Czeskie podróbki gumy Donald i płyn Lugola
Łukasz Mańczyk
Głos Łukasza Mańczyka w debacie "Poezja na nowy wiek".
strona debaty
[Rozpisywanie się]
1.
Wiele osób narzeka na sytuację debiutantów, wymieniając niepewność rynku wydawniczego, brak należnej promocji, wewnętrznych recenzji i laudacji, aż wreszcie argument tak oczywisty, że aż tautologiczny: nikt na nich nie czeka. Będący w temacie twierdzą, że kondycja wstępujących jest nie do pozazdroszczenia. Tymczasem uważam, że jest wymarzona. Wchodząc do nierozpoznanej wcześniej piaskownicy, kompletnie nie wiadomo, czego oczekiwać. Będzie to przelotny romans, czy przygoda na całe życie. Twoim udziałem może być kariera marzeń, bądź nieustanna droga pod górę. Literatura, a debiut w szczególności, może być też po prostu ścieżką samopoznania. Z dzisiejszej, 3 marca 2010, „perspektywy żaby” patrzę na to trochę jak awatar z Dalekiego Wschodu: najważniejsze nie okazały się wcale decyzje wydawnicze, laury i pecunia, będące bardziej konfirmacją i afirmacją niż egzystencjalnym fundamentem. Ani tym bardziej przepracowane, śmieszne już teraz traumy. Ale poznani ludzie, styl życia, wspólny z niektórymi krąg lektur. Wiara we wciąż doskonalące się narzędzie poznania, porozumienie na coraz wyższym piętrze budowanego wysokościowca, możliwość ustawicznego rozwoju zamiast powierzchownego samozadowolenia.
2.
Sytuacja zdefiniowana przez Romana Honeta na potrzeby Biura Literackiego w projekcie „Poeci na nowy wiek” jest bardziej elitarna. Wybrańcy rekrutują się z podzbiorów: „sukces” (rozumianego tak, jak odbierano Czesława Niemena w 1968, roku wydania płyty pod tym tytułem) i „uznanie środowiskowe”. Tym debiutantom na pewno nie można współczuć. Zazdrościć też nie. Może nie „piszemy jednego wiersza”, ale prawie na pewno jesteśmy jedną tkanką, czy interdyscyplinarnie pożyczając słówko od Tomasza z Akwinu: ciałem. Jeden głową, drugi ręką, trzeci… Konkursowość, a kiedyś olimpijskość poezji, wyzwalała instynkt współzawodnictwa, zmuszając do samodoskonalenia. Niestety przegrani odchodzili na tarczy, konstruując różnego rodzaju filipiki. Także współcześni „obstawiający” konkursy wpisują się w antyczną tradycję. Im bliżej w projekcie „Poetów…” debiutujących w roku 2000, tym opinie bardziej się uzgadniają, a im bliżej 2009 – można mówić bardziej o głosie w dyskusji, aniżeli o podsumowaniu. Cieszy jednak zbiorcze ujęcie niełatwej i bogatej poetyckiej tkanki. Liczba jednoosobowo napisanych recenzji, skarbnica – biblioteka.
3.
Do wielu opisanych w projekcie „Poeci na nowy wiek” książek nie udało mi się fizycznie dotrzeć. Część „rozszczelniła się” dla mnie dopiero dość niedawno, wpuszczając do środka, inspirując. Do kilku nie mam jeszcze patentu na odbiór. Podoba się fraza, rytm, estetyka. Brakuje klucza, może podobieństwa przeżyć. „Zanik Centrali” („intelektualnej” – skoncentrowanej wokół ogólnopolskich czasopism i państwowych oficyn), a potem „powrót Centrali” (innej, „medialnej”) nie pozostał bez wpływu na zawartość bibliotek, kolejność jej uzupełniania. Dystrybucja nowych debiutów nie interesuje potentatów, którzy najczęściej przyjmują autora po kolejnej książce. Mogę mówić o tych pozycjach, z którymi miałem przyjemność poprzestawać. Marzeniem rozłożonym na lata jest skompletowanie „listy lirycznego wspomagania” (tutaj ukłon w stronę kilku Bibliotekarzy), zbudowanej z autentycznie pożądanych książek, jak i lekturowych przeczuć. Obarczonych stygmatami: „nakład wyczerpany”, „niedostępna w handlu”. Powoli za to rośnie imperium PDF-ów, laserowo przenoszonych na papier w domowym zaciszu. O nich słów kilka.
