czy humanistyką środowiskową[8]. Czy to pomoże? Trudno powiedzieć. Przyjąłem w tym tekście rodzimą perspektywę, ale przecież procesy, o jakich tu opowiadam, mają charakter globalny, a nie lokalny. Detronizacja literatury jako medium o wyjątkowej dotąd roli sprawiła, że z analogicznymi problemami – a może nawet poważniejszymi, zważywszy, iż wyższa edukacja w sporej części świata wymaga pokaźnego czesnego i przekłada się na pokaźne zadłużenie[9] – borykają się filologie na całym świecie. Opublikowany niedawno raport o stanie amerykańskich filologii i instytutów zajmujących się literaturą otwiera taki oto katastroficznie brzmiący akapit:
The academic study of literature is no longer on the verge of field collapse. It’s in the midst of it. Preliminary data suggest that hiring is at an all-time low. Entire subfields (modernism, Victorian poetry) have essentially ceased to exist.[10]
Nikt nie chce czytać, wszyscy chcą pisać?
„Katastrofy wprowadzają zamęt, wytrącają z równowagi, dezorganizują porządek ludzkiej egzystencji, (…) sygnalizują przy tym koniec pewnego świata”[11] – powiada autor książki Pożyteczne katastrofy, by chwil później przypomnieć, że taki stan rzeczy jednocześnie jest gwałtownym stymulatorem czegoś nowego. W tym wypadku – wracam tu na nasze, lokalne podwórko – takim nowym elementem na horyzoncie byłyby przede wszystkim kierunki związane z kreatywnym pisaniem. To, co niegdyś przebierało formę pojedynczych modułów, autorskich zajęć, osobnych kursów, ewentualnie specjalności w ramach studiów filologicznych czy dziennikarskich, wreszcie studiów podyplomowych (pionierska rola Studium Literacko-Artystycznego w Krakowie, Szkoła Mistrzów Pióra przy Colegium Civitas w Warszawie) z czasem przełożyła się na uruchomienie regularnych studiów magisterskich i licencjackich. W roku akademickim 2014/2015 na Uniwersytecie Śląskim uruchomiono odrębny kierunek – sztukę pisania (studia pierwszego stopnia). Dwa lata później studia pisarskie pojawiły się w ofercie Uniwersytetu Szczecińskiego (studia drugiego stopnia, co ciekawe są to studia realizowane w formule popołudniowej). Niewiele później swoją sztukę pisania (studia drugiego stopnia) uruchomił Uniwersytet Adama Mickiewicza w Poznaniu (2020/2021). W kolejnym roku tego rodzaju studia zainicjował Uniwersytet Warszawski (studia licencjackie), zaś w 2022/2023 w ślady wspomnianych powyżej ośrodków poszedł Uniwersytet Jagielloński, informując o uruchomieniu nowego kierunku studiów – twórczego pisania (studia drugiego stopnia). Nawet ta niepełna lista jasno wskazuje, że mamy do czynienia z dynamicznym rozwojem studiów z zakresu kreatywnego pisania, które w ciągu ostatnich lat stały się pełnoprawnym i popularnym kierunkiem kształcenia. Wydaje się, że właśnie w tę stronę – łącząc kompetencje z zakresu literaturoznawstwa, językoznawstwa, ale też i przede wszystkim praktyki twórczej oraz wiedzy z zakresu kreatywności – będą się w przyszłości rozwijać wydziały filologii i studia nad literaturą.
