debaty / ankiety i podsumowania

Dibs on zielone

Antonina Tosiek

Głos Antoniny Tosiek w debacie „Nowe języki poezji”.

strona debaty

Nowe języki poezji

Mar­cin Mokry
MARIA MA GORĄCZKĘ

CHECKLIST FOR LOCATION, ATTITUDES AND PROPERTIES OF BODY
Feel free to wri­te and sketch addi­tio­nal infor­ma­tion any­whe­re on this page (not on rever­se)

Anna Ada­mo­wicz
two­rzy­wo

módl­my się
abym godził się z tym cze­go nie mogę
abym zmie­niał to co mogę
abym mądrze odróż­niał mię­so od polie­stru

Maciej Bobu­la
cierp­ki jabol z ojczy­zną na ety­kie­cie

wy prze­to jeste­ście cia­łem tego kra­ju krwią świa­ta
ale po co jeste­ście o to nie raczy zapy­tać

Piotr Przy­by­ła
i minu­ta ciszy, a może tren?, i pre­zen­tu­ję kró­li­kom mój syn­te­za­tor mowy

i to fakt: w tym ryt­mie zabra­kło rymu, choć z kra­nu w łazien­ce ciek­nie nam
nie­ustan­nie main­stre­amo­wy atra­ment. nie kukaj. w jego bla­sku nie znaj­dziesz
słoń­ca ani pro­ro­ków popkul­tu­ry. czy­taj: nici z foto­syn­te­zy, w skró­cie ę/ą;

i pre­zen­tu­ję kró­li­kom mój syn­te­za­tor mowy: gaje­rek made im Gwa­de­lu­pa o nume­rze
ciem­ność z domiesz­ką indy­go. ponoć kom­pa­ty­bil­ny z kosmo­sem, choć zawie­sił
się w woje­wódz­twie dol­no­ślą­skim – to jest w takiej czar­nej plam­ce na
hybry­do­wym pia­sku, gdzie zom­bie chcą puen­ty z fur­go­net­ką, a potem się dzi­wią;

Pozwa­lam sobie na powyż­sze cyto­wa­nia z kil­ku powo­dów: a) nikt mi nie zabra­niał, a brak mak­sy­mal­nej licz­by zna­ków nie przy­da­rza się oso­bom piszą­cym czę­sto, nale­ży więc korzy­stać i świę­cić; b) przy­wo­ła­łam frag­men­ty z waż­nych dla mnie ksią­żek poetyc­kich ostat­nich lat, o któ­rych chcia­ła­bym pisać sło­wa, nie piszę zaś z pro­za­icz­ne­go powo­du – nie zaj­mu­ję się kry­ty­ką poezji (panuj nam wiecz­nie, dia­ry­sty­ko ludo­wa!); c) wła­ści­wie cyto­wa­na i cyto­wa­ni powie­dzie­li wszyst­ko, co war­to w oma­wia­nej mate­rii, więc mogła­bym dygnąć i wyco­fać się po angiel­sku. Ale nie. Już mnie tu zawe­zwa­no. Już mnie zmło­do­po­et­ko­wa­no. Ale też: o losie, jak­że ci dzię­ku­ję za odkła­da­nie napi­sa­nia niniej­sze­go przez tyle dni! Gdy­by nie leni­stwo, nie mogła­bym uwzględ­nić kil­ku zda­rzeń-sym­bo­li, któ­re się nam w ostat­nich dniach powy­da­rza­ły w tym poetyc­kim pół­świat­ku. O tym jed­nak za chwi­lę.

Wie­cie, Panie i Pano­wie, ja się na poezji wła­ści­wie wca­le nie znam. Ja się w poezji pod­ko­chu­ję, ja ją sobie bio­rę za pocie­szy­ciel­kę, powier­nicz­kę i sędzi­nę; ale to układ wybit­nie paso­żyt­ni­czy. Pro­szę mnie nie posą­dzać o nad­mier­ną kokie­te­rię – mówię serio – ja się z poezją po pro­stu nie­rów­no zma­gam. Do deba­ty o „Nowych języ­kach poezji” wkro­czy­łam o wie­le bar­dziej w cudzym niż swo­im imie­niu; spe­cy­fi­ki i cha­rak­te­ru wier­szy, któ­re zebra­łam we wła­sny debiut, jestem bowiem (mam nadzie­ję) tro­chę świa­do­ma. Wypo­wia­dam się zatem bar­dziej jako czy­tacz­ka-woje­ryst­ka i sojusz­nicz­ka tych wszyst­kich sza­le­nie cie­ka­wych poetek oraz poetów, któ­re i któ­rych mia­łam w Sien­nej z tyłu gło­wy. No, tę gru­pę, któ­ra wyszła pra­wie na samym począt­ku, kie­dy to pomi­mo spraw­ne­go wodzi­rej­stwa Kuby Skur­ty­sa, gło­sy nie­któ­rych do deba­ty zawe­zwa­nych ugrzę­zły w deka­dach pano­wa­nia seria­lu Dyna­stia.