[Debiut, czyli rzecz publiczna]
Z kilkudziesięciu książek, które zostały wybrane, kilka jest mi szczególnie bliskich.
Jacek Dehnel, Pochwała przemijania. Równolatek mojego debiutu. Z sympatią i za Herbertem chciałoby się powiedzieć: „wielka jest różnica między nami a światłem”. To się czyta tak, jak się czytało inne znaczące debiuty, żeby Strunę światła wspomnieć. Przynosi utwory tak zróżnicowane, jak poetycką hagiografię, „Na szyję świętej Katarzyny księżniczki egipskiej malowanej przez malarza von Eycka”; czy nośniki muzyki i rytmu: „Na brzegu”, „Abundantia”. Całokształtowi patronuje Czesław Miłosz, zwłaszcza „Orfeuszem i Eurydyką”. „Exultate iubilate” twórczo rozwija utwór „Oeconomia divina” i „Piosenkę o końcu świata” („Któż ach któż się spodziewał w tamto popołudnie / – śliwki pachnące światłem ciężkie plastry miodu (…) że Bóg ukaże swe prawdziwe oblicze // nie w krzewie gorejącym (…) // nie w arce cherubowej (…) // nie na szczycie Synaju / skrzypiące strychy milczą w poobiedniej drzemce / (…) ale / w prześwicie sadu (…) roześmiany faun / strząsając blask słoneczny ze spiczastych uszu / pstryknięciem śniadych palców nicość w czas obraca”). Oryginał: „W dzień końca świata / Pszczoła krąży nad kwiatem nasturcji (…) // Tylko siwy staruszek (…) / Powiada przewiązując pomidory: / Innego końca świata nie będzie / Innego końca świata nie będzie”. Znajdziemy też echa Herbertowskiego „U wrót doliny” („Przeprawa”), Mickiewiczowskiej „Świtezi” („[Gdy zstępujesz samotnie]”). Do moich ulubionych często czytanych utworów należy „[na pięć minut przed jesienią Jerozolimy]”, „Kubiści”, „[nie, nie bój się progu lasu]”. A kiedy pisze: „przesiewał przez nitkę przenikliwości” („Sublimacja”), dobrodusznie wydaje mi się, że to jest zapowiedź przyszłej Brzytwy okamgnienia.
