Dibs on zielone
Antonina Tosiek
Głos Antoniny Tosiek w debacie „Nowe języki poezji”.
strona debaty
Nowe języki poezjiMarcin Mokry
MARIA MA GORĄCZKĘ
CHECKLIST FOR LOCATION, ATTITUDES AND PROPERTIES OF BODY
Feel free to write and sketch additional information anywhere on this page (not on reverse)
Anna Adamowicz
tworzywo
módlmy się
abym godził się z tym czego nie mogę
abym zmieniał to co mogę
abym mądrze odróżniał mięso od poliestru
Maciej Bobula
cierpki jabol z ojczyzną na etykiecie
wy przeto jesteście ciałem tego kraju krwią świata
ale po co jesteście o to nie raczy zapytać
Piotr Przybyła
i minuta ciszy, a może tren?, i prezentuję królikom mój syntezator mowy
i to fakt: w tym rytmie zabrakło rymu, choć z kranu w łazience cieknie nam
nieustannie mainstreamowy atrament. nie kukaj. w jego blasku nie znajdziesz
słońca ani proroków popkultury. czytaj: nici z fotosyntezy, w skrócie ę/ą;
i prezentuję królikom mój syntezator mowy: gajerek made im Gwadelupa o numerze
ciemność z domieszką indygo. ponoć kompatybilny z kosmosem, choć zawiesił
się w województwie dolnośląskim – to jest w takiej czarnej plamce na
hybrydowym piasku, gdzie zombie chcą puenty z furgonetką, a potem się dziwią;
Pozwalam sobie na powyższe cytowania z kilku powodów: a) nikt mi nie zabraniał, a brak maksymalnej liczby znaków nie przydarza się osobom piszącym często, należy więc korzystać i święcić; b) przywołałam fragmenty z ważnych dla mnie książek poetyckich ostatnich lat, o których chciałabym pisać słowa, nie piszę zaś z prozaicznego powodu – nie zajmuję się krytyką poezji (panuj nam wiecznie, diarystyko ludowa!); c) właściwie cytowana i cytowani powiedzieli wszystko, co warto w omawianej materii, więc mogłabym dygnąć i wycofać się po angielsku. Ale nie. Już mnie tu zawezwano. Już mnie zmłodopoetkowano. Ale też: o losie, jakże ci dziękuję za odkładanie napisania niniejszego przez tyle dni! Gdyby nie lenistwo, nie mogłabym uwzględnić kilku zdarzeń-symboli, które się nam w ostatnich dniach powydarzały w tym poetyckim półświatku. O tym jednak za chwilę.
Wiecie, Panie i Panowie, ja się na poezji właściwie wcale nie znam. Ja się w poezji podkochuję, ja ją sobie biorę za pocieszycielkę, powierniczkę i sędzinę; ale to układ wybitnie pasożytniczy. Proszę mnie nie posądzać o nadmierną kokieterię – mówię serio – ja się z poezją po prostu nierówno zmagam. Do debaty o „Nowych językach poezji” wkroczyłam o wiele bardziej w cudzym niż swoim imieniu; specyfiki i charakteru wierszy, które zebrałam we własny debiut, jestem bowiem (mam nadzieję) trochę świadoma. Wypowiadam się zatem bardziej jako czytaczka-wojerystka i sojuszniczka tych wszystkich szalenie ciekawych poetek oraz poetów, które i których miałam w Siennej z tyłu głowy. No, tę grupę, która wyszła prawie na samym początku, kiedy to pomimo sprawnego wodzirejstwa Kuby Skurtysa, głosy niektórych do debaty zawezwanych ugrzęzły w dekadach panowania serialu Dynastia.