Uprze­dza­jąc zatem poten­cjal­ne zarzu­ty o arbi­tral­ność, zadzie­ra­nie nosa i uzur­po­wa­nie racji, *unik*, chcia­łam się z Wami podzie­lić czymś, co się nam wszyst­kim z zaci­szu wła­snej kla­wia­tu­ry nale­ży: intu­icja­mi i nadziej­ka­mi (mały­mi, bo jed­nak anty­czil­le­ra, anty­uto­pia). Powyż­sze i poniż­sze nie ma bowiem sta­wać w szran­ki po któ­rejś ze stron przy­ta­cza­ne­go spo­ru pt. mani­fe­sty vs dia­gno­zy. Ja tu sobie będę wypi­sy­wać, co mnie samej się wyda­je. A grać w sza­chy, wstyd przy­znać, nigdy nie dałam się nauczyć. I chy­ba wyszło mi to na dobre, bo owa dys­ku­sja przy­po­mi­na bar­dziej roz­gryw­kę w chiń­czy­ka. Każ­dy przy­no­si swo­ją sty­ra­ną jeż­dże­niem na dział­kę plan­szę, nie­któ­rzy zaś –  w duchu jed­no­ści doświad­czeń poko­le­nio­wych – odświe­ża­ją par­tyj­ki z Kór­ni­ka. Dibs on zie­lo­ne!

Jasne, fety­szy­zu­je­my nowość, glo­ry­fi­ku­je­my reorien­ta­cję, węsząc ich prze­ja­wy w nad­pro­du­ko­wa­nych aka­pi­tach tek­stów. Co gor­sza – prze­ce­nia­my czas zmia­ny, któ­ry naj­czę­ściej jest cza­sem jedy­nie rytu­al­nym. Przy­cho­dzą jed­ne i dru­dzy, chcą mani­fe­sto­wać swo­ją twór­czą róż­ni­cę, swo­ją demon­stra­cyj­ną nowość, chcą być jakimś ulep­sze­niem już ist­nie­ją­ce­go. To chy­ba cał­kiem kuszą­ce – świad­ko­wać wywrot­ce w jakiej­kol­wiek dzie­dzi­nie. Ale zanim spa­da się z rower­ka, to rowe­rek się dłu­go toczy. Dla­te­go sama sobie ana­li­zo­wa­ną nowość tłu­ma­czę w kate­go­riach nie zda­rze­nia czy nagłe­go kik­su, a po ziom­kow­sku (jak to szło – „uwa­ga, aka­de­mia!”?), w kate­go­riach for­ma­cji men­tal­nej. Wycze­ki­wa­ną przez Joan­nę Orską „poetyc­ką świa­do­mość”, któ­ra uży­wa­ła­by form języ­ka dla zako­mu­ni­ko­wa­nia swo­jej odmien­no­ści, widzia­ła­bym wła­śnie w zaso­bach moż­li­wo­ści i narzę­dzi owej for­ma­cji. Ich doj­rza­łe for­my są jesz­cze w bada­niu, w mapo­wa­niu. Co jed­nak już wie­my? No, kil­ka rze­czy, że np.: mil­le­nial­si i Z‑etki są pierw­szy­mi poko­le­nia­mi, któ­re przy­szły na świat w gor­szych warun­kach spo­łecz­no-poli­tycz­nych i eko­no­micz­nych niż ich rodzi­ce; że na sku­tek zmian cywi­li­za­cyj­nych są o wie­le bar­dziej podat­ni i nara­że­ni na dzie­siąt­ki cho­rób, któ­re nie gro­zi­ły poko­le­niom wcze­śniej­szym; że dora­sta­ją w warun­kach póź­ne­go kapi­ta­li­zmu, skut­ku­ją­ce­go astro­no­micz­ny­mi nie­rów­no­ścia­mi kul­tu­ro­wy­mi, spo­łecz­ny­mi i eko­no­micz­ny­mi, do któ­rych stre­fy regu­la­cyj­nej nie mają dostę­pu; że nie za bar­dzo mają wybór i na pew­nym eta­pie swo­je­go doro­słe­go życia musie­li pod­po­rząd­ko­wać się sys­te­mo­wi zbu­do­wa­ne­mu na zasa­dach, o któ­re nie wal­czy­li i któ­re cał­kiem praw­do­po­dob­nie mają gdzieś; że bio­rą te kre­dy­ty na miesz­ka­nia, w dniu, kie­dy masa wypro­du­ko­wa­nych przez czło­wie­ka odpa­dów prze­kro­czy­ła masę wszyst­kich żywych orga­ni­zmów na Zie­mi; że zda­rza im się myśleć: „kur­de, mój pra­co­daw­ca nie pła­ci skła­dek, ale jest spo­ra szan­sa, że do eme­ry­tur­ki i tak się nie doku­lam, bo zabrak­nie dla mnie wody pit­nej czy spa­li mnie saha­ryj­ski upał, więc ok”, wte­dy się jest w nastro­ju ‘zado­wo­lo­ny’ i ‘przy­sia­dal­ny’; że nie wycho­wa­li się z tech­no­lo­gią pod ręką, a z ekra­na­mi z dłoń­mi sca­lo­ny­mi; że z powo­du wzra­sta­nia wraz z inter­ne­tem mają defi­cy­ty uwa­gi i pro­ble­my z wpa­so­wa­niem się w wypra­co­wa­ne struk­tu­ry spo­łecz­nej komu­ni­ka­cji; że zasta­na­wia­ją się, czy pło­dze­nie dzie­ci i ska­zy­wa­nie ich na dora­sta­nie w nad­cho­dzą­cych warun­kach kata­stro­fy kli­ma­tycz­nej jest moral­nie do obro­nie­nia; że wła­ści­wie nie mają szans na kla­so­wy awans (deba­tę o istnieniu/nieistnieniu w Pol­sce klas pozo­sta­wiam na boku); że są zna­czą­co inni. I serio, rozu­miem Wasze poiry­to­wa­nie, gdy­bym coś takie­go gdzieś prze­czy­ta­ła, też bym prze­wra­ca­ła ocza­mi, bo wszyst­kim bąbel­kom się dużo o nich samych wyda­je (*w tle tupie­my nóż­ką do ryt­mu pio­sen­ki zespo­łu Kom­bi*), ale też dla­te­go, że to taki BANAŁ. I trud­no, bo też po pro­stu praw­da.

