debaty / ankiety i podsumowania

Diagnozy vs manifesty

Paweł Kaczmarski

Głos Pawła Kaczmarskiego w debacie „Nowe języki poezji”.

strona debaty

Nowe języki poezji

1.

W tek­ście Jaku­ba Skur­ty­sa, mają­cym otwie­rać kolej­ną kry­tycz­no­po­etyc­ką deba­tę na por­ta­lu Biu­ra Lite­rac­kie­go, zna­la­zło się wie­le cie­ka­wych wąt­ków; jest z nim też kil­ka zasad­ni­czych pro­ble­mów, do któ­rych czu­ję potrze­bę się jakoś usto­sun­ko­wać.

Po pierw­sze (i to chy­ba kwe­stia same­go usta­wie­nia deba­ty, nie­ko­niecz­nie kon­kret­nie tek­stu „Nowe.jezyki.poezji@com.pl”) nie­szcze­gól­nie prze­ko­nu­je mnie idea okre­so­we­go, zbio­ro­we­go poszu­ki­wa­nia nowe­go poetyc­kie­go „para­dyg­ma­tu” oraz impli­ko­wa­nej przez nią wizji poezji opar­tej na sezo­no­wej rota­cji gło­sów. Wyda­je mi się to tro­chę posta­wie­niem spra­wy na gło­wie: pyta­my o nowe języ­ki, a potem zaczy­na­my szu­kać ich wokół sie­bie. Czy nie powin­no być przy­pad­kiem na odwrót? To zna­czy: krytyk/krytyczka (bądź gru­pa krytyków/krytyczek) zauwa­ża nowe, inte­re­su­ją­ce zja­wi­sko i przed­sta­wia je jako temat do dys­ku­sji. W takim razie potrze­bo­wa­li­by­śmy jed­nak inne­go mode­lu deba­ty: kon­kret­niej­sze­go, mniej prze­glą­do­we­go, mniej nasta­wio­ne­go na pro­mo­cję cze­go- bądź kogo­kol­wiek. „Szu­ka­nie nowe­go” jest domyśl­nym try­bem funk­cjo­no­wa­nia wydaw­ców – co aku­rat w peł­ni zro­zu­mia­łe – nato­miast w kry­ty­ce ocze­ki­wa­nie nowo­ści, choć rów­nież potrzeb­ne, łatwo może przejść w myśle­nie życze­nio­we. Nie cho­dzi o to, by nie sta­wiać postu­la­tów i nie łowić nowych gło­sów, ale by wycho­dzić każ­do­ra­zo­wo jed­nak od tego, co fak­tycz­nie widzi­my wokół nas.

Dru­gi, zwią­za­ny z tym zresz­tą pro­blem, stre­ścił­bym tak: Skur­ty­sa inte­re­su­je w poezji współ­cze­snej kon­kret­na linia czy tra­dy­cja, chciał­by ową linię pro­mo­wać, ale zamiast napi­sać tekst otwar­cie pro­gra­mo­wy, ukry­wa moc­ne tezy pod przy­kryw­ką „dia­gno­zy pola”. Inny­mi sło­wy, zamiast powie­dzieć: „tak powin­no być”, mówi: „tak już w tej chwi­li jest”.

Ten wyj­ścio­wy wybieg rodzi zaś kil­ka dal­szych pro­ble­ma­tycz­nych kon­se­kwen­cji.

Po pierw­sze (o czym w szcze­gó­łach w dal­szej czę­ści tek­stu, gdzie sta­ram się zniu­an­so­wać kil­ka wybra­nych obser­wa­cji Skur­ty­sa) wypa­cza on, wbrew naj­lep­szym i naj­szczer­szym inten­cjom kry­ty­ka, obraz pola ‒ zja­wi­ska mar­gi­nal­ne przed­sta­wia jako domi­nu­ją­ce, gło­sy auto­rów wstę­pu­ją­cych trak­tu­je jako dobrze ugrun­to­wa­ne etc. Dobór nazwisk poetyc­kich debiutantek/ debiu­tan­tów i autorów/autorek przed debiu­tem jest u Skur­ty­sa, jak wska­za­ła już Joan­na Orska, wła­ści­wie arbi­tral­ny. Podob­nie zresz­tą w wypad­ku przed­sta­wio­nych jako nowe poetyc­kie cen­trum Góry, Puł­ki, Rybic­kie­go, Kacza­now­skie­go, Wró­blew­skie­go, Janic­kie­go… Dla­cze­go ci, a nie inni? Bo, jak zdaw­ko­wo (by nie powie­dzieć: auto­ry­ta­tyw­nie) kwi­tu­je Skur­tys, nastą­pi­ły „prze­war­to­ścio­wa­nia lek­tu­ro­we na korzyść pro­gra­mów” np. ostat­niej trój­ki (kon­sta­ta­cja podwój­nie zaska­ku­ją­ca, bo u Wró­blew­skie­go czy Ryby nie podej­rze­wał­bym ani pro­gra­mu, ani ‒ co bodaj waż­niej­sze ‒ chę­ci posia­da­nia pro­gra­mu). Nie mówię, że nie zga­dzam się zupeł­nie z roz­po­zna­nia­mi Skur­ty­sa (przy­naj­mniej w Górze i Puł­ce sam widział­bym auto­rów sza­le­nie wpły­wo­wych dla naj­młod­sze­go poko­le­nia), ale trud­no nie zauwa­żyć, że pod­su­wa­ny przez nie­go obraz nowe­go para­dyg­ma­tu w poezji uło­żo­ny jest pod kon­kret­ny kry­tycz­no­li­te­rac­ki pro­jekt. Impe­ra­tyw spój­no­ści (wyni­ka­ją­cy z zapa­trze­nia w pew­ną tra­dy­cję) i potrze­ba nowo­ści (auto­ma­tycz­ne dowar­to­ścio­wa­nie gło­sów wstę­pu­ją­cych) prze­wa­ża­ją tu nad obiek­tyw­no­ścią (albo przy­naj­mniej pró­bą obiek­tyw­no­ści). Dosta­je­my więc obraz nie­oczy­wi­sty, dziw­ny, a pozo­sta­wio­ny bez wyja­śnie­nia, w któ­rym do ran­gi naj­waż­niej­szych nowych auto­rów ura­sta­ją Michał Myt­nik i Anto­ni­na Tosiek, Jaro­sław Mar­kie­wicz jest Nie­obec­nym Mistrzem, zaś Grze­gorz Wró­blew­ski kształ­tu­je mło­de poko­le­nie ręka w rękę z Kon­ra­dem Górą.