Uprzedzając zatem potencjalne zarzuty o arbitralność, zadzieranie nosa i uzurpowanie racji, *unik*, chciałam się z Wami podzielić czymś, co się nam wszystkim z zaciszu własnej klawiatury należy: intuicjami i nadziejkami (małymi, bo jednak antyczillera, antyutopia). Powyższe i poniższe nie ma bowiem stawać w szranki po którejś ze stron przytaczanego sporu pt. manifesty vs diagnozy. Ja tu sobie będę wypisywać, co mnie samej się wydaje. A grać w szachy, wstyd przyznać, nigdy nie dałam się nauczyć. I chyba wyszło mi to na dobre, bo owa dyskusja przypomina bardziej rozgrywkę w chińczyka. Każdy przynosi swoją styraną jeżdżeniem na działkę planszę, niektórzy zaś – w duchu jedności doświadczeń pokoleniowych – odświeżają partyjki z Kórnika. Dibs on zielone!
Jasne, fetyszyzujemy nowość, gloryfikujemy reorientację, węsząc ich przejawy w nadprodukowanych akapitach tekstów. Co gorsza – przeceniamy czas zmiany, który najczęściej jest czasem jedynie rytualnym. Przychodzą jedne i drudzy, chcą manifestować swoją twórczą różnicę, swoją demonstracyjną nowość, chcą być jakimś ulepszeniem już istniejącego. To chyba całkiem kuszące – świadkować wywrotce w jakiejkolwiek dziedzinie. Ale zanim spada się z rowerka, to rowerek się długo toczy. Dlatego sama sobie analizowaną nowość tłumaczę w kategoriach nie zdarzenia czy nagłego kiksu, a po ziomkowsku (jak to szło – „uwaga, akademia!”?), w kategoriach formacji mentalnej. Wyczekiwaną przez Joannę Orską „poetycką świadomość”, która używałaby form języka dla zakomunikowania swojej odmienności, widziałabym właśnie w zasobach możliwości i narzędzi owej formacji. Ich dojrzałe formy są jeszcze w badaniu, w mapowaniu. Co jednak już wiemy? No, kilka rzeczy, że np.: millenialsi i Z‑etki są pierwszymi pokoleniami, które przyszły na świat w gorszych warunkach społeczno-politycznych i ekonomicznych niż ich rodzice; że na skutek zmian cywilizacyjnych są o wiele bardziej podatni i narażeni na dziesiątki chorób, które nie groziły pokoleniom wcześniejszym; że dorastają w warunkach późnego kapitalizmu, skutkującego astronomicznymi nierównościami kulturowymi, społecznymi i ekonomicznymi, do których strefy regulacyjnej nie mają dostępu; że nie za bardzo mają wybór i na pewnym etapie swojego dorosłego życia musieli podporządkować się systemowi zbudowanemu na zasadach, o które nie walczyli i które całkiem prawdopodobnie mają gdzieś; że biorą te kredyty na mieszkania, w dniu, kiedy masa wyprodukowanych przez człowieka odpadów przekroczyła masę wszystkich żywych organizmów na Ziemi; że zdarza im się myśleć: „kurde, mój pracodawca nie płaci składek, ale jest spora szansa, że do emeryturki i tak się nie dokulam, bo zabraknie dla mnie wody pitnej czy spali mnie saharyjski upał, więc ok”, wtedy się jest w nastroju ‘zadowolony’ i ‘przysiadalny’; że nie wychowali się z technologią pod ręką, a z ekranami z dłońmi scalonymi; że z powodu wzrastania wraz z internetem mają deficyty uwagi i problemy z wpasowaniem się w wypracowane struktury społecznej komunikacji; że zastanawiają się, czy płodzenie dzieci i skazywanie ich na dorastanie w nadchodzących warunkach katastrofy klimatycznej jest moralnie do obronienia; że właściwie nie mają szans na klasowy awans (debatę o istnieniu/nieistnieniu w Polsce klas pozostawiam na boku); że są znacząco inni. I serio, rozumiem Wasze poirytowanie, gdybym coś takiego gdzieś przeczytała, też bym przewracała oczami, bo wszystkim bąbelkom się dużo o nich samych wydaje (*w tle tupiemy nóżką do rytmu piosenki zespołu Kombi*), ale też dlatego, że to taki BANAŁ. I trudno, bo też po prostu prawda.