Chy­ba wszy­scy czu­je­my jed­nak, że iden­ty­fi­ka­cje poko­le­nio­we nie­wie­le nam tu zor­ga­ni­zu­ją, daw­no stra­ci­ły bowiem swo­je moce deskryp­cyj­ne i eks­pli­ka­cyj­ne. Może­cie się pod­śmie­chi­wać, ale mnie prze­ko­nu­je i uspo­ka­ja spo­sób, w jaki np. Lidia Bur­ska prze­pi­su­je dithely’owską „wspól­no­tę losu” (w tym miej­scu cału­ski dla „heglow­skiej napier­da­lan­ki”). Nie współ­dzie­li­my kon­sty­tu­ują­cych prze­żyć poli­tycz­nych (albo robi­my to tyl­ko w swo­jej wyse­lek­cjo­no­wa­nej bań­ce), ale nadal na sku­tek zna­czą­cych prze­mian rze­czy­wi­sto­ści spo­łecz­nej wytwa­rza­my pewien pozór świa­do­mo­ści poko­le­nio­wej. Współ­użyt­ku­je­my dany dys­kurs, któ­ry umoż­li­wia nam nowe spo­so­by wytwa­rza­nia świa­ta; dyk­to­wa­nia opo­wie­ści. Wykre­owa­na wspól­no­ta jest oczy­wi­ście w peł­ni wyobra­żo­na, ist­nie­je o tyle, o ile pod­trzy­mu­je ją wspól­ny słow­nik i zatwier­dzo­ne regu­ły „wytwór­stwa”. Ale wszyst­ko roz­gry­wa się prze­cież na pra­wach soli­dar­no­ści ide­owej i świa­to­po­glą­do­wej – metry­ka ma w tej kwe­stii naj­mniej do gada­nia. Czy­li for­ma­cje, czy­li pro­ce­sy. Nie dar­wi­ni­stycz­ny kon­flikt poko­leń, a kul­tu­ro­we sub­li­ma­cje.

I wte­dy oka­zu­je się, że potrzeb­ni są kolej­ni gra­cze w polu, nowi roz­gry­wa­ją­cy. Ich poja­wie­nie się (a w oma­wia­nym przy­pad­ku: odło­wie­nie) nie ma na celu roz­biór­ki daw­nych postu­men­ci­ków – dla nich postu­men­ci­ki po pro­stu nale­ży posze­rzyć. Bo jeśli dzie­je się tak, że we wspo­mi­na­nej for­ma­cji odna­la­zły się jed­nost­ki, któ­rym już nie wystar­cza język uświę­co­nych wcze­śniej boha­te­rów, że nie odnaj­du­ją w nim pocie­chy czy roz­wią­za­nia, to chy­ba nie mają inne­go wybo­ru – muszą nauczyć się szu­kać w miej­scach mniej oczy­wi­stych, a co naj­waż­niej­sze – mniej zawłasz­czo­nych. I cho­ciaż Joan­na Orska doko­na­ła gestu kry­ty­ki likwi­da­cyj­nej innej kry­ty­ki, to ja bym chcia­ła zgło­sić mały sprze­ciw. Tu się nie dzie­je żad­na kry­tycz­na „noc­na zmia­na” (cho­ciaż kan­dy­da­tów na Wald­ków Paw­la­ków widzia­ła­bym u nas kil­ku, ale to temat na inny tekst), żad­na nie­cna pod­mian­ka por­tre­tów w szkol­nej gazet­ce. Tu się dokła­da jesz­cze jed­ną kor­ko­wą tabli­cę i mówi „tu popa­trz­cie”, żeby każ­dy sobie po hiście czy przed wosem czy­tał to, co czu­je, że jest mu wła­śnie teraz, dzi­siaj, w obli­czu kon­kret­nej opre­sji (a poza tymi wspól­ny­mi, mamy chy­ba też kil­ka wła­snych, co nie?) potrzeb­ne. I nie, to nie jest przy­wo­ła­nie haseł­ka „wszy­scy się zmiesz­czą” w duchu dekon­struk­cji. To jest czuj­ne reago­wa­nie na pro­blem z repre­zen­ta­cją. Posta­cia­mi reagu­ją­cy­mi oka­zu­ją się wła­śnie np. Dawid Kuja­wa, Jakub Skur­tys i Rafał Waw­rzyń­czyk. A piszę to już po pre­mie­rze wybo­ru wier­szy Jaro­sła­wa Mar­kie­wi­cza Aaa!… 111 wier­szy (2020, Convi­vo i Iskry) i publi­ka­cji cyklu tek­stów jej towa­rzy­szą­cych w „Małym For­ma­cie”, do któ­rych lek­tu­ry zachę­cam, bo to są wła­śnie kamycz­ki do tego ogród­ka. Ale to nie tyl­ko kwe­stia kry­tycz­ne­go „zaglą­da­nia pod far­tu­szek histo­rii lite­ra­tu­ry”, to tak­że pra­ca tłu­ma­czek i tłu­ma­czy, wpro­wa­dza­ją­cych w nasz obszar wspól­no­ty lek­tu­ro­wej poezję z miejsc „pery­fe­ryj­nych” innej for­ma­cji – hege­mo­nicz­nej kul­tu­ry zachod­niej. I przy­po­mi­nam, że ja tyl­ko piszę swo­je widzimisię/wydajemisię, ale dzia­ła­nia np. Insty­tu­tu Kul­tu­ry Miej­skiej w Gdań­sku (seria Ver­so­po­lis), tłu­ma­cze­nia Ane­ty Kamiń­skiej, Kata­ri­ny Šala­mun-Bie­drzyc­kiej, Boh­da­na Zadu­ry, Zofii Bał­dy­gi, a tak­że wpro­wa­dze­nie ame­ry­kań­skich poetów lin­gwi­stycz­nych przez Kac­pra Bart­cza­ka uwa­żam za sza­le­nie istot­ne w pro­ce­sie „stwa­rza­nia się” (auto­ba­da­nia) nowych języ­ków.

