debaty / wydarzenia i inicjatywy

Dobry wieczór, czyli zasada trzech jedności

Marcin Jurzysta

Głos Marcina Jurzysty w debacie "Dobry wieczór".

strona debaty

Dobry wieczór

1. Nie odkry­ję Ame­ry­ki stwier­dza­jąc, że nie ma jed­nej, wzor­co­wej recep­ty na uda­ny wie­czór poetyc­ki. Tak samo, jak nie ma jed­nej recep­ty na ide­al­ny wiersz i ide­al­ną książ­kę. Musi coś zaiskrzyć po stro­nie odbior­cy i po stro­nie auto­ra, któ­rzy w takim a nie innym cza­sie i miej­scu spo­tka­ją się, współ­two­rząc razem okre­ślo­ną „akcję”. Ta jed­ność cza­su, miej­sca i akcji decy­du­je o powo­dze­niu lub fia­sku przed­się­wzię­cia, jakim w wypad­ku tej dys­ku­sji jest wie­czór poetyc­ki.

2. W jed­no­ści cza­su nie cho­dzi tyl­ko o kwe­stię dłu­go­ści takie­go wie­czo­ru. To rów­nież jest kwe­stia względ­na i zależ­na od uczest­ni­ków. Raz poeta i jego słu­cha­cze mogą znieść sie­bie nawza­jem przez pół godzi­ny, innym razem wza­jem­na tole­ran­cja pozwo­li na dużo dłuż­sze obco­wa­nie. Jed­ność cza­su to rów­nież coś, cze­go zapla­no­wać ani prze­wi­dzieć się nie da. To stan, moment „cza­su wła­ści­we­go” – zarów­no dla poety jak i dla widow­ni. Chwi­la, w któ­rej jed­ne­mu chce się czy­tać, a dru­gie­mu chce się słu­chać. Coś, co wymy­ka się kate­go­riom pla­no­wa­nia i zapo­bie­gli­wym sta­ra­niom orga­ni­za­to­rów.

3. Jed­ność miej­sca jest rów­nie nie­prze­wi­dy­wal­na. To, czy lep­sza będzie pięk­na sala teatru, ratu­sza, muzeum, czy też prze­strzeń pubu, zale­ży prze­cież nie od spe­cy­fi­ki tych miejsc, lecz od tego, kogo na takim spo­tka­niu się spo­dzie­wa­my. Po raz kolej­ny to uczest­ni­cy, gru­pa doce­lo­wa uzu­peł­nio­na przez auto­ra, powin­ni decy­do­wać o tym, gdzie wszyst­ko będzie się dzia­ło.

4. Dużo moż­na by powie­dzieć o jed­no­ści akcji. Lecz zno­wu o tym jak wie­czór powi­nien się odby­wać decy­du­je to, kto w nim będzie uczest­ni­czył. Bar­dzo czę­sto nie myślą o tym orga­ni­za­to­rzy, któ­rzy wycho­dzą z zało­że­nia, że im wię­cej „ozdob­ni­ków”, „efek­tów spe­cjal­nych” i innych bibe­lo­tów upchną w jed­nym cza­sie i miej­scu, tym całość oka­że się bar­dziej efek­tow­na i nie­za­po­mnia­na. A prze­cież bywa zupeł­nie ina­czej. Cza­sem w jazgo­cie towa­rzy­szą­cej muzy­ki, poto­ku obra­zów „wizu­ali­zu­ją­cych” wier­sze, tan­ce­rzy, któ­rzy z upo­rem mania­ka gim­na­sty­ku­ją się na sce­nie, a nawet wno­szą na lek­ty­kach poetów, tudzież wwo­żą ich na moto­rach i innej maści wehi­ku­łach, gubi się sam poeta i jego wier­sze. Część z tych efek­tów bywa złem koniecz­nym. Jeśli bowiem nie wia­do­mo o co cho­dzi, to cho­dzi oczy­wi­ście o pie­nią­dze, któ­re ktoś na spo­tka­nia wyło­żył i teraz, str­wo­żon wiel­ce, lęka się, czy aby na pew­no orga­ni­za­tor nie zapo­mni podzię­ko­wać, popro­sić o powi­ta­nie gości, uści­śnię­cie dło­ni auto­ra i czy­nie­nie innych egzor­cy­zmów. Jest jesz­cze kwe­stia pro­wa­dzą­ce­go. Jeśli tako­we­go prze­wi­du­je sce­na­riusz, to nale­ży być pew­nym, że podo­ła on zada­niu. Nie każ­dy ani­ma­tor kul­tu­ry, dosko­na­ły orga­ni­za­tor, nada­je się do tego celu. Zada­wa­nie pytań w sty­lu: „Dla­cze­go Pani/Pan pisze wier­sze?”, „Z kogo czer­pie Pani/Pan inspi­ra­cje?”, czy też nie daj Boże: „Co miała/miał Pani/Pan na myśli, pisząc ten wiersz?”, to kom­pro­mi­ta­cja, rów­nie dotkli­wa jak pro­wa­dze­nie spo­tka­nia pro­mu­ją­ce­go nowy tom auto­ra, w sytu­acji, gdy tego tomu nie widzia­ło się na oczy. Nie­ste­ty dzie­je się tak bar­dzo czę­sto. Podob­nie bywa na tak zwa­nych dys­ku­sjach, na któ­rych sadza się gości, daje im temat, a potem oka­zu­je się, że oni albo nie bar­dzo rozu­mie­ją sło­wo „dys­ku­sja”, albo na tako­wą nie mają ocho­ty.

5. Naj­lep­sze spo­tka­nia poetyc­kie, jakie mam w pamię­ci, to te, któ­re mia­ły miej­sce jakieś pięć lat temu, w świę­tej pamię­ci Kawiar­ni Salva­dor, przy ul. Fran­cisz­kań­skiej w Toru­niu. Spo­rej wiel­ko­ści, nie­wy­re­mon­to­wa­na piw­ni­ca, z kil­ko­ma zale­d­wie sto­li­ka­mi znie­sio­ny­mi z baru, nie­omal egip­skie ciem­no­ści, któ­re roz­pra­szał tyl­ko jeden reflek­tor pod­łą­czo­ny ryzy­kow­nie do insta­la­cji elek­trycz­nej, mikro­fon poży­czo­ny od zaprzy­jaź­nio­ne­go zespo­łu, sta­tyw do tegoż mikro­fo­nu wypo­ży­czo­ny z Kościo­ła Aka­de­mic­kie­go, pie­nią­dze wydo­by­te z zaświa­tów, pla­ka­ty dru­ko­wa­ne w domu w ilo­ści bar­dzo deta­licz­nej i gru­pa dobrych kum­pli, któ­rym zachcia­ło się posłu­chać na żywo Tka­czy­szy­na-Dyc­kie­go, czy póź­niej Wie­de­man­na. Resz­ta to już histo­ria, sala pęka­ją­ca w szwach peł­na ludzi, któ­rzy w te wie­czo­ry nie­jed­no­krot­nie po raz pierw­szy usły­sze­li o takiej poezji. Po pro­stu wła­ści­wy czas, wła­ści­we miej­sce i wła­ści­wi ludzie.