thanatos jeans Bartosza Konstrata, jedna z moich ulubionych książek w ogóle. Sensualna, przywołująca to, co dawno wyparte w prawie każdym dzieciństwie. Ale dlatego tak mocna i konieczna. Z logiczną kontynuacją w „lata dwudzieste” poety. Joanna Mueller, Somnambóle fantomowe. Bogini poezji, tyle. Edward Pasewicz, Dolna Wilda. Dzięki za nutę buddyjską! A za rekomendację do przeczytania książki powinna posłużyć sama historia odnalezienia autora, za którego posłano bezimienny zestaw wierszy na konkurs im. Bierezina. Rdza Przemysława Owczarka. Pierwsza część to obiektywna bądź fabularna regresja wieku. Otwiera ją „Zakole”. Fragment, który mógłby służyć za motto eseju „wszyscyśmy z Honeta”: „kobiety warzyły zupę z jaskółczych / gniazd. mężczyźni tonęli w tranzystorowych / unitra”. Reszta napisana prawie wyłącznie własnym językiem. Jest ten tomik skarbnicą tematów trudnych („Satori dada”, „Olcha”). Urzeka namacalnymi dowodami na istnienie świata pozagrobowego, wzajemnymi interwencjami, przenikaniem się. „Babcia leży w trumnie. Macha mi ręką, ale oni już tego nie widzą” („Sierpień”). Część druga, nadrealistyczna, ze słusznym udziałem wiersza „Na wieczorze poety Ryszarda Krynickiego”. Wspaniały utwór „Sutkinis / albo lato w Wilnie” z przetworzonym cytatem z Wojny polsko-ruskiej: „ogień w szklance. / więcej ognia”. Przemek Owczarek pokazuje w Rdzy bardzo dojrzałe, narosłe relacje. Z podszyciem kulturowym, mitologicznym; psychologią nie tylko wiarygodną, co „instruktażową”. Mimo ograniczeń w liczbie znaków, formy wiersza, a to prozy poetyckiej, postaci są kompletnie narysowane. W 1995 roku Krzysztof Siwczyk opowiadał o wizytach u starszej pani, częstującej go herbatą z malin i sernikiem. „Rozmawiamy o tym czy warto jeszcze / wstawić nową wannę w miejsce starej” („Mój młodzieńczy narcyzm” z tomu Dzikie dzieci). Później debiutujący redaktor „Arterii” poszedł krok dalej: „widziałam w judaszu, jak z kluczem w dłoni / całujesz dziewczynę (…) / bądź tutaj. 40 lat temu / byłam od niej ładniejsza”.
Wyżej niż do Nominacji „wyniósłbym” tom Roberta Króla Gatunki śniegu* (wyd. Ha!art, Kraków 2003). Ujmuje mnie tu trudna do stosowania w „po-barokowych” wierszach retoryka, żartobliwe, wielopunktowe oglądanie świata; codzienne obserwacje przemienione w wielostopniową narrację. Anegdota nie tylko jest ujęta w ramy wiersza, ale służy mu kompozycyjnie. Czasem – ale tylko na prywatną odpowiedzialność – mówiłbym tu o minipoematach dygresyjnych, które nie zmierzają do rozszerzenia pola opowieści, ale poprzez rozkwitanie w różnych obszarach, paradoksalnie prowadzą głównie ku wynikaniu, konstruowaniu sylogizmów. Prywatnym bogactwem wyniesionym z Gatunków… jest dla mnie też umiejętność zatrzymywania czasu, wywracanie osnowy na lewą stronę i kubistyczna, trójwymiarowa analiza detalu. Sporo tu baśni, bajek, „chłopackich mitologii”. Wrażliwość ukryta pod ironią, skomplikowaną frazą, a nawet metajęzykiem, przenika „opłotkami”. Liryzm „nowego wieku” uwiązł w machyzmie współczesności, a jego głównym pytaniem egzystencjalnym jest sposób manifestacji. Unika bezpośredniości. Obecne jest tu napięcie między całością a konkretem: niby konkret a jednak już zmitologizowany. Pogoń od obrazka rodzajowego do częściowego przynajmniej uogólnienia. Jak w „Zaniku”: od piłkarskiej kontry po stracie gola („Szybko, na przełamanie. / Aby tylko w porę się udało / rozprowadzić piłkę) po – ? – planowanie zemsty. Opowieściom pierwszoosobowym dotrzymuje kroku forma bezosobowa, sojuszniczka superwizji, jak i częste „my liryczne”. (Pewnie przez innych nadużywane, ale zwłaszcza w kontekście debiutów