W peł­ni zga­dzam się z Grze­go­rzem Jędr­kiem, któ­ry zwra­ca uwa­gę na cał­kiem istot­ną spra­wę: mistrza namasz­cza uczeń. Sam z sie­bie nie sta­je się patro­nem. Daj­cie im więc wybie­rać po swo­je­mu. Sko­ro uzna­ją, że Góra, Puł­ka i Ryba są dla nich istot­ni, to chy­ba tro­chę wie­dzą, co mówią, no nie? Jeśli nie widzisz, Dro­ga Kry­ty­ko, bez­po­śred­nich wpły­wów na tkan­kę sło­wa nowych języ­ków z tych­że nazwisk, to może dla­te­go, że wpływ widocz­ny jest też w innym miej­scu – w spo­so­bie wspól­no­to­wej par­ty­cy­pa­cji. Chy­ba zgo­dzisz się ze mną, Dro­ga, że z dys­po­no­wa­niem i uży­ciem „wła­dzy w polu” aku­rat Góra i Ryba radzą sobie jakoś tak, kur­czę, ina­czej. A zda­je się, że uda­je im się to bez nad­mier­ne­go gro­ma­dze­nia wokół sie­bie auto­rek i auto­rów ich poetyc­kich fan­fi­ków (może z jed­nym, choć to tak­że pew­ne uprosz­cze­nie, wyjąt­kiem). A to otwie­ra kolej­ny wątek – mono­pol dużych ośrod­ków miej­skich na „robie­nie” i pro­mo­wa­nie mło­dej poezji. Z jed­nej stro­ny rozu­miem poza­kra­kow­skie uty­ski­wa­nia na KSP i wszyst­kie dąsy, że „swoi dla swo­ich”, że to her­me­tycz­ne i wsob­ne zawłasz­cza­nie prze­strze­ni; rozu­miem, bo to dość natu­ral­ny pro­ces, wia­do­me było, że takie gło­sy się poja­wią. Z dru­giej zaś: hej, ale kto nam zabra­nia zro­bić (od pod­staw, bo zacząć nale­ży prze­cież od zebra­nia sil­nej repre­zen­ta­cji czy­ta­ją­cych) podob­ne rze­czy? I jasne, w grę wcho­dzi pre­stiż kon­kret­nych kana­łów pro­mo­cji i umac­nia­nia pozy­cji, któ­re umoż­li­wia­ją np. okre­ślo­ne kon­kur­sy poetyc­kie czy tytu­ły cza­so­pism lite­rac­kich sym­pa­ty­zu­ją­cych z dany­mi ośrod­ka­mi. Ale i jed­ne, i dru­gie mają prze­cież cha­rak­ter ogól­no­pol­ski, słać moż­na zewsząd. Zrób­my coś razem, popra­cuj­my nad widocz­no­ścią ini­cja­tyw poetyc­kich o (na razie) mniej­szych zasię­gach, z mniej­szych ośrod­ków. Jeśli ktoś potrze­bo­wał­by pomo­cy przy takim pro­jek­cie, hit me up. Rób­my swo­je.