(Jesz­cze dla pod­kre­śle­nia: wszyst­kie te uwa­gi abso­lut­nie nie powin­ny być odczy­ta­ne jako kry­ty­ka poszcze­gól­nych poetów. Tosiek wyda­je mi się na razie mało inte­re­su­ją­ca, Myt­nik dość obie­cu­ją­cy ‒ z poetów wymie­nio­nych przez Skur­ty­sa czu­ję się „zain­we­sto­wa­ny” mniej wię­cej w poło­wę ‒ ale kom­plet­nie nie o to tu cho­dzi).

Może być tak, że tyl­ko mi – ewen­tu­al­nie gru­pie kry­ty­ków i kry­ty­czek, z któ­ry­mi ostat­nio współ­pra­cu­ję i któ­rych opi­nie sta­no­wią dla mnie waż­ny punkt odnie­sie­nia – roz­po­zna­nia Skur­ty­sa wyda­ją się wypa­czać obraz pola. Jed­nak – i w tym miej­scu prze­cho­dzi­my do dru­giej pro­ble­ma­tycz­nej kon­se­kwen­cji – Skur­tys nie przed­sta­wia za bar­dzo argu­men­tów na obro­nę swo­jej wizji. Owszem, czy­tel­ni­cy zorien­to­wa­li we współ­cze­snej poezji zoba­czą u nie­go pró­bę prze­war­to­ścio­wa­nia czy rekon­fi­gu­ra­cji pola, ale jak na tak wyra­zi­sty w celach tekst bar­dzo mało jest tu kon­kret­nych tez, pro­ble­mów, pytań czy zarzu­tów – cze­goś, z czym moż­na by się otwar­cie pokłó­cić, mate­ria­łu do fak­tycz­nej dys­ku­sji. Na kolej­ne roz­pro­szo­ne obser­wa­cje reagu­je się pro­stym „zgo­da” albo rów­nie pro­stym „nie­praw­da” – z poczu­ciem, że bar­dzo nie­wie­le z tego osta­tecz­nie wyni­ka.

Skur­tys może zaś nie wysu­wać (za wie­lu) kon­kret­nych tez i argu­men­tów wła­śnie dla­te­go, że przed­sta­wia swo­je wystą­pie­nie jako „dia­gno­zę pola” i zajaw­kę do dys­ku­sji (z dyżur­nym pre­wen­cyj­no-mity­gu­ją­cym „A może błą­dzę?” w ostat­nim aka­pi­cie) raczej niż np. jaw­ny mani­fest. Jeśli powie­dział­by: poezja i kry­ty­ka powin­ny moc­niej czer­pać z Wró­blew­skie­go i Ryby, powsta­ło­by pyta­nie: dla­cze­go powin­ny? I doma­gać mogli­by­śmy się odpo­wie­dzi. Jeśli powie: poezja i kry­ty­ka „już na tym eta­pie” są pod prze­moż­nym wpły­wem Wró­blew­skie­go i Ryby, to owszem, zapy­ta­my znów „dla­cze­go?”, ale będzie to inne dla­cze­go – takie, na któ­re kry­tyk zare­ago­wać może wzru­sze­niem ramion i stwier­dze­niem „nie wiem, po pro­stu widzę, że tak jest”.