Chyba wszyscy czujemy jednak, że identyfikacje pokoleniowe niewiele nam tu zorganizują, dawno straciły bowiem swoje moce deskrypcyjne i eksplikacyjne. Możecie się podśmiechiwać, ale mnie przekonuje i uspokaja sposób, w jaki np. Lidia Burska przepisuje dithely’owską „wspólnotę losu” (w tym miejscu całuski dla „heglowskiej napierdalanki”). Nie współdzielimy konstytuujących przeżyć politycznych (albo robimy to tylko w swojej wyselekcjonowanej bańce), ale nadal na skutek znaczących przemian rzeczywistości społecznej wytwarzamy pewien pozór świadomości pokoleniowej. Współużytkujemy dany dyskurs, który umożliwia nam nowe sposoby wytwarzania świata; dyktowania opowieści. Wykreowana wspólnota jest oczywiście w pełni wyobrażona, istnieje o tyle, o ile podtrzymuje ją wspólny słownik i zatwierdzone reguły „wytwórstwa”. Ale wszystko rozgrywa się przecież na prawach solidarności ideowej i światopoglądowej – metryka ma w tej kwestii najmniej do gadania. Czyli formacje, czyli procesy. Nie darwinistyczny konflikt pokoleń, a kulturowe sublimacje.
I wtedy okazuje się, że potrzebni są kolejni gracze w polu, nowi rozgrywający. Ich pojawienie się (a w omawianym przypadku: odłowienie) nie ma na celu rozbiórki dawnych postumencików – dla nich postumenciki po prostu należy poszerzyć. Bo jeśli dzieje się tak, że we wspominanej formacji odnalazły się jednostki, którym już nie wystarcza język uświęconych wcześniej bohaterów, że nie odnajdują w nim pociechy czy rozwiązania, to chyba nie mają innego wyboru – muszą nauczyć się szukać w miejscach mniej oczywistych, a co najważniejsze – mniej zawłaszczonych. I chociaż Joanna Orska dokonała gestu krytyki likwidacyjnej innej krytyki, to ja bym chciała zgłosić mały sprzeciw. Tu się nie dzieje żadna krytyczna „nocna zmiana” (chociaż kandydatów na Waldków Pawlaków widziałabym u nas kilku, ale to temat na inny tekst), żadna niecna podmianka portretów w szkolnej gazetce. Tu się dokłada jeszcze jedną korkową tablicę i mówi „tu popatrzcie”, żeby każdy sobie po hiście czy przed wosem czytał to, co czuje, że jest mu właśnie teraz, dzisiaj, w obliczu konkretnej opresji (a poza tymi wspólnymi, mamy chyba też kilka własnych, co nie?) potrzebne. I nie, to nie jest przywołanie hasełka „wszyscy się zmieszczą” w duchu dekonstrukcji. To jest czujne reagowanie na problem z reprezentacją. Postaciami reagującymi okazują się właśnie np. Dawid Kujawa, Jakub Skurtys i Rafał Wawrzyńczyk. A piszę to już po premierze wyboru wierszy Jarosława Markiewicza Aaa!… 111 wierszy (2020, Convivo i Iskry) i publikacji cyklu tekstów jej towarzyszących w „Małym Formacie”, do których lektury zachęcam, bo to są właśnie kamyczki do tego ogródka. Ale to nie tylko kwestia krytycznego „zaglądania pod fartuszek historii literatury”, to także praca tłumaczek i tłumaczy, wprowadzających w nasz obszar wspólnoty lekturowej poezję z miejsc „peryferyjnych” innej formacji – hegemonicznej kultury zachodniej. I przypominam, że ja tylko piszę swoje widzimisię/wydajemisię, ale działania np. Instytutu Kultury Miejskiej w Gdańsku (seria Versopolis), tłumaczenia Anety Kamińskiej, Katariny Šalamun-Biedrzyckiej, Bohdana Zadury, Zofii Bałdygi, a także wprowadzenie amerykańskich poetów lingwistycznych przez Kacpra Bartczaka uważam za szalenie istotne w procesie „stwarzania się” (autobadania) nowych języków.