A! Miej­sca! Do Pozna­nia np. nie dotar­ła na taką ska­lę dru­ga fala fascy­na­cji Šala­mu­nem, tutaj nikt nie ogło­sił go „swo­im boha­te­rem”, ale to chy­ba nie prze­szka­dza poznań­skim twór­czy­niom wpi­sy­wać się w pro­ces powsta­wa­nia nowe­go. Tego więk­sze­go nowe­go. Mnie nato­miast prze­szka­dza uciąż­li­wa kate­go­ria pisa­nia „po kimś”. Roz­glą­dam się po wier­szach zna­jo­mych z róż­nych stron Pol­ski i widzę, że czę­sto nie tyle piszą po kimś innym, co po kimś innym czy­ta­ją, a to prze­cież (nie­ste­ty) nie jest takie zno­wu oczy­wi­ste. Oka­zu­je się, że pan­te­on nowych „poetów (i, kur­de, poetek!) sil­nych” ma w zależ­no­ści od sze­ro­ko­ści geo­gra­ficz­nej tro­chę inny skład, co też niko­go z nas nie powin­no dzi­wić. Cecha wspól­na jest inna – wszę­dzie nastą­pi­ła pew­na reor­ga­ni­za­cja. Ale czy to impli­ku­je odrzu­ce­nie tra­dy­cji for­ma­cji (i znów – rozu­mia­nej przez okre­ślo­ną wraż­li­wość i świa­do­mość) sprzed chwi­li? Abso­lut­nie nie! Prze­cież jeste­śmy sumą wszyst­kich tych doświad­czeń lite­rac­kich, kumu­lu­je­my w sobie ich prze­ło­my i wygra­ne. Oni w więk­szo­ści nas w czy­ta­niu i pisa­niu roz­ko­cha­li. Ale chy­ba mamy pra­wo poczuć, że już sto­imy w odro­bi­nę innym miej­scu, bo zmie­ni­ła się staw­ka? Dla­te­go nie zga­dzam się z Kac­prem Bart­cza­kiem, któ­ry w swo­im tek­ście kre­śli linię wpły­wów w spo­sób dość linio­wy, kwi­tu­jąc, że żad­na zamia­na się nie wyda­rza, ponie­waż wszy­scy i tak nadal są z XYZ (tu moż­na wsta­wić prze­cież kogo­kol­wiek, bo zarów­no Rim­bau­da czy Maja­kow­skie­go, jak i, co czy­ni Bart­czak, np. Rus­sel­la). Zda­je się, że już sam gest „przy­zna­nia” się do kon­kret­nych źró­deł spo­ro w tej kwe­stii roz­wią­zu­je. Zasta­na­wia mnie jed­nak, jak w takim razie przy­po­rząd­ko­wać tych wszyst­kich 16-let­nich i 18-let­nie, któ­rzy wysy­ła­ją swo­je wier­sze na „Połów”, a lek­tu­ry pro­fi­lu­ją­ce i kano­nicz­ne mają jesz­cze w peł­ni przed sobą. Co z ich żywio­łem języ­ka? Tak, „wszy­scy jeste­śmy z…”, ale co jeśli oni mają to gdzieś, bo na razie po pro­stu pró­bu­ją coś o sobie-zna­nym-świe­cie powie­dzieć? To je, to ich się chy­ba powin­no pod­słu­chi­wać, im umoż­li­wiać roz­wój, zosta­wiać prze­strzeń. To mia­łam na myśli, kie­dy w audy­cji „Stro­ny A, stro­ny b” pozwo­li­łam sobie spa­ra­fra­zo­wać genial­ny cytat z Zadu­ry: „Daj mu tam, gdzie go nie ma”. Bo to one będą nieść nowe zasko­cze­nia, to oni będą nośni­ka­mi nie­spo­dzia­nek. I nie cho­dzi tu prze­cież o żad­ną pyszał­ko­wa­tą uzur­pa­cję – niech się im pozwo­li poznać swo­je moż­li­wo­ści, swo­je uży­cia języ­ka, zma­gać się po swo­je­mu; bo one i oni już tu są. I jasne, dokład­nie tak, jak wie­le for­ma­cji przed nimi – są nowo­ścią, bo ich rze­czy­wi­stość jest już zupeł­nie prze­me­blo­wa­na. To prze­cież odwiecz­ny pro­ces, naj­bar­dziej natu­ral­ny z twór­czych recy­klin­gów.

Bart­czak pisze tak­że: „Poezja jest hie­rar­chicz­na, bo cho­ciaż trze­ba oczy­wi­ście czy­tać wszyst­ko i wszyst­kich, to, powtó­rzę, osta­tecz­nie trze­ba będzie wybrać, bo nie wszyst­ko i nie wszy­scy dadzą nam tę wła­śnie moc­ną lek­tu­rę, w któ­rej staw­ka jest zawie­szo­na wyso­ko”. Mnie zasta­na­wia jed­nak, co w przy­pad­ku, kie­dy staw­ki są tak rady­kal­nie róż­ne? Jeśli poja­wia­ją się poety­ki (albo jedy­nie ich nowe reali­za­cje czy kon­ty­nu­acje), któ­rym ode­bra­no przy­wi­lej roz­pa­try­wa­nia bytu wier­sza w opar­ciu o postu­lo­wa­ne „aktyw­ne zapo­mi­na­nie kon­wen­cji, pod­niet i ponęt kul­tu­ro­we­go prze­my­słu, sto­czo­nych debat, poję­cio­wych bądź teo­re­tycz­nych żeto­nów”, jak dia­gno­zo­wał nowość wier­sza Bart­czak. Od począt­ku stu­diów fascy­nu­ją mnie teo­re­tycz­ne docie­ka­nia auto­ra Wier­szy orga­nicz­nych, któ­re uzna­ję za nie­zwy­kle pobu­dza­ją­ce zarów­no inte­lek­tu­al­nie, jak i twór­czo (a prze­cież uda­ło nam się nawet kie­dyś w murach – uwa­ga – Aka­de­mii kil­ka spraw z Nawo­ra­dio­wej poroz­wa­żać); jed­nak miej­sce, z któ­re­go są kie­ro­wa­ne, pozwa­lam sobie scha­rak­te­ry­zo­wać jako miej­sce swo­je­go uprzy­wi­le­jo­wa­nia i „skost­nie­nia w oblę­żo­nej twier­dzy” jakoś-jak­by nie­świa­do­me. A prze­cież Bart­czak jest jed­ną z bar­dzo istot­nych figur-punk­tów, wobec któ­rych orien­tu­ją się w polu mło­de twór­czy­nie i twór­cy. Otwie­ra dla nowych języ­ków wymiar, wybacz­cie, pro­to-mate­rial­ny. Dla­te­go tak zasmu­cił mnie jego głos w niniej­szej deba­cie. Głos, mam wra­że­nie her­me­ty­zu­ją­cy i eli­ta­ry­zu­ją­cy tę całą, no, poezję. To całe jej pisa­nie. Co, jeśli kon­cep­cji powie się spraw­dzam, a jej narzę­dzia oka­żą się do nie­przy­sta­wal­ne, uru­cha­mia­ją­ce kło­po­tli­wą aksjo­lo­gię? Cie­ka­wi mnie po pro­stu, co na ten temat powie­dzia­ły­by poet­ki i poeci, ślą­cy wier­sze do anto­lo­gii Jak dłu­go będzie­my musie­li. W peł­ni zda­ję sobie spra­wę z czy­nio­ne­go uprosz­cze­nia gigan­tycz­nych roz­mia­rów i spłasz­cze­nia poten­cja­łu tej dys­ku­sji, brak mi jed­nak wystar­cza­ją­cych narzę­dzi i zaple­cza, żeby się owej pod­jąć od innej stro­ny. Pod­kre­ślam jed­nak raz jesz­cze, wszyst­kie te sło­wa mają sta­tus jedy­nie moich czy­tel­ni­czych afek­tów, a ja jestem smar­ka­ta i kie­dy myję zęby, to sobie roz­my­ślam o róż­nych poten­cjal­nych reali­za­cjach rów­no­ści spo­łecz­nej, więc nie musi­cie mnie brać na poważ­nie.