Nie­ma­ła część tek­stu Skur­ty­sa napi­sa­na jest nie­ste­ty wła­śnie w takim try­bie. Dowie­my się na przy­kład, że ist­nie­je jakiś „mit” nowych języ­ków poetyc­kich (na czym on pole­ga? trud­no powie­dzieć). Albo że pole lite­rac­kie orga­ni­zo­wa­ne jest z natu­ry swo­jej naj­wy­raź­niej przez „sil­nych” auto­rów (na kon­tro­wer­syj­ność takie­go zało­że­nia zwró­ci­ła uwa­gę Joan­na Orska). Albo że języ­ki poetyc­kie z natu­ry z wie­kiem sta­ją się „skost­nia­łe i nie­przy­dat­ne” (Skur­tys nie pyta, czy taki pro­ces ma miej­sce, ale wyłącz­nie o to, kie­dy ma miej­sce). Zwłasz­cza to ostat­nie zało­że­nie – natu­ral­nej daty „przy­dat­no­ści do spo­ży­cia” wpi­sa­nej w wier­sze – pro­wa­dzić może łatwo do fety­szy­za­cji nowo­ści. Za dane przy­ję­te jest też to, że moż­na „dzia­łać za pomo­cą języ­ka” (co, domy­śla­my się, jest czyn­no­ścią jako­ścio­wo inną od mówienia/pisania). Poja­wia się wresz­cie, zasad­ni­czo zni­kąd, stwier­dze­nie, że dla filo­zo­fii i poezji usta­no­wie­nie mię­dzy sobą „rela­cji pod­le­gło­ści” jest cza­sem „koniecz­ne”.

Akcep­tu­jąc nawet, że część z powyż­szych tez znaj­du­je jakieś uza­sad­nie­nie w dys­ku­sji z ostat­nie­go festi­wa­lu Sta­cja Lite­ra­tu­ra – któ­rej prze­dłu­że­niem ma być szkic Skur­ty­sa – nie spo­sób nie zauwa­żyć, że zupeł­nie już autor­skie tezy doty­czą­ce kon­kret­nych nazwisk i wpły­wów zosta­ły w podob­ny spo­sób pozba­wio­ne uza­sad­nie­nia. Czym John Ash­be­ry „w wer­sji Pio­tra Som­me­ra” róż­ni się od innych Joh­nów Ash­be­rych – i dla­cze­go jego czas się koń­czy? O jakich kon­kret­nie „ame­ry­kań­skich anto­lo­giach”, sur­re­ali­zmach i dada­izmach mówi Skur­tys? (O tę kwe­stię też upo­mi­na się Orska). Dla­cze­go prze­kro­cze­nie kate­go­rii zaan­ga­żo­wa­nia auto­ma­tycz­nie kie­ru­je nas ku kate­go­riom „poko­le­nio­wym” (a nie choć­by kla­so­wym)? Czy na pew­no może­my pod­cze­pić czwo­ro bar­dzo róż­nych mło­dych autorów/autorek (Ada­mo­wicz, Sęczyk, Jur­czak, Kusiak) pod posia­da­ją­ce prze­cież okre­ślo­ny histo­rycz­ny bagaż sło­wo „eko­kry­ty­ka”? Gdzie w poezji Skur­tys widzi rosną­ce zna­cze­nie pra­cy kolek­tyw­nej i wspól­nych „kola­bo­ra­cji”? Jak godzi tezę o „osła­bie­niu kre­acji auto­ra” z wyostrze­niem pozy­cji Góry, Rybic­kie­go, Kacza­now­skie­go (posia­da­ją­cych bar­dzo wyra­zi­ste kreacje/persony)? Dla­cze­go naprze­ciw­ko „ludu” sta­je u nie­go nie tyl­ko „miesz­czań­stwo” (czym jest dziś miesz­czań­stwo?), ale i „miej­skość” w ogó­le (z zało­że­nia prze­cież kla­so­wo roz­dar­ta)? I skąd sko­ja­rze­nie np. Niny Manel (chęt­nie odwo­łu­ją­cej się w wier­szu do wie­dzy nauko­wej) z „anty-eks­perc­ko­ścią”?

I tak dalej, i tak dalej.

Nie twier­dzę, że w żad­nym z tych punk­tów Skur­tys nie ma osta­tecz­nie racji (celo­wo wymie­sza­łem takie zało­że­nia, z któ­ry­mi się zga­dzam, i takie, któ­re wzbu­dza­ją we mnie moc­ną nie­zgo­dę). Rzecz w tym, że daje nam za mało mate­ria­łu, żeby­śmy mogli o tych spra­wach na serio poroz­ma­wiać. Jasne – część luk uzu­peł­ni­my po wysłu­cha­niu nagra­nia festi­wa­lo­wej deba­ty, część domy­śli­my sobie z innych tek­stów Skur­ty­sa – ale, po pierw­sze, będzie to część osta­tecz­nie wca­le nie tak duża; po dru­gie, tak dys­ku­to­wać się nie da. Zde­rza­my się z kolej­ny­mi teza­mi, men­tal­nie odha­cza­my sobie każ­do­ra­zo­wo pole zga­dzam się / nie zga­dzam się – i zosta­je­my z niczym. Kie­dy więc w ostat­nim aka­pi­cie Skur­tys pyta „a może błą­dzę?”, to udzie­lić może­my tyl­ko naj­prost­szej z odpo­wie­dzi (jed­ni powie­dzą „tak”, inni powie­dzą „nie”, jesz­cze inni „nie wiem, o co tu cho­dzi”) i to wła­ści­wie tyle, spra­wa zamknię­ta. A szko­da – i dla­te­go zwra­cam na cały ten pro­blem uwa­gę – bo prze­cież Skur­tys od daw­na śle­dzi uważ­nie poezję naj­now­szą, bie­rze udział we wszyst­kich istot­niej­szych deba­tach o niej, a i teraz poru­sza osta­tecz­nie kwe­stie cał­kiem zasad­ni­cze. Jego wysi­łek jed­nak mar­nu­je się w pew­nym sen­sie przez nie­do­po­wie­dze­nia, a może raczej nie­chęć do wysu­wa­nia kon­kret­nych argu­men­tów.

