debaty / książki i autorzy

Coś niepoliczalnego

Jacek Gutorow

Głos Jacka Gutorowa w debacie "Czy Nobel zasłużył na Różewicza?".

strona debaty

Czy Nobel zasłużył na Różewicza?

Popro­szo­no mnie o wypo­wiedź na temat Róże­wi­cza i Nobla. Dopie­ro przy tej oka­zji zda­łem sobie spra­wę z fak­tu, że jakoś nie zda­rzy­ło mi się dotąd sko­ja­rzyć obu nazwisk. Wyda­wa­ło­by się to natu­ral­ne – Róże­wicz to wszak naj­wy­bit­niej­szy żyją­cy poeta pol­ski. Jed­nak z jakichś powo­dów, nad któ­ry­mi dopie­ro teraz przy­cho­dzi mi się zasta­na­wiać, autor „Pła­sko­rzeź­by” nie zaist­niał w mojej czy­tel­ni­czej i kry­tycz­nej świa­do­mo­ści jako poten­cjal­ny nobli­sta.

Róże­wicz nobli­sta? Abs­tra­hu­ję od fak­tu, że lite­rac­ka Nagro­da Nobla, jak wszyst­kie inne lite­rac­kie nagro­dy, stra­ci­ła w ostat­nich latach na zna­cze­niu (na opi­sa­nie przy­czyn tego sta­nu rze­czy potrzeb­ny był­by zapew­ne opa­sły tom). Choć dla wie­lu jest już tyl­ko relik­tem, to prze­cież relik­tem sym­bo­licz­nym. Wszy­scy to zna­my: zwy­czaj­na rzecz, któ­ra w cza­sach nasze­go dzie­ciń­stwa była towa­rem luk­su­so­wym (na przy­kład pta­sie mlecz­ko i poma­rań­cze w „moich” latach 70.), wciąż oto­czo­na jest dla nas nie­wy­tłu­ma­czal­ną aurą, i nikt nas nigdy nie prze­ko­na, że cho­dzi o zwy­czaj­ne sło­dy­cze i owo­ce z Połu­dnia. Nie – są to rze­czy spe­cjal­ne, tak jak spe­cjal­ne były chwi­le dzie­ciń­stwa.

Czyż nie tak jest z osła­wio­nym Noblem? Wszak to tyl­ko jed­na z wie­lu lite­rac­kich nagród, przy­zna­wa­na przez grup­kę star­szych ludzi o nie­co dzi­wacz­nych poglą­dach na lite­ra­tu­rę? A jed­nak. Sło­wo „Nobel” uru­cha­mia serię cie­płych wspo­mnień, zwią­za­nych choć­by z nauczy­ciel­ką języ­ka pol­skie­go, odświęt­ną atmos­fe­rą czy wyra­zem sku­pie­nia na twa­rzach zain­te­re­so­wa­nych. „Musi” tkwić w tym coś nie­zwy­kłe­go, myśli­my. Nawet jeśli nazwi­sko kolej­ne­go lau­re­ata jest nam zupeł­nie nie­zna­ne. A może wła­śnie dla­te­go? Wszak tajem­ni­cza kapi­tu­ła nagro­dy na pew­no wie lepiej. To tacy świę­ci Miko­ła­jo­wie, któ­rych ist­nie­nia nie jeste­śmy nawet do koń­ca pew­ni, ale któ­rych wspa­nia­łe bia­łe bro­dy są gwa­ran­cją mądro­ści i kry­tycz­nej bez­błęd­no­ści.

No dobrze, ale oma­wia­ny tu przy­pa­dek jest szcze­gól­ny. Róże­wicz jako poten­cjal­ny nobli­sta? Nie wiem jak dla innych, ale mnie coś tu się nie zga­dza. I trud­no mi orzec, któ­re ze stwier­dzeń wyda­je mi się oso­bliw­sze: że Róże­wicz nie zasłu­gu­je na Nobla, czy też że Nobel nie zasłu­gu­je na Róże­wi­cza? Wła­ści­wie, pytam sie­bie, co za róż­ni­ca? Tak czy owak, obraz auto­ra „Nie­po­ko­ju” we fra­ku, odbie­ra­ją­ce­go zasłu­żo­ną nagro­dę z rąk jakie­goś szwedz­kie­go ary­sto­kra­ty, wyda­je się dzi­wacz­ny i w dużym stop­niu gro­te­sko­wy. Moż­na tyl­ko zasta­na­wiać się, skąd wra­że­nie dyso­nan­su.

