debaty / ankiety i podsumowania

W drodze. Na marginesach „sale sale sale” Szczepana Kopyta

Cezary Wicher

Głos Cezarego Wichera w debacie „O poetyckich książkach trzydziestolecia”.

strona debaty

O poetyckich książkach trzydziestolecia

Czę­sto łapię się na tym, że wypo­wia­dam sło­wa w spo­sób i w kon­tek­ście zupeł­nie innym dzię­ki prze­by­wa­niu z daną oso­bą. Przez osmo­zę przy­swa­jam to, co mi się z nie-moje­go języ­ka podo­ba, z regu­ły to dzia­ła­nie poza świa­do­mo­ścią. Moment wydo­by­cia prze­ję­te­go poten­cja­łu jest chwi­lą onie­mie­nia, nie­sa­mo­wi­to­ści, tego współ-dzie­le­nia sło­wa, wywo­łu­ją­ce­go pani­kę i jed­no­cze­śnie rodzaj poczu­cia bli­sko­ści. Pani­ka wyni­ka ze zbyt moc­ne­go zaci­śnię­te­go węzła. To rów­nież moment ujaw­nie­nia się jed­nost­ko­wej wie­lo­ści, a raczej zda­nia sobie spra­wy z jej ist­nie­nia. Bo prze­cież, jak pisze Kopyt, „dzi­siaj mno­żę się na my (s. 22)”, dzie­lę z inny­mi życie w poszat­ko­wa­nym przez kapi­tał świe­cie. Ale w try­bie sfo­ry, gdy jest nas wię­cej, mogę prze­cież usta­no­wić jakąś auto­no­micz­ną stre­fę – gra­ni­ca jej raczej jest niczym kro­pla wody dla owa­da, nagi­na­ją­ca się i mie­sza­ją­ca zewnę­trze z wnę­trzem. Wszyst­ko to jest splą­ta­ne ze sobą wiel­ką sie­cią, nić po nici moż­na prze­su­wać się ku kolej­nym złą­cze­niom, któ­re roz­wi­dla­ją się na lewo i pra­wo. „Spo­łe­czeń­stwo jest siecią/ wza­jem­ne­go napię­cia i nie­na­wi­ści” (s. 20), bo choć umo­wa spo­łecz­na funk­cjo­nu­je, to wtło­czo­no w jej ramy pier­wot­ne dzia­ła­nia, któ­re znik­ną wraz ze znik­nię­ciem ludzi. Bez nich jed­nak nie będzie moż­li­wo­ści dry­fo­wa­nia, prze­kształ­ca­nia się. W koń­cu „kolo­ni­za­cja świa­ta była naszym wspól­nym dzie­łem (s. 11), waszym i naszym, doko­nu­je­my jej zresz­tą każ­de­go dnia, ja rów­nież z dozą auto­re­fe­ren­cji kapi­ta­li­zu­jąc swo­ją myśl o naszym współ­udzia­le.

Poezji Kopy­ta nie okre­ślał­bym przez wytar­te, post­struk­tu­ral­ne myśle­nie o krą­że­niu zna­czą­ce­go (ach, ten blurb Siw­czy­ka!), roz­bu­cha­nym inter­tek­ście, kryp­to­cy­ta­to­wą epo­pe­ją easter eggs. To w isto­cie poezja podró­ży, wiecz­ne­go krą­że­nia, nie tyl­ko zna­cze­nia, ale tego, co poza­dy­skur­syw­ne, choć przez język cza­sem nie­traf­nie lub nie w peł­ni nazwa­ne; ścież­ki sta­le się roz­wi­dla­ją, prze­ci­na­ją, ale są utwar­dzo­ne tym samym bru­kiem, któ­ry wypro­du­ko­wa­ny przez tego same­go kamie­nia­rza zmie­nić się nie może (a może się zmie­nia, bo dwie kost­ki są z dwóch innych kamie­ni?). Przej­mu­ją­ca wizja zwie­dza­nia świa­ta, zasłu­chi­wa­nia i mówie­nia cudzą mową, lecz nigdy nie swo­ją, odpo­wia­da póź­no kapi­ta­li­stycz­nym wizjom mil­le­nial­sów pozba­wio­nych jasno ozna­czo­nych wek­to­rów, bo któ­ra dro­ga będzie naj­lep­sza, jeśli ist­nie­je ich tak wie­le? Jeśli każ­da jest rów­nie dobra, bo po co pako­wać man­dżur i wyru­szać w dro­gę? Szej­ki z awo­ka­do być może wszę­dzie sma­ku­ją tak samo, sko­ro życie jest gdzie indziej.