W pełni zgadzam się z Grzegorzem Jędrkiem, który zwraca uwagę na całkiem istotną sprawę: mistrza namaszcza uczeń. Sam z siebie nie staje się patronem. Dajcie im więc wybierać po swojemu. Skoro uznają, że Góra, Pułka i Ryba są dla nich istotni, to chyba trochę wiedzą, co mówią, no nie? Jeśli nie widzisz, Droga Krytyko, bezpośrednich wpływów na tkankę słowa nowych języków z tychże nazwisk, to może dlatego, że wpływ widoczny jest też w innym miejscu – w sposobie wspólnotowej partycypacji. Chyba zgodzisz się ze mną, Droga, że z dysponowaniem i użyciem „władzy w polu” akurat Góra i Ryba radzą sobie jakoś tak, kurczę, inaczej. A zdaje się, że udaje im się to bez nadmiernego gromadzenia wokół siebie autorek i autorów ich poetyckich fanfików (może z jednym, choć to także pewne uproszczenie, wyjątkiem). A to otwiera kolejny wątek – monopol dużych ośrodków miejskich na „robienie” i promowanie młodej poezji. Z jednej strony rozumiem pozakrakowskie utyskiwania na KSP i wszystkie dąsy, że „swoi dla swoich”, że to hermetyczne i wsobne zawłaszczanie przestrzeni; rozumiem, bo to dość naturalny proces, wiadome było, że takie głosy się pojawią. Z drugiej zaś: hej, ale kto nam zabrania zrobić (od podstaw, bo zacząć należy przecież od zebrania silnej reprezentacji czytających) podobne rzeczy? I jasne, w grę wchodzi prestiż konkretnych kanałów promocji i umacniania pozycji, które umożliwiają np. określone konkursy poetyckie czy tytuły czasopism literackich sympatyzujących z danymi ośrodkami. Ale i jedne, i drugie mają przecież charakter ogólnopolski, słać można zewsząd. Zróbmy coś razem, popracujmy nad widocznością inicjatyw poetyckich o (na razie) mniejszych zasięgach, z mniejszych ośrodków. Jeśli ktoś potrzebowałby pomocy przy takim projekcie, hit me up. Róbmy swoje.
A! Miejsca! Do Poznania np. nie dotarła na taką skalę druga fala fascynacji Šalamunem, tutaj nikt nie ogłosił go „swoim bohaterem”, ale to chyba nie przeszkadza poznańskim twórczyniom wpisywać się w proces powstawania nowego. Tego większego nowego. Mnie natomiast przeszkadza uciążliwa kategoria pisania „po kimś”. Rozglądam się po wierszach znajomych z różnych stron Polski i widzę, że często nie tyle piszą po kimś innym, co po kimś innym czytają, a to przecież (niestety) nie jest takie znowu oczywiste. Okazuje się, że panteon nowych „poetów (i, kurde, poetek!) silnych” ma w zależności od szerokości geograficznej trochę inny skład, co też nikogo z nas nie powinno dziwić. Cecha wspólna jest inna – wszędzie nastąpiła pewna reorganizacja. Ale czy to implikuje odrzucenie tradycji formacji (i znów – rozumianej przez określoną wrażliwość i świadomość) sprzed chwili? Absolutnie nie! Przecież jesteśmy sumą wszystkich tych doświadczeń literackich, kumulujemy w sobie ich przełomy i wygrane. Oni w większości nas w czytaniu i pisaniu rozkochali. Ale chyba mamy prawo poczuć, że już stoimy w odrobinę innym miejscu, bo zmieniła się stawka? Dlatego nie zgadzam się z Kacprem Bartczakiem, który w swoim tekście kreśli linię wpływów w sposób dość liniowy, kwitując, że żadna zamiana się nie wydarza, ponieważ wszyscy i tak nadal są z XYZ (tu można wstawić przecież kogokolwiek, bo zarówno Rimbauda czy Majakowskiego, jak i, co czyni Bartczak, np. Russella). Zdaje się, że już sam gest „przyznania” się