debaty / książki i autorzy

Czas zatarcia w pamięci i czas odzyskania

Olga Byrska

Głos Olgi Byrskiej w debacie "Po co nam Dzieła zebrane Karpowicza".

strona debaty

Po co nam „Dzieła zebrane” Karpowicza?

Kwa­śnie­ją­ce źró­dło 

wypo­wiedź ludz­ka o źró­dle będzie wiecz­nie się dosko­na­lić
ale samo źró­dło skwa­śnie­je
mło­dziut­ki berg­man poło­ży na nim zgwał­co­ną dziew­czy­nę
ze zmiaż­dżo­ną różą warg
z daw­nej sau­ny pier­si
ale zgwał­co­na rów­nież skwa­śnie­je

jest jesz­cze czas by prze­chwy­cić obu­rącz języ­ki
i wyrwać je z korze­nia­mi pust­ki
niech logos sta­nie w krwa­wią­cej ranie cia­ła
jak dziec­ko w otwar­tym sro­mie i powie
„źró­dło” i niech Bóg zapła­cze
na prze­chy­lo­nej wiecz­no­ści ze skó­ry

Bez kokie­te­rii mogę wyznać, że Tymo­te­usza Kar­po­wi­cza zali­czam do gro­na swo­ich ulu­bio­nych poetów. Tak oso­bi­sty sto­su­nek poskut­ku­je peanem na cześć jego twór­czo­ści; co może jed­nak bar­dziej prze­ko­nać scep­ty­ków do zasad­no­ści wyda­nia utwo­rów zebra­nych dane­go poety, niż szcze­ry zachwyt, wspo­ma­ga­ny wła­ści­wy­mi argu­men­ta­mi?

Poezja Kar­po­wi­cza bro­ni się sama. To rzad­ki rodzaj twór­czo­ści, wymy­ka­ją­cy się wszel­kim sche­ma­tom i idą­cy w poprzek naj­roz­ma­it­szych nur­tów. Dla­te­go też zde­cy­do­wa­nym zawę­że­niem było­by nazwa­nie jego poety­ki po pro­stu lin­gwi­stycz­ną, eks­pe­ry­men­tu­ją­cą z for­mą; tu treść, czy raczej: zna­cze­nie idą w parze, zgod­nie prze­su­wa­jąc gra­ni­ce ist­nie­nia języ­ka i jego sen­sy. Bo jak pisał Wit­t­gen­ste­in, gra­ni­ce języ­ka są gra­ni­ca­mi nasze­go świa­ta.

A język w oma­wia­nym prze­ze mnie przy­pad­ku wymy­ka się defi­ni­cji i to naj­moc­niej­szy punkt poezji Tymo­te­usza Kar­po­wi­cza. Rzad­ko kie­dy zda­rza się, aby sło­wa zary­so­wy­wa­ły bar­dziej to „nie­wy­po­wie­dzia­ne” niż dosko­na­le opi­sa­ne. Oka­zu­je się, że to moż­li­we – poprzez syne­ste­zję, gra­ni­czą­cą cza­sem z sza­leń­stwem spo­wo­do­wa­nym nad­wraż­li­wo­ścią na bodź­ce; eru­dy­cję auto­ra, któ­ra prze­ja­wia się na prze­strze­ni całej jego twór­czo­ści; odwo­ły­wa­nie się do naj­pier­wot­niej­szych topo­sów. Powyż­szy wiersz trak­tu­je o logo­sie – rozu­mie, myśli, pra­wu, któ­re sta­no­wi świat jako taki. Zachwy­ca mnie w nim spo­sób opi­su poję­cia, od tysię­cy lat zaprzą­ta­ją­ce­go umy­sły filo­zo­fów – nie dość, że nie­uchwyt­ne­go, to już prze­ter­mi­no­wa­ne­go, „skwa­śnia­łe­go”. Kar­po­wicz jest dobit­ny, wpro­wa­dza ból i nie­smak w nasze postrze­ga­nie świa­ta – a naj­ja­śniej sły­chać to, prze­czy­taw­szy „Kwa­śnie­ją­ce źró­dło” na głos. Ilość „ś”, „ź”, „ć”, któ­re to gło­ski spra­wia­ją, że usta odbior­cy wykrzy­wia­ją się w naj­roz­ma­it­szych gry­ma­sach, pozwa­la­jąc na odczu­cie cze­goś nie­przy­jem­ne­go. Dodaj­my do tego bru­tal­ność gwał­tu i wte­dy nawet dru­ga część wier­sza, przy­no­szą­ca nadzie­ję na ponow­ne naro­dzi­ny myśli, nie wyma­że z pamię­ci narzu­co­nych nam emo­cji. I sądzę, że poezja w ten spo­sób powin­na oddzia­ły­wać – wypro­wa­dzać nas z rów­no­wa­gi, cały czas na nowo nas usta­na­wiać.

Wier­sze Tymo­te­usza Kar­po­wi­cza wca­le nie są pro­ste i przy­jem­ne w odbio­rze. Wręcz prze­ciw­nie; wyma­ga­ją od czy­tel­ni­ka cią­głe­go roz­wo­ju, zarów­no samo­świa­do­mo­ści, jak i zdol­no­ści postrze­ga­nia tego, co nazy­wa­my rze­czy­wi­sto­ścią, w moż­li­wie naj­mniej sztam­po­wy spo­sób. Myślę, że wbrew pozo­rom ich popu­lar­ność – o ile w ogó­le moż­na użyć takie­go poję­cia – będzie rosnąć; coraz wię­cej osób poszu­ku­je alter­na­ty­wy dla kon­sump­cji na polu kul­tu­ry i sztu­ki. A poezji Kar­po­wi­cza się nie poże­ra. Ona zapusz­cza w nas korze­nie (jed­no­cze­śnie pozba­wio­na mora­li­za­tor­stwa); roz­ra­sta­jąc się, czy­ta­na cią­gle na nowo, zabar­wia się inny­mi zna­cze­nia­mi i sen­sa­mi. Stąd nosi zna­mio­na uni­wer­sal­nej (pomi­mo skom­pli­ko­wa­nia) i dłu­go­wiecz­nej.