Chciał­bym, żeby było jasne, że nie oskar­żam Skur­ty­sa o cynizm, raczej o błąd komu­ni­ka­cyj­ny – sądzę, że wybór for­my „dia­gno­zy pola” zamiast mani­fe­stu podyk­to­wa­ny był nie tyle chę­cią wykrę­ce­nia się od koniecz­no­ści argu­men­ta­cji, ile raczej skrom­no­ścią i nie­chę­cią do sta­wia­nia zbyt moc­nych tez. Tym nie­mniej – w prak­ty­ce rezul­ta­ty są podob­ne.

Zosta­ła nam tym­cza­sem kon­se­kwen­cja trze­cia. Takie podej­ście do spra­wy – przed­sta­wia­nie przez Skur­ty­sa ulu­bio­nej tra­dy­cji jako tra­dy­cji domi­nu­ją­cej – dzia­ła bowiem osta­tecz­nie na nie­ko­rzyść samej tej tra­dy­cji. Linia naj­moc­niej pro­mo­wa­na przez kry­ty­ka – nazwij­my ją: Rybicki‒Wróblewski‒Kaczanowski, zmie­ści się tu oczy­wi­ście Šala­mun, zmie­ści Janic­ki, zmie­ści (przy­naj­mniej według Skur­ty­sa) część debiu­tan­tów – jest od lat kon­se­kwent­nie ana­li­zo­wa­na przede wszyst­kim przez Annę Kału­żę, a jej inter­pre­ta­cje i inter­wen­cje pozo­sta­ją nie­zmien­nie inte­re­su­ją­ce, opie­ra­ją się na rze­tel­nej histo­rycz­nej ana­li­zie i regu­lar­nie wzbu­dza­ją waż­ne dys­ku­sje wśród kry­ty­czek i kry­ty­ków (nawet jeśli owe dys­ku­sje mają miej­sce osta­tecz­nie raczej na kon­fe­ren­cjach i w pane­lo­wych deba­tach niż na piśmie; takie uro­ki współ­cze­snej kry­ty­ki). Sam śle­dzę ten pro­jekt uważ­nie i z zacie­ka­wie­niem, ale bez poczu­cia obo­wiąz­ku, by się do nie­go w jakiejś bez­po­śred­niej i aktyw­nej for­mie włą­czać. Mówiąc wprost, jest to poezja, któ­rą lubię czy­tać (bądź, zwłasz­cza w wypad­ku Kacza­now­skie­go: któ­rej lubię słu­chać), któ­rą czę­sto nie do koń­ca rozu­miem i o któ­rej raczej nie piszę; w ana­li­zach Kału­ży znaj­du­ję jed­nak cie­ka­we uwa­gi o posta­wan­gar­dzie, sta­tu­sie eks­pe­ry­men­tu poetyc­kie­go i per­for­ma­tyw­no­ści wier­sza. Cie­szę się, że ten pro­jekt się roz­wi­ja i liczę na wię­cej ‒ zarów­no od poetów (przy­naj­mniej nie­któ­rych), jak i kry­ty­ków (zwłasz­cza Kału­ży, ale rów­nież same­go Skur­ty­sa).

Tym­cza­sem w tek­ście dla BL Skur­tys – chcąc nie chcąc, ze wzglę­du na wybra­ną for­mę wystą­pie­nia – przy­da­je tak naszki­co­wa­ne­mu pro­jek­to­wi inten­syw­nie kon­flik­to­wy wymiar. Jeśli bowiem ma mieć on sta­tus już nie linii czy tra­dy­cji tyl­ko nowe­go para­dyg­ma­tu wła­śnie, nowe­go cen­trum, nowych ram dla całe­go poetyc­kie­go pola (jeśli więc do czy­nie­nia mamy nie z osob­ną kry­tycz­no­li­te­rac­ką pro­po­zy­cją, tyl­ko ze zmia­ną war­ty i cało­ścio­wym „lek­tu­ro­wym prze­war­to­ścio­wa­niem”), to dużo osób poczuć może się (jak niżej pod­pi­sa­ny) wywo­ła­nych do odpo­wie­dzi, choć­by po to, żeby sta­nąć w kontrze i zazna­czyć: nie, Tomaž Šala­mun nie jest nowym Ash­be­rym, a poezja naj­now­sza nie jest pisa­na pod dyk­tan­do Grze­go­rza Wró­blew­skie­go. W ten spo­sób, znów chcąc nie chcąc, ude­rzać trze­ba w poetów, w któ­rych wca­le z takich czy innych przy­czyn ude­rzać się nie chcia­ło.