do konkretnych źródeł sporo w tej kwestii rozwiązuje. Zastanawia mnie jednak, jak w takim razie przyporządkować tych wszystkich 16-letnich i 18-letnie, którzy wysyłają swoje wiersze na „Połów”, a lektury profilujące i kanoniczne mają jeszcze w pełni przed sobą. Co z ich żywiołem języka? Tak, „wszyscy jesteśmy z…”, ale co jeśli oni mają to gdzieś, bo na razie po prostu próbują coś o sobie-znanym-świecie powiedzieć? To je, to ich się chyba powinno podsłuchiwać, im umożliwiać rozwój, zostawiać przestrzeń. To miałam na myśli, kiedy w audycji „Strony A, strony b” pozwoliłam sobie sparafrazować genialny cytat z Zadury: „Daj mu tam, gdzie go nie ma”. Bo to one będą nieść nowe zaskoczenia, to oni będą nośnikami niespodzianek. I nie chodzi tu przecież o żadną pyszałkowatą uzurpację – niech się im pozwoli poznać swoje możliwości, swoje użycia języka, zmagać się po swojemu; bo one i oni już tu są. I jasne, dokładnie tak, jak wiele formacji przed nimi – są nowością, bo ich rzeczywistość jest już zupełnie przemeblowana. To przecież odwieczny proces, najbardziej naturalny z twórczych recyklingów.
Bartczak pisze także: „Poezja jest hierarchiczna, bo chociaż trzeba oczywiście czytać wszystko i wszystkich, to, powtórzę, ostatecznie trzeba będzie wybrać, bo nie wszystko i nie wszyscy dadzą nam tę właśnie mocną lekturę, w której stawka jest zawieszona wysoko”. Mnie zastanawia jednak, co w przypadku, kiedy stawki są tak radykalnie różne? Jeśli pojawiają się poetyki (albo jedynie ich nowe realizacje czy kontynuacje), którym odebrano przywilej rozpatrywania bytu wiersza w oparciu o postulowane „aktywne zapominanie konwencji, podniet i ponęt kulturowego przemysłu, stoczonych debat, pojęciowych bądź teoretycznych żetonów”, jak diagnozował nowość wiersza Bartczak. Od początku studiów fascynują mnie teoretyczne dociekania autora Wierszy organicznych, które uznaję za niezwykle pobudzające zarówno intelektualnie, jak i twórczo (a przecież udało nam się nawet kiedyś w murach – uwaga – Akademii kilka spraw z Naworadiowej porozważać); jednak miejsce, z którego są kierowane, pozwalam sobie scharakteryzować jako miejsce swojego uprzywilejowania i „skostnienia w oblężonej twierdzy” jakoś-jakby nieświadome. A przecież Bartczak jest jedną z bardzo istotnych figur-punktów, wobec których orientują się w polu młode twórczynie i twórcy. Otwiera dla nowych języków wymiar, wybaczcie, proto-materialny. Dlatego tak zasmucił mnie jego głos w niniejszej debacie. Głos, mam wrażenie hermetyzujący i elitaryzujący tę całą, no, poezję. To całe jej pisanie. Co, jeśli koncepcji powie się sprawdzam, a jej narzędzia okażą się do nieprzystawalne, uruchamiające kłopotliwą aksjologię? Ciekawi mnie po prostu, co na ten temat powiedziałyby poetki i poeci, ślący wiersze do antologii Jak długo będziemy musieli. W pełni zdaję sobie sprawę z czynionego uproszczenia gigantycznych rozmiarów i spłaszczenia potencjału tej dyskusji, brak mi jednak wystarczających narzędzi i zaplecza, żeby się owej podjąć od innej strony. Podkreślam jednak raz jeszcze, wszystkie te słowa mają status jedynie moich czytelniczych afektów, a ja jestem smarkata i kiedy myję zęby, to sobie rozmyślam o różnych potencjalnych realizacjach równości społecznej, więc nie musicie mnie brać na poważnie.