oddaje antropologiczną „veritas” dojrzewania w zbiorowości, w konfrontacji i dzięki innym ludziom; „my” artykułuje potrzebę wyjścia z samotności i konfirmacji w parze i grupach odniesienia; wreszcie „my” tak dobrze rozumiane wszędzie poza Europą, osłabia lęki samotnego przebijania się przez oporną, zdefiniowaną jako obca, materię). Niepewnie zadomowiona akcja – bowiem większość wierszy dzieje się w „czasie który stoi”, czasie-refleksie. Sam poeta przemyca swoją licencję: „opowiadam się za nieznacznym poślizgiem / na rzecz puentowania wierszy” („Zapadnia”). Może „idzie” mu też o (rewolucyjne) wywrócenie estetyki wiersza: „Jak widać, konteksty zupełnie się poprzestawiały. / To już nie to, co nagłe przeskoki rzeczywistości / i świadomy wybór mniejszych zdrad. To nie to, / co dać się przymknąć w chłodnej jamce definicji” („Bez nazwy”). Znajduję tu celne zdjęcia krajobrazu autarkicznego („Dalsze kroki”), wołanie o osobność i spokój, „nie dzianie się” na poziomie postulatu jak i deskrypcji. Utwory jak „Sklepienie”. Tak opowiadać, żeby nie „wyjść”, żeby nic się nie zmieniło. Tylko z rzadka napotykam mowę niezapośredniczoną. „I ty mały złośliwcu też tam będziesz / sterczał nago z topniejącym soplem w ręku. / Ścięta mrozem kałuża zwiąże ci stopy. / I zdążysz ochłonąć, nim śnieg znów uderzy” („Siedemdziesiątych?”). Nieco brakuje takich konfesji, które, cyzelowane, mają siłę elektrycznych paralizatorów. Gdyby więcej było „odkrytych kart”, może poezja Roberta Króla, nie tracąc elegancji, zyskałaby nowych zwolenników?
I jeszcze skromnie nuta „krucjaty prywatnej”, tomiki przy narodzinach których byłem. Potencjalne Nominacje projektu. Wejście ewakuacyjne Marty Eloy Cichockiej (wyd. Dęby Rogalińskie, 2003). Poezja kobieca, kameralna i ekspansywna zarazem. Pełna antynomii, jak tytuł. Kobieca, nowoczesna spod znaku Poświatowskiej i Pawlikowskiej-Jasnorzewskiej, i swego własnego – Koziorożca. Tworki Agnieszki Kotei, albertynki (wyd. Śródmiejski Ośrodek Kultury, Kraków 2007). Debiutowała arkuszem poetyckim w „Toposie” w marcu 2005. Prace nad książką trwały z przerwami dwa lata. Zbieżność z tytułem powieści Marka Bieńczyka niezamierzona. Byliśmy na tyle „uczeni”, że nie wiedzieliśmy… Siostrze Agnieszce pozostało to do dziś, chwali się tym na kolejnych wieczorach autorskich. A równocześnie sypie metaforami z rękawa, wywołuje zachwyt i zazdrość. Zjeżyłby się Krystian Emanuel Baczewski słowami jednego z felietonów: „nie czytać jest grzechem”, zrugałby pobożną acz zadziorną i niekonwencjonalną zakonnicę. Jej wartość wyrasta z charyzmatu; duchowości manifestowanej tak w wierszach, jak w pracy naukowej. Poezja to dla niej jeden z wielu przystanków wiary, równie ważny jak praca wśród dzieci i pomoc bezdomnym. Zaś w centrum życia jest adoracja Mistycznego, uwiecznionego w obrazie „Ecce Homo” w krakowskich Łagiewnikach. W utworach tych jest ironia, lekkość; trochę nuty skamandryckiej, a trochę z Gałczyńskiego. Jednak absolutna większość jest „z niczego”, nie zapośredniczona w tradycji a oryginalna, odporna na najbardziej nachalne podkulturowe kalki. Wynik przeżycia zapisanego z pokorą, które wcale nie prosi się o rozgłos.
Trzeba już kończyć (ciepło, słońce, niedziela). A muszę jeszcze choć wspomnieć o debiucie prawnika Marcina Ożoga Słoneczko późno dzisiaj wstało, Juliusza Gabriela Hemoglobina, Pawła Kozioła Czarne kwiaty dla wszystkich oraz o Przeprawie Grzegorza Kwiatkowskiego. Dobrych książek jest mnóstwo i trudno w tej elektronicznej notatce o wszystkich powiedzieć tak dużo, jak na to zasługują. Tym większy respekt dla całościowego ujęcia, którego podjęło się BL.