Nie zna­czy to, oczy­wi­ście, że powin­ni­śmy upra­wiać rów­no­le­gle wła­sne mikro­po­let­ka i nie spie­rać się o względ­ną waż­ność poszcze­gól­nych gło­sów. W samej doko­na­nej przez Skur­ty­sa anta­go­ni­za­cji nie ma abso­lut­nie nic złe­go – prze­ciw­nie, sam ten aspekt jego wystą­pie­nia chciał­bym moc­no doce­nić. Ostat­nią rze­czą, jakiej doma­gał­bym się od kry­ty­ka zbli­żo­ne­go do mnie wie­kiem (oraz sze­ro­ko rozu­mia­ną poli­tycz­ną orien­ta­cją), było­by przy­ję­cie roz­ple­nio­nej w kry­ty­ce lat 90. ide­olo­gii wie­lo­gło­su: poezja pomie­ści każ­de­go; nie kłóć­my się, tyl­ko dokła­daj­my nowe gło­sy; róż­no­rod­ność nade wszyst­ko; zamiast kry­ty­ko­wać cudze, napisz wła­sne; „wol­ność” czy­tel­ni­cza na wzór „wol­no­ści” kon­su­menc­kiej… Owa ide­olo­gia wyro­sła z poczu­cia zagu­bie­nia w wol­no­ryn­ko­wej rze­czy­wi­sto­ści i z odrzu­ce­nia mark­si­zmu wraz z jego kry­ty­ką for­my towa­ro­wej, kłó­ci się zaś moim zda­niem z wia­rą w to, że poezja fak­tycz­nie ma nam coś do powie­dze­nia. Jeśli bowiem ma, to owo coś jest raz lepiej, raz gorzej wyar­ty­ku­ło­wa­ne ‒ raz bar­dziej, raz mniej praw­dzi­we; cza­sem poży­tecz­ne, a cza­sem wręcz szko­dli­we ‒ i obro­na jed­nych poetów musi być nie­rzad­ko ata­kiem (bez­po­śred­nim lub, jak w wypad­ku Skur­ty­sa, impli­ko­wa­nym) na innych. I bar­dzo dobrze. Kry­ty­ka żyje dys­ku­sją, nie wymia­ną doświad­czeń.

Pro­blem w tym, że, jak już zauwa­ży­li­śmy, Skur­tys pod­su­wa nam tyl­ko suge­stię kon­flik­tu: nie­wspar­tą wła­ści­wie kon­kret­ną argu­men­ta­cją, któ­ra umoż­li­wia­ły­by wej­ście w fak­tycz­ny spór. Nie daje nam wystar­cza­ją­co dużo mate­ria­łu, z któ­rym mogli­by­śmy się zga­dzać lub nie zga­dzać. Czy­tel­nik z zewnątrz dosta­je więc osta­tecz­nie do rąk jakąś kary­ka­tu­rę spo­ru, dys­ku­sję bez dys­ku­sji – kry­tyk A: „poeta X jest naszym nowym wiesz­czem, mistrzem, guru”, kry­tyk B: „wca­le nie, nie­praw­da, chy­ba ty”. Bez argu­men­tów, bez punk­tów zacze­pie­nia, bez cze­goś, co pozwo­li­ło­by się ‒ rów­nież owej oso­bie z zewnątrz – zaha­czyć czy odbić, włą­czyć w insaj­der­ską w punk­cie wyj­ścia roz­mo­wę.

(Joan­nie Orskiej uda­ło się wyła­mać z tego kary­ka­tu­ral­ne­go sche­ma­tu, a to dzię­ki pogłę­bio­nej histo­rycz­no­li­te­rac­kiej per­spek­ty­wie pod­wa­ża­ją­cej współ­cze­sne „wpły­wo­lo­gicz­ne” wzor­ce kry­tycz­ne­go myśle­nia – mało kto potra­fi w tak moc­ny spo­sób wejść w nie­mra­wą skąd­inąd deba­tę i pod­nieść auto­ma­tycz­nie jej ran­gę – nie jestem w sta­nie zapro­po­no­wać rów­nie ści­słej i prze­ko­nu­ją­cej nar­ra­cji, więc mój komen­tarz pozo­sta­je z koniecz­no­ści skrom­niej­szy).

W każ­dym razie owe­go czy­tel­ni­ka z zewnątrz wypa­da w tym miej­scu, w imie­niu swo­im i tak w ogó­le, prze­pro­sić.

2.

…i dla tego czy­tel­ni­ka wła­śnie jest poniż­sza, krót­sza, nie­ste­ty, część szki­cu. Chciał­bym bowiem teraz zazna­czyć kon­kret­ne, naj­waż­niej­sze punk­ty zgo­dy i nie­zgo­dy mię­dzy Skur­ty­sem a sta­no­wi­skiem, któ­re sam pro­po­no­wał­bym jako chwi­lo­wą choć­by alter­na­ty­wę – a przy oka­zji posta­wić kil­ka wła­snych tez. (Niech więc poniż­sza część szki­cu będzie wyra­zem mojej pozy­cji co do samych „nowych języ­ków poezji”).