Co poradzę, że to wszystko przypomina mi trochę batelkę na nakładki zdjęć profilowych z fejsa; że, wiecie, z jednej strony „trzask-prask”, z drugiej „Dziunia, jesteś pijana władzą”, z trzeciej zaś jakiś mem od „Stronnictwa Popularów”. Czy zatem rzecz rozbija się o estetykę i semantykę?
Możliwe. Ale mamy też kilka innych problemów. Problemem okazał się komentarz Karola Maliszewskiego, który zakończył dyskusję w Siennej (komentarz przysparzający kilku szalenie interesujących dyskusji zakulisowych, toczonych ze świadomością, że jego autor chyba jednak trochę nie chciał, żeby tak to zabrzmiało, jak zabrzmiało i w oderwaniu od samej jego osoby), czyli: „To róbcie swoją krytykę”. Problemem jest wiersz w nowej książce Jacka Podsiadły pt. „Tomasz Pułka, który się trupom mnie kłaniał”; problemem jest to, że w podsumowaniach najlepszych książek roku na blożkach recenzenckich nie pojawia się poezja; problemem jest to, że kiedy jeden z poetów i krytyków pisze post, że niby fajnie, bo zaproszono go na festiwal literacki, ale jednak nie wypada się pochwalić mamie, bo gościem będzie także Wojciech Szot, to jedna z kuratorek festiwalu pyta, o co chodzi, bo nie rozumie; problemem jest to, że Robodramy w zieleniakach nie były nominowane do żadnej dużej nagrody poetyckiej i chociaż stały się książką bardzo istotną dla środowiska młodopoetyckiego, to z hukiem odbili się od niej czytelnicy-akademicy-jurorzy. Problemem jest także to, że różni nas nawet (a może szczególnie) poezja transparentów, która – jak się okazuje – ma w sobie spory potencjał tożsamościotwórczy. Problemem jest wreszcie to, że zmiana w kodzie językowym pociąga za sobą szereg konsekwencji: mamy inne poczucie obciachu, otaczamy się zupełnie innymi kodami kulturowymi, tracimy szansę na sprawną komunikację, bo piętrzą się pomiędzy nami różnice, które nie wynikają ze sprawności pióra, a nowego języka wszystkich rzeczy. Banał, co nie? Nie wiem, jak Wy, ja nadal mam w słuchawkach Kombi. Głupio byłoby też nie zauważyć, że piszemy głównie dla innych piszących, a nadmierne pokładanie nadziei w potencjał mobilizacyjny czy angażujący sztuki w warunkach późnego kapitalizmu nie przystoi nawet niepoprawnym optymistom. Ale poezja polska stoi. Projektariatem. Jaki się ma zaś widok z sutereny gmachu dotacji dla kultury, to sami wiecie najlepiej.