Powtórna lektura debiutów na potrzeby Ankiety, ich równoległość i bliskość, daje zupełnie inne odczucia, niż czytanie „pojedyncze”. Momentami wyłania się z niego obraz zaskakująco spójny: uzgadnianie dzieciństwa, pożyczanie i podkradanie sobie biografii; zbiorowy trud odpominania a czasem stylizowanej na biografię (bo jeszcze nie hagiografię) konfabulacji. Inicjacja, inicjatywa, „pierwsze wyjście z mroku”; wynajęcie mieszkania na piętrze, z którego widać „inaczej” niż z okna domu rodzinnego. Spore dozy kryptocytatów – hołd składany mistrzom i ukłony sobie nawzajem; bycie bohaterem wierszy kolegów i koleżanek. Uzewnętrzniają się też rzecz jasna różnice środowiskowe. Z jednej strony grzybobranie i przygody w lesie z cyklu „Nie wierzę piosence”, z drugiej: szarpanie w tym samym czasie (wieku) strun fortepianu w rodzinnym salonie z tradycjami. A także pozwalanie sobie na różny stopień intymności, obieranie innych strategii poetyckich. Weźmy Gatunki śniegu* Roberta Króla z ramą kompozycyjną w postaci wierszy „Leżący” i „Wiszący”. Sugestie chrystologiczne: „Jakby miał przetrącone skrzydła, upadły, dwukrotnie”. Parę lat później Przemysław Owczarek napisze po prostu: „onego dnia w styczniu bóg był śniegiem” („Ezaw” z tomu Rdza).
W wielu tomach na czytelnika czyha… rtęć. Żartobliwie zinterpretowałem to jako oznakę przynależenia, uczestnictwa w tajnym sprzysiężeniu, inicjacji: świadectwem, że jest się tu i z „nimi”, po właściwej stronie. Roman Honet pisał: „kobiety w dyskotekach mają w oczach rtęć” („powrót nie zaczął się nigdzie”, tom alicja z 1996 roku). „Rtęć. Kamień” to jeden z utworów Bartosza Konstrata z thanatos jeans; „Portrety z rtęci” to druga część debiutu Przemysława Owczarka. Metal ten nawiedza też wiersze Izy Kawczyńskiej, autorki książki Luna i pies. Solarna soldateska (2008) – laureatki II miejsca konkursu Złoty Środek Poezji. Nawet u Jacka Dehnela, idącego „pod prąd” i sygnującego w debiucie swoje utwory na początek XX stulecia, pojawia się metafora dopełniaczowa „rtęć olśnienia” („Hypnos”). Żeby wymienić tylko kilka z brzegu przykładów. Potraktujmy dalszą część tego metalowego wątku jako potencjalny „temat do odstąpienia”. Czemu nie molibden, nie kobalt i nie złoto?
[Zwijanie się]
1.
Nominowani i Laureaci – Poeci na nowy wiek – pochodzą z różnych stron Polski. Nie miało znaczenia w jakich oficynach debiutowali i czy są rozpoznawalni. Wskazani są głównie czynni i obecni na „rynku”, ale to przemawia również za rangą ich debiutu. Odrobiną niepewnie aplikowanego dziegciu niech będzie, przy uznaniu, że właśnie te debiuty są największe, taka uwaga: przy pewnej różnorodności dykcji brakło miejsca np. na przedstawicieli poezji slamowej. Na pewno zwróciłbym uwagę na Reklamę Jasia Kapeli (wyd. Ha!art). Slam jest wręcz odrębnym podgatunkiem poezji, gdzie język jest tylko jednym ze środków. Trudniej byłoby mi w sposób równie pewny mówić o konkretnych zjawiskach, tomikach, poezji nie-slamowej, a odwołującej się do innych mistrzów niż Andrzej Sosnowski, Piotr Sommer i Bohdan Zadura – „tych, co przynoszą poezję”. Jeśli ten katalog bliski jest uznania za uniwersalny, mógłby zauważać także inne poetyki, oparte na odmiennych frazach założycielskich, pozornym rozrzedzeniu języka i koncentracji wcale nie na tym, gdzie wskazują obecne mody. Należałoby wręcz, jak Aborygenów, chronić tych, którzy choć trochę odstają od obowiązującej linii. Kołacze mi piosenka Republiki „Znak równości”, niedocenionego przez swoje pokolenie poety a świetnego nowofalowca Grzegorza Ciechowskiego: „równe buty równe zęby nos / równy w stronę baz produkcji krok (…) program mycia numer trzy / centralny wyrównywacz nadał mi”. Za taką Aborygenkę uważam siostrę Agnieszkę Koteję.