Po pierw­sze, uwa­żam, że potrze­ba nam więk­sze­go scep­ty­cy­zmu wobec idei nowo­ści jako war­to­ści samej w sobie. Nawet jeśli inno­wa­cję i eks­pe­ry­ment uzna­my za coś z zało­że­nia pożą­da­ne­go, to same z sie­bie nie czy­nią one jesz­cze cie­ka­we­go ani dobre­go wier­sza – co jest zresz­tą zasa­dą obej­mu­ją­cą jaką­kol­wiek sztukę/twórczość – war­to się­gnąć do tek­stów Wal­te­ra Ben­na Micha­el­sa, poka­zu­ją­cych, jak awan­gar­do­wy w duchu eks­pe­ry­ment może toro­wać dro­gę dla neo­li­be­ra­li­zmu [1]. That­che­ryzm w koń­cu sam miał eks­pe­ry­men­tal­ną natu­rę. Co wię­cej, obse­sja nowo­ści pro­wa­dzi do sze­re­gu innych szko­dli­wych zja­wisk czy zało­żeń; np. do wspo­mnia­ne­go już zało­że­nia, że języ­ki w poezji sta­rze­ją się czy jało­wie­ją nie­ja­ko natu­ral­nie, z cza­sem, w mia­rę ich rosną­ce­go zna­cze­nia (dla­cze­go wła­ści­wie mia­ło­by tak być? skąd prze­ko­na­nie o koniecz­no­ści sezo­no­we­go wyprzą­ta­nia lite­rac­kiej sza­fy? jak to się sta­ło, że w samym cen­trum nasze­go wyobra­że­nia o awan­gar­dzie i awan­gar­do­wo­ści umie­ści­li­śmy tak oczy­wi­sty auto­ma­tyzm?).

Po dru­gie, linia, któ­rą sta­ra się dowar­to­ścio­wać Skur­tys – Rybic­ki, Kacza­now­ski, Janic­ki, Wró­blew­ski, Šala­mun… – od daw­na ma swo­ich fanów wśród kry­ty­ków i poetów; nie sta­je się ani mniej, ani bar­dziej cen­tral­na, naj­wy­żej chwi­lo­wo gło­śniej­sza mocą chwi­lo­wo gło­śniej­szych kry­tycz­no­li­te­rac­kich wystą­pień. Jest cie­ka­wym, osob­nym nur­tem, któ­ry z róż­nych przy­czyn – rów­nież ze wzglę­du na czę­stą nie­przej­rzy­stość i inten­syw­ność eks­pe­ry­men­tu – nie sta­nie się domi­nan­tą ani naczel­nym punk­tem odnie­sie­nia. Puł­ki z tym nur­tem w ogó­le nie wią­żę, bo „dyso­cja­cyj­ność” przed­wcze­śnie zmar­łe­go poety jest moc­no prze­ce­nio­na – to meto­da, nie zaszu­mie­nie, decy­du­ją o sile jego gło­su [2]. Jeśli zaś cho­dzi o „mistrzo­wa­nie” same­go Rybic­kie­go – ta teza wzbu­dzić może duży sprze­ciw – to, przy­zna­ję, nie widzę jego powszech­ne­go rze­ko­mo wpły­wu na mło­dych (do gło­wy przy­cho­dzi mi przede wszyst­kim Sucha­nec­ki, a i on z wie­lo­ma zastrze­że­nia­mi), ani też nie do koń­ca wie­rzę, że taki wpływ – przy­naj­mniej na pozio­mie poety­ki i for­my, a nie np. kre­acji czy per­so­ny – mógł­by w ogó­le mieć. To nie jest abso­lut­nie zarzut pod adre­sem Ryby: prze­ciw­nie, powód, dla któ­re­go ów wpływ jest nie­moż­li­wy, wyda­je mi się bez­po­śred­nio zwią­za­ny z naj­sze­rzej dys­ku­to­wa­ny­mi i naj­bar­dziej doce­nio­ny­mi wąt­ka­mi czy cecha­mi jego twór­czo­ści. Wyda­je mi się zresz­tą, że wspie­ra mnie tu dotych­cza­so­wa recep­cja Rybic­kie­go, włącz­nie z tą pisa­ną przez jego naj­bar­dziej odda­nych czy­tel­ni­ków (jak sam Skur­tys). W pogłę­bio­nych tek­stach o Rybie [3] dostrze­gam przede wszyst­kim dowar­to­ścio­wa­nie gestu, kon­cep­tu, pro­wo­ka­cji i – nie­co kon­kret­niej – spo­so­bów, na jakie opie­ra się inter­pre­ta­cji. To ostat­nie jed­nak z defi­ni­cji nie jest czymś, co moż­na trak­to­wać jako zabieg czy ope­ra­cję do powtó­rze­nia – powtó­rze­nie wyma­ga­ło­by prze­cież inter­pre­ta­cji… To, co czy­ni Rybic­kie­go wybit­nym poetą w oczach jego entu­zja­stów, blo­ko­wa­ło­by jed­no­cze­śnie moż­li­wość fak­tycz­ne­go (a nie czy­sto sce­nicz­ne­go czy zwy­czaj­nie pozo­ro­wa­ne­go) wpły­wu na młod­szych auto­rów. Pro­wo­ka­cja musi być zawsze jed­no­ra­zo­wa, nawet, jeśli pocią­ga i kusi. Para­doks – ale para­doks sam z sie­bie bar­dzo cie­ka­wy.