„Nikt nie chce czytać, wszyscy chcą pisać” – można by zgryźliwie powiedzieć, gdyby nie fakt, że złośliwość niewiele tutaj wyjaśnia. Rzecz w tym, że nie należy myśleć o sztuce pisania jako kierunku konkurencyjnym wobec tradycyjnego literaturoznawstwa. O ile przeciwstawienie filologa (jako miłośnika czytania) i grafomana (jako miłośnika pisania) ufundowane jest na antynomii (złośliwej), o tyle czytanie i pisanie nie są w końcu czymś opozycyjnym, lecz komplementarnym. Nawet pobieżna analiza programów studiów z zakresu kreatywnego pisania jasno pokazuje, że oprócz różnorakich zajęć warsztatowych każdy z nich zawiera pokaźną dawkę modułów z historii, teorii i socjologii literatury. Odmiennie usytuowane akcenty nie zmieniają podstawowego faktu – w jednym i drugim wypadku stawką jest wiedza o literaturze, acz zasadniczo zmienił się sposób transferu tej wiedzy, co wydaje się iść w parze z oczekiwaniem obecnych studentów oraz ich przyzwyczajeniami odbiorczymi. Mniej istotny jest wymiar encyklopedyczny wiedzy, ważniejszy performatywny, eksperymentalny, czasami ludyczny, co nie zmienia faktu, że nierzadko tego rodzaju studia wybierają osoby autentycznie zafascynowane literaturą, świetnie oczytane, kreatywne, które jednakże z różnych przyczyn nigdy nie wybrałyby jednak klasycznej filologii.
Czyżbym nie zdawał sobie sprawy, jak trudna jest dziś pisarska profesja i z jakimi problemami borykają się ci, którzy próbują pisarskiego fachu? Tak oczywiście nie jest. Rzecz w tym, że – paradoksalnie – próbuję na ten aspekt spojrzeć z nieco szerszej perspektywy. Jedyną miarą sukcesu studiowanie sztuki pisania nie musi być w końcu wcale pisarz odnoszący sukcesy. Myśląc w ten sposób, zapominamy, że pismo jako medium ma wiele zastosowań i użyć. W tym kontekście absolwent sztuki pisania niekoniecznie musi być definiowany jedynie przez swoją obecność na rynku książki. O wiele bardziej sensowne jest patrzenia na niego przez pryzmat pisma i narracji jako materii i narzędzi kluczowych dla literatury, ale też wielu innych dziedzin – prężnie rozwijającego się segmentu gier, rynku scenariuszy, marketingu narracyjnego, dziennikarstwa, reklamy, etc., etc. Widziałbym zatem absolwentów tychże kierunków zarówno jako samodzielnych twórców literatury, ale też jako aktywnych graczy w przestrzeni przemysłu kreatywnego. W tym miejscu można by zatem zacząć projektować interdyscyplinarne jednostki, w których studenci z jednej strony nabywają podstaw z zakresu nauk ścisłych i informatyki (programiści), natomiast z drugiej umiejętności z zakresu sztuki projektowania (graficy) i budowania immersyjnych opowieści (nauka o literaturze) mogących finalnie nie tylko kreować tekstowe światy, ale również zmieniać ten rzeczywisty (socjologia, politologia).
Na koniec – ale też dyskurs futurologiczny jest komponentem każdej utopii – pozwólmy sobie na odrobinę naiwności. Marcin Napiórkowski swą książkę Naprawić przyszłość otwiera taką oto konstatacją: „Zanim przyszłość stanie się faktem, jest opowieścią. Ściślej – wieloma rywalizującymi opowieściami o możliwych przyszłościach. Te opowieści dzielą nas i łączą, kierują naszymi poczynaniami i nadają im sens. (…) Dlatego tak bardzo potrzebujemy mądrych opowieści o jutrze”[12]. Ten narracyjny składnik przyszłości jest o tyle ważny, gdyż – jak podpowiada z kolei Yuwal Noah Harrari – „Homo sapiens to gatunek bajarzy, którzy myślą raczej za pomocą narracji niż liczb i wykresów, którzy wierzą, że sam wszechświat funkcjonuje jak opowieść”[13]. Skoro tak jest, to nie pozostaje nic innego, jak marzyć o świetnie wykształconych twórcach literatury, którzy, orientując się znakomicie w najnowszych koncepcjach z zakresu nauk humanistycznych, będą transformować je i przekładać na mądre powieści o naszym jutrze i dzisiaj.
Przypisy:
[1] M.P. Markowski: Polska, rozkosz, uniwersytet. Kraków 2021.
[2] Patrz np. T. Sławek: Antygona w świecie korporacji. Katowice 2002, M. Kwiek: Uniwersytet w dobie przemian. Warszawa 2015; L. Waters: Zmierzch wiedzy. Przemiany uniwersytetu a rynek publikacji naukowych. Przeł. T. Bilczewski. Kraków 2009; A. Bloom: Umysł zamknięty. Przeł. T. Bieroń. Poznań 2012; K. Jaspers: Idea uniwersytetu. Przekł. W. Kunicki, Warszawa 2021; B. Readings: Uniwersytet w ruinie. Przeł. S. Stecko. Warszawa 2017. Tę listę można by bez trudu rozbudować.