Nie spo­sób dys­ku­to­wać z wer­dyk­ta­mi sztok­holm­skie­go jury i supo­no­wać, cze­mu dany autor nie jest raczej bra­ny pod uwa­gę. Aka­de­mic­kie roz­wa­ża­nia, powie ktoś. Zgo­da. Ale zaj­mu­ję się nimi nie z uwa­gi na szwedz­ki kon­tekst – czas wyznać, że w ogó­le mnie ta spra­wa nie inte­re­su­je – tyl­ko dla­te­go, że mogą nam one powie­dzieć coś o natu­rze i wyjąt­ko­wo­ści róże­wi­czow­skie­go zja­wi­ska. Prze­for­mu­łu­ję kwe­stię: jak to moż­li­we, że twór­czość jed­ne­go z naj­wy­bit­niej­szych poetów euro­pej­skich roz­mi­ja się z tra­dy­cyj­nie rozu­mia­nym gustem lite­rac­kim, a nawet kla­sycz­nie poj­mo­wa­ną histo­rią lite­ra­tu­ry, któ­rych wcie­le­niem zda­je się być noblow­skie jury? Co takie­go tkwi w pisar­stwie Róże­wi­cza, że nie daje się ono przy­ło­żyć do pro­stych kry­tycz­no­li­te­rac­kich loga­ryt­mów? Gdzie tkwią źró­dła roz­dź­wię­ku pomię­dzy doświad­cze­niem lite­ra­tu­ry jako zja­wi­ska kul­tu­ro­we­go a doświad­cze­niem lite­ra­tu­ry w duchu róże­wi­czow­skim? Bo taki roz­dź­więk ist­nie­je, to chy­ba jasne. I nie jest wca­le mały.

Nie odpo­wiem na te pyta­nia. I to nie dla­te­go, że nie ma na nie jed­nej odpo­wie­dzi. Po pro­stu odpo­wie­dzią jest całe doświad­cze­nie czy­tel­ni­cze, cała „spra­wa lite­rac­ka” (któ­ra oka­zu­je się nie taka lite­rac­ka), całe bycie „w” lite­ra­tu­rze – bycie czy­tel­ni­kiem, kry­ty­kiem, a nawet, cze­mu nie, auto­rem bądź współ­au­to­rem. Róże­wi­czow­skie opus jest w ogó­le wyj­ściem poza lite­ra­tu­rę, poza pro­ste opo­zy­cje dzie­ła i życia, fik­cji i rze­czy­wi­sto­ści, sło­wa i świa­ta. Kwe­stia, któ­rą dzie­ło to sta­wia na porząd­ku dnia (doty­czy to zresz­tą każ­de­go wybit­ne­go dzie­ła i każ­de­go wybit­ne­go twór­cy), wykra­cza poza ramy zakre­ślo­ne przez histo­rię lite­ra­tu­ry. Wiel­kie­go pisar­stwa nie moż­na do koń­ca oswo­ić, ujeź­dzić czy udo­mo­wić. Tkwi w nim zawsze coś nie­prze­wi­dy­wal­ne­go, nie­układ­ne­go, dzi­kie­go, coś, co nie daje się spro­wa­dzić do wspól­ne­go mia­now­ni­ka, któ­rym mia­ło­by być, bo ja wiem, jakieś kry­te­rium tego czy inne­go jury, rynek bądź ide­olo­gia.

Jak pisał Anto­nin Artaud: „kie­dy wyma­wia­my sło­wo ‘życie’, win­ni­śmy rozu­mieć, że nie idzie o życie pozna­wa­ne w zewnętrz­nym wyglą­dzie rze­czy, lecz o to oso­bli­we ogni­sko kru­che i ruchli­we, któ­re­go nie mogą zagar­nąć for­my” (tak w przed­mo­wie do tomu Teatr i jego sobo­wtór, tłum. Jan Błoń­ski). Cel­ne i ład­nie powie­dzia­ne. Dobrze, że w całym lite­rac­kim (kry­tycz­nym, czy­tel­ni­czym) inte­re­sie jest wciąż coś nie­po­li­czal­ne­go. A Panu Tade­uszo­wi skła­dam ukłon.