2.
Postulatem formułowanym mimowolnie powinna być modyfikacja kursu literackiego w szkołach średnich. Uczniowie o istnieniu Ewy Lipskiej dowiadują się na dwa miesiące przed maturą, a przerobienie wiersza Jacka Podsiadły to już czomolungma szczęścia. Nie starcza czasu na zaznajomienie z kolejnymi kamieniami milowymi naszej poezji. Gęstość Andrzeja Sosnowskiego, Romana Honeta czy opisywanych tu roczników debiutujących w XXI wieku, to ostatnie lata polonistyki (jeśli takową wybiorą), czas, gdy gust jest praktycznie ukształtowany. Jeśli nowi wstępujący nie mają w sobie intuicji przebicia się przez książki udające książki, odrzucenia poetów udających poetów, to nie mają szansy na „równy” debiut, a ich dykcja będzie dryfowała w stronę statusu epigonów.
3.
Poezja po 1989 roku powstawała w sprzeciwie do poezji zaangażowanej, nierzadko prezentowanej w kościołach, czego koronnym przykładem był „Raport z oblężonego miasta”. Tadeusz Komendant chciał założyć nawet „ligę obrony przed Zbigniewem Herbertem”. O temperaturze sporu świadczył wiersz Trzech Marcinów (Barana, Sendeckiego, Świetlickiego), wymierzony przeciw Kornhasuerowi: „za oknem [Julianie] ni chuja idei”. Utwór Marcina Świetlickiego „Dla Jana Polkowskiego” dał asumpt do ukucia przez Pawła Dunin-Wąsowicza terminu „smocza poezja”. Walka na życie i śmierć była pojedynkiem z silnym, a może nawet niepokonalnym przeciwnikiem: „Trzeba zatrzasnąć drzwiczki z tektury i otworzyć okno, / otworzyć okno i przewietrzyć pokój. / Zawsze się udawało, ale teraz się nie / udaje.”. Dwadzieścia lat po, nie da się mówić o zwycięstwie nad poezją zaangażowaną, bo tej praktycznie nie ma. Jeśli jest, to niedostatecznie spełnia rygory artystyczne, nie jest na miarę „Balu w operze” Juliana Tuwima. Ale weźmy do rąk Chamstwo w państwie, Macieja Maleńczuka (Wydawnictwo Literackie 2003, tom nagrodzony Śląskim Wawrzynem Literackim – czy to mógłby być formalnie debiut?). O literaturze społecznej można za to mówić w prozie (Marta Dzido Małż, a na drugim biegunie nie-debiutant Bronisław Wildstein Dolina nicości). Po 1989 roku odbyło się niemal całkowite przebiegunowanie w poezji. Wciąż czytani są starzy mistrzowie, ale debiutanci mówią innym językiem. Minęła fala „Sturm und Drang”, ostrego sporu lat dziewięćdziesiątych, prowokacji estetycznych i etycznych (od nr 9 „bruLionu” pojawiały się skandalizujące publikacje antyopozycyjne, pornograficzne, antysemickie, obyczajowe – pornografia, aborcja; w XXI wieku np. numery Ha!artu, biczowanie się parówkami „za naród” przez Sławomira Shutego). Książki-Laureatki świadczą o dobrych plonach liryki w ostatnich dziesięciu latach, a także o sprawiedliwym wyborze. Sądzę, że to dobry tytuł: „Poeci na nowy wiek”. Wkraczający w literaturę nie są obciążeni sporem swoich poprzedników. Wystarczy, że odrobią zadanie, śledząc archiwalne