Zga­dzam się tym­cza­sem ze Skur­ty­sem – tutaj może naj­bar­dziej entu­zja­stycz­nie – co do koniecz­no­ści prze­kro­cze­nia kate­go­rii zaan­ga­żo­wa­nia, przy­naj­mniej trak­to­wa­nej jako coś wię­cej niż poręcz­ne, intu­icyj­ne kry­tycz­no­li­te­rac­kie hasło (jako takie nie znik­nie pew­nie nigdy, ale i cze­mu by mia­ło?). Chciał­bym jed­nak, żeby w poezji owa chwi­lo­wa „wygra­na”, jaką było tym­cza­so­we przy­naj­mniej spo­pu­la­ry­zo­wa­nie czy zna­tu­ra­li­zo­wa­nie idei i kate­go­rii zaan­ga­żo­wa­nia, słu­ży­ła przede wszyst­kim nie do zwro­tu w stro­nę doświad­czeń poko­le­nio­wych, tyl­ko do włą­cze­nia w wiersz zanie­dba­nych, auto­no­micz­nych języ­ków mówie­nia o rze­czy­wi­sto­ści: języ­ka eko­no­mii, nauk przy­rod­ni­czych, infor­ma­ty­ki… To może banał, ale chciał­bym, żeby domyśl­ność zaan­ga­żo­wa­nia prze­ło­ży­ła się na więk­sze zain­te­re­so­wa­nie świa­tem mate­rial­nym, a nie wła­snym doświad­cze­niem (toż­sa­mo­ścio­wym, poko­le­nio­wym, afek­tyw­nym), na któ­re prze­cież i tak miej­sce w wier­szu zawsze się znaj­dzie. Co wię­cej, takie zain­te­re­so­wa­nie ewi­dent­nie towa­rzy­szy cie­ka­wym „nowym gło­som” ‒ gło­som, któ­re doce­nia też Skur­tys ‒ od Bąka przez Jur­cza­ka po Ada­mo­wicz i Bart­cza­ka [4].

Jeśli miał­bym koniecz­nie wska­zy­wać jakiś zalą­żek „nowych gło­sów w poezji”, szu­kał­bym wła­śnie tutaj – w owym zain­te­re­so­wa­niu rze­czy­wi­sto­ścią jako czymś, nazwij­my to, samo­dziel­nym.

Dalej: „kwe­stie eko­no­micz­no-spo­łecz­ne” nie są „drob­nym wycin­kiem” „kry­zy­su pla­ne­tar­ne­go”. Kata­stro­fa kli­ma­tycz­na jest kry­zy­sem eko­no­micz­nym i spo­łecz­nym.

Nie widzę, przy­zna­ję, nagłe­go wzro­stu ten­den­cji kolek­tyw­nych w tzw. pra­cy twór­czej – kola­bo­ra­cje i gru­py były, są i będą; może przez kil­ka lat było ich nie­co mniej, teraz jest nie­co wię­cej, ale to wah­nię­cia nie­znacz­ne i sezo­no­we. Owszem, w Kra­ko­wie (choć nie tyl­ko w Kra­ko­wie) roz­wi­ja się bar­dzo aktyw­ne lokal­ne śro­do­wi­sko poetyc­kie, ale jeśli jego roz­wój dopro­wa­dzi do jakie­goś prze­ło­mu, to ze wzglę­du na treść pro­du­ko­wa­nych tek­stów, nie sam fakt zaist­nie­nia gru­py. Podob­nie jak Skur­tys, chciał­bym widzieć w poezji i kry­ty­ce wię­cej pra­cy kolek­tyw­nej – sta­ram się, na ile to moż­li­we, dzia­łać same­mu w tym kie­run­ku – ale nie mam wra­że­nia, żeby ostat­nio coś wyraź­nie drgnę­ło.

No i wresz­cie drob­nost­ka, ale drob­nost­ka oso­bi­ście dla mnie waż­na. Jak sta­ra­łem się wska­zać już wcze­śniej [5], przy­to­czo­ne przez Skur­ty­sa pod koniec tek­stu „nowe mate­ria­li­zmy” (rela­tyw­nie nowy i bar­dzo mod­ny kie­ru­nek badań w huma­ni­sty­ce) nie są nowe, nie są mate­ria­li­zma­mi i pozo­sta­ją kom­plet­nie bez­u­ży­tecz­ne dla lite­ra­tu­ry oraz badań lite­rac­kich (a co do zasa­dy są po pro­stu ide­ali­zmem à rebo­urs). Oczy­wi­ście, moż­na się kłó­cić, że zda­rza­ją się wyjąt­ki [6], ale są one rzad­kie i nie zmie­nia­ją ogól­ne­go obra­zu sytu­acji. Domy­ślam się, że wła­śnie zade­kla­ro­wa­na sym­pa­tia do nowych mate­ria­li­zmów wyja­śnia uży­cie przez Skur­ty­sa gro­te­sko­wej moim zda­niem fra­zy „ener­gia w spo­sób mate­ria­li­stycz­ny wypeł­nia puby i jest pasmem, na któ­rym wspól­nie, ple­mien­nie wręcz nada­ją mło­dzi piszą­cy”; jed­nak uży­wa­nie sło­wa „mate­ria­li­stycz­ny” w sen­sie: nama­cal­ny, cie­le­sny, fizycz­ny (zwłasz­cza w kon­tek­ście wra­żeń i afek­tów) jest bez sen­su, czy­ni tekst kry­tycz­ny mniej zro­zu­mia­łym i pod­no­si pre­ten­sjo­nal­ność o 300 pro­cent.