Sze­ro­ki rejestr języ­ków, jakie moż­na wyczy­tać z sale sale sale, sta­je się rodza­jem bazy, nie chcę nato­miast roz­wa­żać, czy mówi tu jeden pod­miot, czy wie­le pod­mio­tów – uznaj­my, że to po pro­stu roz­człon­ko­wa­ny jeden pod­miot, być może schi­zo­fre­nik, któ­ry zasły­szał tu i tam, co ludzie mówią, prze­czy­tał, co piszą, i powta­rza. Ale powta­rza­jąc, zaczy­na łączyć i mie­szać wszyst­ko, cze­go się dowie­dział. Ale skąd czer­pie chęć do wypo­wie­dzi? Pod­sta­wą dla komu­ni­ka­cji może być part­ner­ska rela­cja dwóch osób, wymiar dia­lo­gu, w któ­rym prze­cież mówiąc do sie­bie, tak­że znaj­du­je­my part­ne­ra do roz­mo­wy. To, co wypo­wie­dzia­ne, prze­sta­wa­ło­by być moje, było­by tego kogoś, kto mówił przede mną, w aktu­al­no­ści zaś znaj­do­wa­ło­by się miej­sce na moje sło­wa. To jak z pró­bą redu­ko­wa­nia pod­sta­wo­wej tkan­ki per­for­man­su – z akto­ra, widza i wyzna­czo­nej prze­strze­ni mógł­by zostać aktor łączą­cy w sobie dwie pozo­sta­łe. Gra z samym sobą nie ozna­cza gry bez innych – inni dzia­ła­ją tak, jak ja, mie­ląc w sobie cudze sło­wa i wypo­wia­da­jąc je dla sie­bie, aby móc reka­pi­tu­lo­wać. Gdy jako dzie­ci uczy­my się mówić, to język, któ­ry powta­rza­my, sta­je się nasz czy cudzy? Chó­rem rzec moż­na, że wspól­no­to­wy, ale prze­cież za zna­czą­cym cią­gną się wszyst­kie mate­rial­ne kom­po­nen­ty wpły­wa­ją­ce nań: kształt sytu­acji, arty­ku­la­cja, dyna­mi­ka wypo­wie­dzi wyni­ka­ją­ce z uwa­run­ko­wań ciał. Jeśli one w pier­wot­nych aktach wpły­wa­ją na zna­cze­nie i rozu­mie­nie mowy, to nic dziw­ne­go, że musi­my sta­le czer­pać od innych – ina­czej nie mogli­by­śmy się poro­zu­mieć, a jed­no­cze­śnie zro­zu­mieć sie­bie. Bo choć Kopyt pisze, że „po pierw­sze nie jeste­śmy ale jestem” (s. 17), to nie wyni­ka to z jakie­goś uwiel­bie­nia indy­wi­du­ali­zmu, wręcz prze­ciw­nie – gdy jeste­śmy licze­ni jako jed­no, gaśnie poten­cjał róż­ni­cy, zle­wa­my się w jed­no, a cho­dzi nam o budo­wa­nie połą­czeń i wię­zów, któ­re mają utrzy­mać całą kon­struk­cję: „łącz­nie zawsze łącz­nie nigdy jako jed­no” (s. 26). Wspól­no­ta nie zna­czy jed­no, ale wie­le.

Ta cyr­ku­la­cja języ­ko­wa, fabry­ka prze­ra­bia­nia, jest po pro­stu pars pro toto spoj­rze­niem na sta­le prze­kształ­ca­ją­cą się rze­czy­wi­stość, w któ­rej każ­de­go poran­ka gotu­je­my te same parów­ki, ale pew­ne­go prze­sta­je­my, bo: 1) zabra­kło gazu; 2) zabra­kło nas. Dla­te­go dla Kopy­ta ludzie są poże­ra­ją­cy­mi świat mon­stra­mi, „cen­trum prze­ro­bu bio­ma­sy” (s. 33), któ­re swo­je bio­lo­gicz­ne pod­sta­wy prze­kła­da­ją na inne aspek­ty życia. Kon­su­mo­wa­nie nie sta­je się wytwo­rem ist­nie­ją­ce­go mode­lu pro­duk­cji, ale do nie­go dopro­wa­dzi­ło. Nie jeste­śmy tyl­ko pro­gra­mo­wa­ni na kon­sump­cję, ale tak­że dopro­wa­dza­my do efek­tyw­niej­sze­go zarzą­dza­nia nią nie­ja­ko we wła­snym inte­re­sie. Nie chcę przez to powie­dzieć, że ste­ru­je tutaj jakiś z góry okre­ślo­ny telos, ale cha­os zosta­je ujarz­mia­ny i wtła­cza­ny w porzą­dek spo­łecz­ny, w tej dwu­bie­gu­no­wej rela­cji, przy­po­mi­na­ją­cej mat­nię, z któ­rej być może nie ma już wyj­ścia.