[3] B. Stasińska: Bez wyobraźni. Co dalej z literaturą polską? Tekst dostępny na stronie: https://www.biuroliterackie.pl/biblioteka/debaty/bez-wyobrazni-co-dalej-z-literatura-polska/
[4] Tamże.
[5] Można to oczywiście potraktować jako zaletę, acz problem w tym, że ci nie zawsze chcą brać pod uwagę specyfikę danej dyscypliny. Przykład pierwszy z brzegu: jeden z moich doktorantów otrzymał ostatnio bardzo wysoką ocenę swego wniosku grantowego. Jedyny zarzut ze strony recenzentów dotyczył mało uniwersalnego doboru tekstów, bo te reprezentowały głównie literaturę polską. Halo?! Facet jest polonistą, doktorat pisze na polskiej uczelni, materiałem badawczym jest literatura polska, jego promotorem jest polski literaturoznawca! Przykład z brzegu drugi: świetna praca Barbara Englender poświęcona relacjom fotografii i najnowszej poezji miała ograniczoną szansę zaistnienia w rodzimej krytyce, bo jej autorka zdecydowała się – wymóg grantu, jaki otrzymała – na publikację obcojęzyczną (Photo-Graphemicality.Photography and Poetry at the Turn of the 21 Century, Berlin 2022). Oczywiście, można tę pracę kupić na Amazonie i przeczytać po angielsku. W sumie żaden problem. Tylko czy naprawdę trzeba czytać pracę polskiego badacza poświęconą polskiej poezji w języku obcym?
[6] J. Tabaszewska: Humanistyka służebna. Negocjowanie pola i budowanie autonomii w dobie kryzysu. Warszawa 2022, s. 24.
[7] P. Czapliński: Wszechstronna osobność. „Teksty Drugie”, nr 1/2023, s. 13.
[8] Skalę zmian najlepiej pokazuje szkic P. Czaplińskiego: Tożsamość, autonomia, solidarność. Kilka uwag o polonistyce XXI wieku. „Teksty Drugie”, nr 3/2023.
[9] Jak pisze Markowski ogólna suma kredytów amerykańskich studentów w 2018 roku wyniosła – uwaga, uwaga – trylion sześćset miliardów dolarów. Zob. M.P. Markowski: Polska, rozkosz, uniwersytet…, s. 364.
[10] Zob. https://connect.chronicle.com/rs/931-EKA-218/images/ChronicleReview_Endgame.pdf
[11] K. Wojnowski: Pożyteczne katastrofy. Kraków 2016.
[12] M. Napiórkowski: Naprawić przyszłość. Dlaczego potrzebujemy lepszych opowieści, żeby uratować świat. Kraków 2023.
[13] Y.N. Harari: 21 lekcji na XXI wiek. Przeł. M. Romanek, Kraków 2018, s. 343. W innym miejscu tejże książki Harari dodaje: „Ludzie rządzą światem, ponieważ potrafią lepiej niż jakiekolwiek inne zwierzę współpracować, a potrafią tak dobrze współpracować, ponieważ wierzą w fikcje. Dlatego poeci, malarze i dramatopisarze są przynajmniej równie ważni jak żołnierze i inżynierowie”. Tamże, s. 315.
O AUTORZE
Grzegorz Olszański
Urodzony w 1973 roku. Poeta i krytyk literacki. Współtwórca grupy poetyckiej Na Dziko. W 1999 roku wydał tom poezji Tamagotchi w pustym mieszkaniu, za który otrzymał Nagrodę im. Kazimiery Iłłakowiczówny. W 2002 roku został stypendystą „Polityki”. W 2006 roku wydał książkę o poezji Ewy Lipskiej Śmierć udomowiona. W 2014 roku został nominowany do Wrocławskiej Nagrody Poetyckiej Silesius za tom Starzy nieznajomi. Jest krytykiem muzycznym w kwartalniku „Opcje”. W 2022 roku został jurorem Poznańskiej Nagrody Literackiej.