Co pora­dzę, że to wszyst­ko przy­po­mi­na mi tro­chę batel­kę na nakład­ki zdjęć pro­fi­lo­wych z fej­sa; że, wie­cie, z jed­nej stro­ny „trzask-prask”, z dru­giej „Dziu­nia, jesteś pija­na wła­dzą”, z trze­ciej zaś jakiś mem od „Stron­nic­twa Popu­la­rów”. Czy zatem rzecz roz­bi­ja się o este­ty­kę i seman­ty­kę?

Moż­li­we. Ale mamy też kil­ka innych pro­ble­mów. Pro­ble­mem oka­zał się komen­tarz Karo­la Mali­szew­skie­go, któ­ry zakoń­czył dys­ku­sję w Sien­nej (komen­tarz przy­spa­rza­ją­cy kil­ku sza­le­nie inte­re­su­ją­cych dys­ku­sji zaku­li­so­wych, toczo­nych ze świa­do­mo­ścią, że jego autor chy­ba jed­nak tro­chę nie chciał, żeby tak to zabrzmia­ło, jak zabrzmia­ło i w ode­rwa­niu od samej jego oso­by), czy­li: „To rób­cie swo­ją kry­ty­kę”. Pro­ble­mem jest wiersz w nowej książ­ce Jac­ka Pod­sia­dły pt. „Tomasz Puł­ka, któ­ry się tru­pom mnie kła­niał”; pro­ble­mem jest to, że w pod­su­mo­wa­niach naj­lep­szych ksią­żek roku na bloż­kach recen­zenc­kich nie poja­wia się poezja; pro­ble­mem jest to, że kie­dy jeden z poetów i kry­ty­ków pisze post, że niby faj­nie, bo zapro­szo­no go na festi­wal lite­rac­ki, ale jed­nak nie wypa­da się pochwa­lić mamie, bo gościem będzie tak­że Woj­ciech Szot, to jed­na z kura­to­rek festi­wa­lu pyta, o co cho­dzi, bo nie rozu­mie; pro­ble­mem jest to, że Robo­dra­my w zie­le­nia­kach nie były nomi­no­wa­ne do żad­nej dużej nagro­dy poetyc­kiej i cho­ciaż sta­ły się książ­ką bar­dzo istot­ną dla śro­do­wi­ska mło­do­po­etyc­kie­go, to z hukiem odbi­li się od niej czy­tel­ni­cy-aka­de­mi­cy-juro­rzy. Pro­ble­mem jest tak­że to, że róż­ni nas nawet (a może szcze­gól­nie) poezja trans­pa­ren­tów, któ­ra – jak się oka­zu­je – ma w sobie spo­ry poten­cjał toż­sa­mo­ścio­twór­czy. Pro­ble­mem jest wresz­cie to, że zmia­na w kodzie języ­ko­wym pocią­ga za sobą sze­reg kon­se­kwen­cji: mamy inne poczu­cie obcia­chu, ota­cza­my się zupeł­nie inny­mi koda­mi kul­tu­ro­wy­mi, tra­ci­my szan­sę na spraw­ną komu­ni­ka­cję, bo pię­trzą się pomię­dzy nami róż­ni­ce, któ­re nie wyni­ka­ją ze spraw­no­ści pió­ra, a nowe­go języ­ka wszyst­kich rze­czy. Banał, co nie? Nie wiem, jak Wy, ja nadal mam w słu­chaw­kach Kom­bi. Głu­pio było­by też nie zauwa­żyć, że pisze­my głów­nie dla innych piszą­cych, a nad­mier­ne pokła­da­nie nadziei w poten­cjał mobi­li­za­cyj­ny czy anga­żu­ją­cy sztu­ki w warun­kach póź­ne­go kapi­ta­li­zmu nie przy­stoi nawet nie­po­praw­nym opty­mi­stom. Ale poezja pol­ska stoi. Pro­jek­ta­ria­tem. Jaki się ma zaś widok z sute­re­ny gma­chu dota­cji dla kul­tu­ry, to sami wie­cie naj­le­piej.