Dla­te­go tak zna­czą­cy jest gest usta­na­wia­ją­cy, swo­iste Gene­sis całe­go tomu z wier­sza „para­dyg­mat”: „ktoś kie­dyś / zoba­czył ślad sto­py / i pomy­ślał czło­wiek” (s. 5) – to orga­ni­zo­wa­nie kole­in myśle­nia, w jakie zosta­je­my wtło­cze­ni. Roz­kwi­ta­ją­ce ścież­ki nie są dowol­ne, tyl­ko już pierw­szy ruch na plan­szy okre­śla poten­cjal­ność kolej­nych, któ­rych arbi­tral­nie jeste­śmy pozba­wie­ni w danym momen­cie. Cofa­nie się do nich nie daje moż­li­wo­ści dozna­nia ich w taki spo­sób, jak mogło być naszym udzia­łem w pier­wot­nej wer­sji – dro­ga zdą­ży­ła już się nie­co zazie­le­nić i nie­co skrę­cić. Dla­te­go napęd dia­lek­tycz­ny, z jakie­go wyra­sta ten tom, wadze­nie się z Heglem i jego następ­ca­mi, to nie jest zwy­kłe pod­słu­cha­nie języ­ka i powta­rza­nie go ze zmie­nio­ną skład­nią – Kopyt poka­zu­je, w jaki spo­sób nale­ży inge­ro­wać w język, któ­ry nale­ży do każ­de­go z nas, choć do niko­go w isto­cie, tak aby wyko­rzy­stać go do poten­cjal­nej zmia­ny rze­czy­wi­sto­ści. Stra­te­gia schi­zo­fre­ni­ka sta­je się jedy­ną słusz­ną, w obec­nym ukła­dzie sił, wal­ką o łącz­li­wość ze świa­tem, ze współ-sio­stra­mi i inny­mi agen­ta­mi. Sta­łe prze­kształ­ca­nie, nagi­na­nie, ale nie roz­pro­sze­nie, to tak­że pró­ba uciecz­ki przed współ­cze­sny­mi meto­da­mi pro­duk­cji, zdol­no­ścią kapi­ta­li­zmu do prze­chwy­ty­wa­nia poja­wia­ją­cych się w polu spo­łecz­nym zja­wisk. To tak­że moż­li­wość na poja­wie­nie się prze­strze­ni wymia­ny, wza­jem­ne­go naucza­nia, w koń­cu zakoń­cze­nie wier­sza „ziem­niak” brzmi: „bły­sko­tli­wą puen­tą będzie dal­sza wspól­na dro­ga / reor­ga­ni­za­cja mutu­alizm euge­ni­ka toż­sa­mość” (s. 11). W tym wypad­ku dru­gi wers jest fra­pu­ją­cy. Ze sta­nów roz­pro­szo­nych, prze­kształ­ceń, wymia­ny, docho­dzi do okre­śle­nia i skost­nie­nia warun­ków oraz pod­sta­wy ist­nie­nia. To taki typo­wy dzień z życia ziem­nia­ka, któ­ry włą­czo­ny do cyr­ku­la­cyj­ne­go mode­lu prze­twa­rza­nia pokar­mu raczej nie zmie­nia swo­jej roli poza wyni­ka­ją­cym z upły­wu mie­się­cy pomarsz­cze­niem i innym spo­so­bem przy­rzą­dze­nia, gdy sta­je się kata­li­za­to­rem dla wiecz­ne­go powra­ca­nia – mają­ca cechy sta­ło­ści toż­sa­mość będzie reor­ga­ni­zo­wa­na i z cza­sem po tro­chu, niczym ziem­niak, ze skór­ki obie­ra­na z nie­przy­sta­ją­cych do jądra nitek, łącz­ni­ków – aby móc sta­le roz­wi­jać swo­je kłą­cza, nie w dowol­ną stro­nę, ale okre­ślo­ną zwro­tem strzał­ki. Ja w tym tek­ście cały czas piszę o jakichś dro­gach, podró­żo­wa­niu wyty­czo­ną tra­są, któ­ra zosta­ła już uło­żo­na, a może tak napraw­dę „nie ma ścież­ki” (s. 5).

 

Dofi­nan­so­wa­no ze środ­ków Naro­do­we­go Cen­trum Kul­tu­ry w ramach Pro­gra­mu Ojczy­sty – dodaj do ulu­bio­nych 2019.

z nck