Sło­wo „mate­ria­lizm” odsy­ła nas zaś z powro­tem, już napraw­dę na koniec, do kwe­stii prze­kra­cza­nia kate­go­rii zaan­ga­żo­wa­nia. Jeśli kwe­stia zaan­ga­żo­wa­nia zosta­ła jakoś chwi­lo­wo „wygra­na”, tzn. nie trze­ba się już z nikim kłó­cić, że poezja domyśl­nie uwi­kła­na jest w poli­ty­kę oraz histo­rię i nie posia­da odręb­ne­go, przy­na­leż­ne­go tyl­ko jej egzy­sten­cjal­ne­go polet­ka, to chciał­bym, żeby dla lewi­co­wej kry­ty­ki moment poten­cjal­ne­go wytchnie­nia był oka­zją do prze­my­śle­nia i poukła­da­nia wła­snych języ­ków. Chciał­bym, żeby­śmy porząd­nie, na nowo odro­bi­li mark­si­stow­ski kanon (nie dając się już niko­mu stra­szyć wiel­kim groź­nym Lukác­sem, jak to było w latach 90.), wyrzu­ci­li wresz­cie do kosza teo­rię lite­ra­tu­ry, uhi­sto­rycz­ni­li na powrót nasze klu­czo­we poję­cia i rady­kal­nie zwięk­szy­li wła­sną komu­ni­ka­tyw­ność – a do tego, last but not least, jesz­cze raz spró­bo­wa­li się zasta­no­wić, co to zna­czy upra­wiać ana­li­zę kla­so­wą w kon­tek­ście lite­ra­tu­ry współ­cze­snej, powsta­ją­cej na naszych oczach. Te zada­nia – odno­wie­nie same­go języ­ka kry­ty­ki raczej niż „per­for­ma­tyw­ne” rekon­fi­gu­ro­wa­nie sce­ny poetyc­kiej – uwa­żam w tej chwi­li za naj­bar­dziej istot­ne.

Inny­mi sło­wy: nowe języ­ki poezji – nie­wąt­pli­wie tak, ale w tej chwi­li, na tym eta­pie, przede wszyst­kim język samej kry­ty­ki.

Przy­pi­sy:
[1] Bar­dziej niż w wyda­nym po pol­sku Kształ­cie zna­czą­ce­go (tłum. J. Burzyń­ski, Kor­po­ra­cja Ha!Art, Kra­ków 2011) wątek ten roz­wi­nię­ty jest np. w póź­niej­szym, poświę­co­nej głów­nie foto­gra­fii The Beau­ty of the Social Pro­blem (Uni­ver­si­ty of Chi­ca­go Press, Chicago‒London 2015) i innych arty­ku­łach Micha­el­sa o sztu­ce.
[2] Tę myśl sta­ra­łem się roz­wi­nąć np. w Sinu­so­ida. O meto­dzie poetyc­kiej Toma­sza Puł­ki, w: Tomasz Puł­ka, Wybie­ga­nie z raju 2006‒2012, Biu­ro Lite­rac­kie, Stro­nie Ślą­skie 2017.
[3] Jako tekst w tym kon­tek­ście symp­to­ma­tycz­ny zob. np. M. Glo­so­witz, D. Kuja­wa, J. Skur­tys, Posło­wie, w: Robert Rybic­ki, Pod­ręcz­nik nauko­wy dla oni­ro­nau­tów (1998‒2018), Biu­ro Lite­rac­kie, Stro­nie Ślą­skie 2018.
[4] Owszem, ze wzglę­dów rocz­ni­ko­wych Kac­pra Bart­cza­ka nie zawsze trak­tu­je się jako „nowy głos”, jed­nak prze­bie­ga­ją­ce w jego twór­czo­ści poetyc­kiej cię­cie ‒ gdzieś na eta­pie Prze­ni­ca­cy z 2013 r. ‒ pozwa­la moim zda­niem na taką pro­wi­zo­rycz­ną kla­sy­fi­ka­cję.
[5] Zob. Paweł Kacz­mar­ski, Mate­ria­lism As Inten­tio­na­lism: on the Possi­bi­li­ty of a „New Mate­ria­list” Lite­ra­ry Cri­ti­cism, „Prak­ty­ka Teo­re­tycz­na” 2019, nr 4 (34).
[6] Bar­tosz Wój­cik, hegli­sta i towa­rzysz z redak­cji „Prak­ty­ki Teo­re­tycz­nej”, twier­dzi na przy­kład upar­cie, że Cathe­ri­ne Mala­bou w cie­ka­wy spo­sób suple­men­tu­je Hegla ‒ i cho­ciaż sam tego nie widzę, to jestem skłon­ny mu wie­rzyć, bo w tych spra­wach raczej się nie myli: zob. Bar­tosz Wój­cik, Koniec reli­gii, śmierć Boga i przy­god­na wspól­no­ta. Hegel, Mala­bou, Žižek, „Prak­ty­ka Teo­re­tycz­na” 2018, nr 2 (28).