I jesz­cze kil­ka spraw, któ­re mnie jakoś tak indy­wi­du­al­nie nie­po­ko­ją. Bo jeśli Paweł Kacz­mar­ski pisze w swo­im tek­ście, że kry­ty­ka powin­na raz jesz­cze zasta­no­wić się nad tym, „co to zna­czy upra­wiać ana­li­zę kla­so­wą w kon­tek­ście lite­ra­tu­ry współ­cze­snej”, to mnie na myśl przy­cho­dzi tak­że wymia­na komen­ta­rzy pomię­dzy Mar­tą Stru­sek, Niną Manel i Jaku­bem Skur­ty­sem o tej nie­szczę­snej „insta­po­ezji”. Spraw­dzi­łam, Anna Ciar­kow­ska ma na por­ta­lu lubimyczytać.pl czte­ry­sta ocen swo­jej książ­ki poetyc­kiej. To chy­ba też jest tro­chę pro­blem, że się tak dali­śmy uwieźć syn­te­tycz­nym narzę­dziom opi­su, a umy­ka nam (uwzględ­nia­jąc pozór kate­go­rii orga­ni­zu­ją­cej) real­nie kla­so­wy wymiar tych zja­wisk. Ale tak­że sze­rzej, bo od stron­ny innych środ­ków prze­ka­zu, o posze­rze­nie reflek­sji kry­tycz­nej i wcie­le­nie doń zda­rzeń poetyc­kich jakoś przez tę kry­ty­kę igno­ro­wa­nych, upo­mi­na się tak­że Grze­gorz Jędrek, któ­ry chy­ba wie, co pisze, bo to jego dział­ka badaw­cza.

A kie­dy mówię ostat­nio: „poezja z Pozna­nia”, to myślę np. o Patry­cji Siko­rze, któ­ra świet­nie debiu­to­wa­ła wio­sną i już jest po pierw­szym dodru­ku swo­jej książ­ki Instruk­cja dla ludzi nie stąd. Tom ten poja­wiał się w sek­cji spon­so­ro­wa­nych reklam na Insta­gra­mie, co powin­no nas wszyst­kich jakoś cie­ka­wić, bo to tak­że nowy język się­ga­nia po poten­cjal­ne­go dys­ku­tan­ta dla wła­snej wizji świa­ta. Kil­ka dni temu Patry­cję wyróż­nio­no nomi­na­cją do Pasz­por­tów „Poli­ty­ki” (GRATULACJA!!!) i wspa­nia­le, ale mój pro­blem pole­ga na tym, że od razu zaczy­nam się zasta­na­wiać, jak pora­dzić sobie z taki­mi geści­ka­mi zawłasz­cza­nia okre­ślo­nych dyk­cji przez neo­li­be­ral­ne eli­ty, wize­run­ko­wi któ­rych ta nomi­na­cja po pro­stu w obec­nej sytu­acji poli­tycz­nej zro­bi dobrze. Bo to tro­chę tak, jak z tymi wszyst­ki­mi typa­mi w typie hart­ma­now­skim, któ­rzy raz piszą: „a co ta Mar­got taka wul­gar­na”, a potem na fali okre­ślo­nych nastro­jów poli­tycz­nych bio­rą nasze „wypier­da­lać” jak wła­sne i nawet się nie kapu­ją, że to się krzy­czy tak­że pod ich adre­sem.

Zde­cy­do­wa­nie dalej mi do kata­stro­fi­zmu spod KODziar­skich sztan­da­rów, któ­ry się już tej deba­cie w pew­nym miej­scu przy­da­rzył, ale: hej, poezjo, kie­dy 13. grud­nia poli­cja uży­wa pałek tele­sko­po­wych do bicia pro­te­stu­ją­cych w obro­nie praw czło­wie­ka kobiet, to chy­ba nawet two­je natu­ral­ne uwi­kła­nie w tkan­kę rze­czy­wi­sto­ści poli­tycz­nej (wyczer­pa­na poety­ko zaan­ga­żo­wa­nia, daj się prze­war­to­ścio­wać) nale­ży tro­chę dostro­ić. I już ocza­mi wyobraź­ni (wie­cie – Orcio, co nie?) widzę te zarzu­ty o uty­li­ta­ryzm i nie­bez­pie­czeń­stwo ide­owe­go uży­cia. Na szczę­ście dobre pisa­nie robi­ło i będzie nadal robić swo­je.

I wła­śnie: co jeże­li to nie jest spór o narzę­dzia i meto­dy, jak zauwa­ża Kuja­wa, któ­re dostrze­ga­my obec­nie, A.D. 2020, ale o te, któ­re pomi­nię­to A.D 2000? Bo prze­cież nie może­my z peł­ną powa­gą mówić o „wier­szu anga­żu­ją­cym” bez uwzględ­nie­nia pozy­cji Szcze­pa­na Kopy­ta i dys­ku­sji wokół jego wier­szy sprzed kil­ku­na­stu lat. Pew­nym nie­tak­tem wyda­je mi się tak­że roz­mo­wa o źró­dłach awan­gar­do­wych w poezji np. Paw­ła Har­len­de­ra bez pod­no­sze­nia kwe­stii ze ste­try­cza­łej dys­ku­sji o nie­do­koń­czo­nym pro­jek­cie moder­ni­zmu i świa­do­mym czer­pa­niu z auto­ry­te­tów „minio­nej aktu­al­no­ści” oraz wyko­ny­wa­niu gestów imi­tu­ją­cych okre­ślo­ne powtó­rze­nie. A o świa­do­mość wszyst­ko się tu prze­cież roz­bi­ja. Tak­że tę doty­czą­cą nie­przy­sta­wal­no­ści i wyczer­pa­nia pew­nych dys­kur­sów.