numery nieistniejących już często czasopism albo uczestnicząc w kursach literatury najnowszej na polonistyce. Tworzą, wolni zarówno od powinności, jak i walki o swoją niezależność. W państwie, które jak za Gierka na szczęście nie „rośnie w siłę”, ale „ludziom żyje się dostatniej” i które zaczyna stwarzać warunki do godnego wykonywania prawie każdego zawodu. W którym „poeta” na szczęście nie jest „zawodem”. „Wiersze zawsze są wolne”. Trochę niebezpiecznie moim zdaniem zabrzmiała próba sformułowania poetyki normatywnej („ja panu pokażę co jest poezją”). Zadanie nam, wypełniającym Ankietę, zgadywanie, „jakie zagadnienia mogą stać się istotne w nadchodzących latach”. Długo po Zjeździe Szczecińskim, po którym pojawiły się te wszystkie „izmy”, „stracone pokolenia” walczących zarówno w słusznej jak i niesłusznej sprawie. Przez co dziś na przykład Herbert jest panem od Pana Cogito i barometrem politycznych emocji. Zamiast być zwłaszcza autorem ironicznych, niezaangażowanych albo wymierzonych równo w prawo i lewo tomów Hermes, pies i gwiazda, Studium przedmiotu, Napis. Ciekaw jestem, jak rozwinie się dalej w nowych wierszach mitologizacja dzieciństwa, edytowanie przeszłości, budowanie pozytywnych zasobów na nieistniejącym często fundamencie. W opozycji do nurtu twórców, którzy do szkoły mieli zawsze pod górkę i mówią „ja, moje cierpienie”, bojąc się o wyczerpanie źródełka: zranienio-natchnienia. Liczyłbym na nowe „smocze wiersze”, byle w rozsądnej, marginalnej dawce. Nie tylko powieści i nie tylko z kręgu „Krytyki Politycznej”. Żeby to tętniło, ukazując zróżnicowanie i było na poziomie. Nie ma mowy o rozwiązywaniu problemów egzystencjalnych i (jeśli już bardzo trzeba) politycznych, bez okiełznania, umiłowania języka. Czekam na wiersze, w których będą spotykać się czeskie podróbki gumy Donald, płyn Lugola serwowany po Czarnobylu, krasnale spod niemieckiej granicy. I niech będzie miejsce na fajną miłość, która jest paliwem tego świata. Ale bez ciśnienia. Poeta znów przygląda się wszystkiemu z bezpiecznej, bo poetyckiej perspektywy, i niech tak już długo pozostanie. „Poezja zawsze była na marginesie i cudownie że jest na marginesie, bo może robić co chce” (Piotr Śliwiński).
PS Za cytaty z lat ’90 „starego wieku” dziękuję p. dr Dorocie Kozickiej.
O AUTORZE
Łukasz Mańczyk
Autor tomików poetyckich: służebność światła (wyd. Homini, Kraków 2004 – nagroda im. K. Iłłakowiczówny za najlepszy debiut poetycki roku, „Głos Wielkopolski”, Poznań), affirmative (Trci Trg, Belgrad 2006) oraz pascha 2007/punkstop (Kraków 2009). Autor reportażu Biserka (wyd. Universitas, Kraków 2015) – pierwszej w Polsce książki, której bohaterem jest tłumacz a tematem proces tłumaczenia (nagroda Krakowskiej Książki Miesiąca). Obecnie pracuje nad książką Czytanie Ciechowskiego. Jest radnym Krowodrzy, V Dzielnicy Miasta Krakowa.