I jeszcze kilka spraw, które mnie jakoś tak indywidualnie niepokoją. Bo jeśli Paweł Kaczmarski pisze w swoim tekście, że krytyka powinna raz jeszcze zastanowić się nad tym, „co to znaczy uprawiać analizę klasową w kontekście literatury współczesnej”, to mnie na myśl przychodzi także wymiana komentarzy pomiędzy Martą Strusek, Niną Manel i Jakubem Skurtysem o tej nieszczęsnej „instapoezji”. Sprawdziłam, Anna Ciarkowska ma na portalu lubimyczytać.pl czterysta ocen swojej książki poetyckiej. To chyba też jest trochę problem, że się tak daliśmy uwieźć syntetycznym narzędziom opisu, a umyka nam (uwzględniając pozór kategorii organizującej) realnie klasowy wymiar tych zjawisk. Ale także szerzej, bo od stronny innych środków przekazu, o poszerzenie refleksji krytycznej i wcielenie doń zdarzeń poetyckich jakoś przez tę krytykę ignorowanych, upomina się także Grzegorz Jędrek, który chyba wie, co pisze, bo to jego działka badawcza.
A kiedy mówię ostatnio: „poezja z Poznania”, to myślę np. o Patrycji Sikorze, która świetnie debiutowała wiosną i już jest po pierwszym dodruku swojej książki Instrukcja dla ludzi nie stąd. Tom ten pojawiał się w sekcji sponsorowanych reklam na Instagramie, co powinno nas wszystkich jakoś ciekawić, bo to także nowy język sięgania po potencjalnego dyskutanta dla własnej wizji świata. Kilka dni temu Patrycję wyróżniono nominacją do Paszportów „Polityki” (GRATULACJA!!!) i wspaniale, ale mój problem polega na tym, że od razu zaczynam się zastanawiać, jak poradzić sobie z takimi geścikami zawłaszczania określonych dykcji przez neoliberalne elity, wizerunkowi których ta nominacja po prostu w obecnej sytuacji politycznej zrobi dobrze. Bo to trochę tak, jak z tymi wszystkimi typami w typie hartmanowskim, którzy raz piszą: „a co ta Margot taka wulgarna”, a potem na fali określonych nastrojów politycznych biorą nasze „wypierdalać” jak własne i nawet się nie kapują, że to się krzyczy także pod ich adresem.
Zdecydowanie dalej mi do katastrofizmu spod KODziarskich sztandarów, który się już tej debacie w pewnym miejscu przydarzył, ale: hej, poezjo, kiedy 13. grudnia policja używa pałek teleskopowych do bicia protestujących w obronie praw człowieka kobiet, to chyba nawet twoje naturalne uwikłanie w tkankę rzeczywistości politycznej (wyczerpana poetyko zaangażowania, daj się przewartościować) należy trochę dostroić. I już oczami wyobraźni (wiecie – Orcio, co nie?) widzę te zarzuty o utylitaryzm i niebezpieczeństwo ideowego użycia. Na szczęście dobre pisanie robiło i będzie nadal robić swoje.
I właśnie: co jeżeli to nie jest spór o narzędzia i metody, jak zauważa Kujawa, które dostrzegamy obecnie, A.D. 2020, ale o te, które pominięto A.D 2000? Bo przecież nie możemy z pełną powagą mówić o „wierszu angażującym” bez uwzględnienia pozycji Szczepana Kopyta i dyskusji wokół jego wierszy sprzed kilkunastu lat. Pewnym nietaktem wydaje mi się także rozmowa o źródłach awangardowych w poezji np. Pawła Harlendera bez podnoszenia kwestii ze stetryczałej dyskusji o niedokończonym projekcie modernizmu i świadomym czerpaniu z autorytetów „minionej aktualności” oraz wykonywaniu gestów imitujących określone powtórzenie. A o świadomość wszystko się tu przecież rozbija. Także tę dotyczącą nieprzystawalności i wyczerpania pewnych dyskursów.