Bo zmia­na nie zawie­ra się tyl­ko w tym, że Tomasz Bąk napi­sał genial­ny Bailo­ut, ale tak­że we wszyst­kich jego świa­do­mych odczy­ta­niach i gestach loku­ją­cych książ­kę (nar­ra­cję) w polu. Zmia­na jest tam, gdzie Ania Ada­mo­wicz bada poetyc­ką przy­swa­jal­ność reflek­sji post­hu­ma­ni­stycz­nej, a robi to jako część pew­ne­go szer­sze­go pro­jek­tu, nie dla samej wiwi­sek­cji języ­ka. Zmia­na jest tam, gdzie Maciej Bobu­la przy­glą­da się jakiejś prze­dziw­nej, pery­fe­ryj­nej reali­za­cji reali­zmu magicz­ne­go i czu­je jego anty­ko­lo­nial­ny wymiar – poten­cjał opo­ru, któ­ry zawie­ra się w opo­wie­ści. Zmia­ną jest zacie­ra­nie kon­tu­rów i arbi­tral­nie przy­pi­sa­nej przy­na­leż­no­ści toż­sa­mo­ścio­wej pod­mio­tu, któ­rej doko­nu­je Łukasz Kaźmierczak/Łucja Kut­tig. Zmia­ną jest poezja Zuzi Strehl, któ­ra szu­ka i będzie szu­ka­ła nadal odpo­wied­nie­go cia­ła dla wier­sza o (dzie­ją­cym się przy śro­do­wi­sko­wym przy­zwo­le­niu) igno­ro­wa­niu widocz­no­ści poezji les­bij­skiej. Zmia­ną są eks­pe­ry­men­ty Juliu­sza Pie­li­chow­skie­go, któ­ry prze­war­to­ścio­wu­je czy­tel­ni­cze przy­wią­za­nia do soma­tycz­no­ści wier­sza, nie igno­ru­jąc jed­nak jego mate­rial­ne­go uko­rze­nie­nia. Zmia­ną jest pisa­nie Mar­le­ny Nie­miec, któ­ra odej­mu­je zgra­ny nad­da­tek eko-afir­ma­cji, prze­ni­co­wu­jąc ją w coś znacz­nie bar­dziej aktu­al­ne­go – eko-nie­po­kój ponad doświad­cze­niem indy­wi­du­al­nym. I jesz­cze tyle i tylu innych do wymie­nie­nia. Czę­sto nie­za­leż­nie od metry­ki. Wymie­niam jed­nak wła­śnie taki zestaw (bar­dzo, bar­dzo okro­jo­ny, ale rzu­cam z pół­ki pod ręką), bo im nadal nale­ży się wię­cej miej­sca. A wie­cie, że z oka­zji pre­mie­ry Bosor­ki Kasia Szwe­da udzie­li­ła wywia­du, któ­ry prze­tłu­ma­czo­no na język łem­kow­ski i wywiad ten czy­ta­ją ludzie, o któ­rych pamięć doświad­cze­nia upo­mi­na się w swo­im debiu­cie autor­ka? Ja zapew­ne jestem po uczniac­ku popsu­ta wia­rą w kon­cep­cje „lite­ra­tur pogra­nicz­nych” (za Han­ną Gosk) albo odczy­ta­niem kaf­kow­skich „lite­ra­tur mniej­szych” Deleuze’a i Guat­ta­rie­go, ale za sza­le­nie istot­ny uwa­żam sam reor­ga­ni­za­cyj­ny poten­cjał opo­wie­ści (post)tożsamościowej. Chy­ba war­to się z tym zma­gać, jeśli poprzez i za spra­wą opo­wie­ści moż­na badać moż­li­wo­ści kon­stru­owa­nia świa­ta tak­że poten­cjal­ne­go, jakiejś pro­jek­to­wa­nej nar­ra­cji o przy­szło­ści. I tak mniej wię­cej rozu­mia­ła­bym dzia­ła­nie na rzecz auto­no­mii pola.

Nowy­mi języ­ka­mi są dla mnie tak­że wszyst­kie kolej­ne pró­by nada­nia poezji poten­cja­łu i prze­strze­ni eman­cy­pa­cyj­nej. Czy­li upo­mi­na­nie się o głos słab­szych, nie­re­pre­zen­to­wa­nych, doświad­cza­ją­cych prze­mo­cy. Pisa­nie nowym języ­kiem to ujaw­nie­nie i wystę­po­wa­nie prze­ciw­ko uni­fi­ka­cyj­nym struk­tu­rom fał­szy­wej nor­ma­tyw­no­ści, któ­re błęd­nie scha­rak­te­ry­zo­wa­no kie­dyś jako koniecz­ne narzę­dzia postę­pu. I to też już było. Ale posta­no­wi­łam ufać tym wszyst­kim z „poprzed­niej war­ty”, któ­rzy sami przy­zna­ją, że tym razem jest jakoś ina­czej. Bo zmia­ną jest każ­da dys­ku­sja nad cha­rak­te­rem nagród poetyc­kich, nad przy­zna­wa­niem lau­rów śro­do­wi­sko­wych, nad pró­ba­mi kolek­tyw­ne­go wytwa­rza­nia sen­sów. Zmia­ną są sym­bo­licz­ne języ­ko­we pod­mian­ki „patro­na­tów” na „matro­na­ty”, zmia­ną jest powsta­wa­nie pra­cow­ni ksią­żek „spo­łecz­nie uwraż­li­wio­nych”, z któ­rą rusza Biu­ro Lite­rac­kie.

Jeśli ktoś wytrwał aż do tego momen­tu, to wow, bo wła­śnie widzę, że napro­du­ko­wa­łam ponad dwa­dzie­ścia tysię­cy zna­ków. Jest też szan­sa, że wszyst­ko to, co powy­żej, pobrzmie­wa Wam naiw­ny­mi nadziej­ka­mi stu­den­tek wydzia­łów filo­lo­gii pol­skiej; i, hihi, dokład­nie tak, bo ja wła­śnie z tych nadzie­jek jestem cała. I tyle, besos!