Bo zmiana nie zawiera się tylko w tym, że Tomasz Bąk napisał genialny Bailout, ale także we wszystkich jego świadomych odczytaniach i gestach lokujących książkę (narrację) w polu. Zmiana jest tam, gdzie Ania Adamowicz bada poetycką przyswajalność refleksji posthumanistycznej, a robi to jako część pewnego szerszego projektu, nie dla samej wiwisekcji języka. Zmiana jest tam, gdzie Maciej Bobula przygląda się jakiejś przedziwnej, peryferyjnej realizacji realizmu magicznego i czuje jego antykolonialny wymiar – potencjał oporu, który zawiera się w opowieści. Zmianą jest zacieranie konturów i arbitralnie przypisanej przynależności tożsamościowej podmiotu, której dokonuje Łukasz Kaźmierczak/Łucja Kuttig. Zmianą jest poezja Zuzi Strehl, która szuka i będzie szukała nadal odpowiedniego ciała dla wiersza o (dziejącym się przy środowiskowym przyzwoleniu) ignorowaniu widoczności poezji lesbijskiej. Zmianą są eksperymenty Juliusza Pielichowskiego, który przewartościowuje czytelnicze przywiązania do somatyczności wiersza, nie ignorując jednak jego materialnego ukorzenienia. Zmianą jest pisanie Marleny Niemiec, która odejmuje zgrany naddatek eko-afirmacji, przenicowując ją w coś znacznie bardziej aktualnego – eko-niepokój ponad doświadczeniem indywidualnym. I jeszcze tyle i tylu innych do wymienienia. Często niezależnie od metryki. Wymieniam jednak właśnie taki zestaw (bardzo, bardzo okrojony, ale rzucam z półki pod ręką), bo im nadal należy się więcej miejsca. A wiecie, że z okazji premiery Bosorki Kasia Szweda udzieliła wywiadu, który przetłumaczono na język łemkowski i wywiad ten czytają ludzie, o których pamięć doświadczenia upomina się w swoim debiucie autorka? Ja zapewne jestem po uczniacku popsuta wiarą w koncepcje „literatur pogranicznych” (za Hanną Gosk) albo odczytaniem kafkowskich „literatur mniejszych” Deleuze’a i Guattariego, ale za szalenie istotny uważam sam reorganizacyjny potencjał opowieści (post)tożsamościowej. Chyba warto się z tym zmagać, jeśli poprzez i za sprawą opowieści można badać możliwości konstruowania świata także potencjalnego, jakiejś projektowanej narracji o przyszłości. I tak mniej więcej rozumiałabym działanie na rzecz autonomii pola.
Nowymi językami są dla mnie także wszystkie kolejne próby nadania poezji potencjału i przestrzeni emancypacyjnej. Czyli upominanie się o głos słabszych, niereprezentowanych, doświadczających przemocy. Pisanie nowym językiem to ujawnienie i występowanie przeciwko unifikacyjnym strukturom fałszywej normatywności, które błędnie scharakteryzowano kiedyś jako konieczne narzędzia postępu. I to też już było. Ale postanowiłam ufać tym wszystkim z „poprzedniej warty”, którzy sami przyznają, że tym razem jest jakoś inaczej. Bo zmianą jest każda dyskusja nad charakterem nagród poetyckich, nad przyznawaniem laurów środowiskowych, nad próbami kolektywnego wytwarzania sensów. Zmianą są symboliczne językowe podmianki „patronatów” na „matronaty”, zmianą jest powstawanie pracowni książek „społecznie uwrażliwionych”, z którą rusza Biuro Literackie.
Jeśli ktoś wytrwał aż do tego momentu, to wow, bo właśnie widzę, że naprodukowałam ponad dwadzieścia tysięcy znaków. Jest też szansa, że wszystko to, co powyżej, pobrzmiewa Wam naiwnymi nadziejkami studentek wydziałów filologii polskiej; i, hihi, dokładnie tak, bo ja właśnie z tych nadziejek jestem cała. I tyle, besos!
O AUTORZE
Antonina Tosiek
Poetka, krytyczka literacka i teatralna, animatorka wydarzeń teatralnych oraz badaczka XX-wiecznej diarystyki ludowej. Doktorantka w Szkole Doktorskiej Nauk o Języku i Literaturze UAM. Autorka debiutanckiej książki poetyckiej storytelling, nominowanej do Nagrody Poetyckiej Silesius.