debaty / ankiety i podsumowania

Dwa, to znaczy trzy

Cezary Domarus

Głos Cezarego Domarusa w debacie "Poetyckie książki 2004".

strona debaty

Poetyckie książki 2004

Oczy­wi­ście nie znam wszyst­kich ksią­żek poetyc­kich, któ­re wyszły w 2004 roku (kto zna?) i z tej racji trud­no mi poku­sić się o tzw. pod­su­mo­wa­nie. Jed­nak moje luki nie są aż tak wiel­kie, a kil­ka słow­nych wznie­sień budzi wystar­cza­ją­ce zacie­ka­wie­nie, by poku­sić się o zda­nie małej rela­cji. Ogra­ni­czę się do dwóch tytu­łów, co do któ­rych w tej chwi­li mam pew­ność.

Po lek­tu­rach A.D. 2004 na pew­no zosta­nie mi w pamię­ci (i w tzw. „chę­ci do się­ga­nia”) Kopiec kre­ta Boh­da­na Zadu­ry. Zosta­nie, bo to potęż­na daw­ka trzeź­wej poezji, któ­ra na szczę­ście nie jest jakąś „odświęt­ną mową codzien­no­ści” pole­ca­ną przez gusto­twór­cze codzien­ni­ki – jest po pro­stu mową ze słów i sen­su. Do kogo ta mowa? To zale­ży ilu jest chęt­nych. Żyje­my w kra­ju, w któ­rym ludzie wolą upi­jać się sło­wa­mi, więc z chęt­ny­mi na trzeź­wą mowę może być kło­pot. Ale to chy­ba nie jest zmar­twie­nie poety. Róż­ni­ca mię­dzy pija­nym a trzeź­wym w poezji pole­ga mię­dzy inny­mi na róż­ni­cy w rozu­mie­niu poję­cia „moc­ne sło­wa”. W Kop­cu kre­ta jest wie­le moc­nych słów, ale z rodza­ju tych nie do zare­je­stro­wa­nia przez apa­rat per­cep­cji zala­nych w tru­pa. Odu­rze­ni kryp­to- i para­me­ta­fi­zy­ką, nano- i ultra­co­dzien­no­ścią, poło­że­niem i sie­dze­niem poko­leń oraz set­ką innych sytu­acji, insy­nu­acji, mają potem zbyt wiel­kie­go kaca, by wygra­mo­lić się ze swo­jej tajem­ni­czej, może nawet najem­ni­czej jam­ki. No ale poezja nie jest od tego, by sobie z nimi radzić. Chcia­łem przez to powie­dzieć, że trzeź­wa poezja nigdy nie mia­ła w tym kra­ju zbyt wiel­kich szans. Do kogo więc mowa z Kop­ca kre­ta? Odsy­łam. Zain­te­re­so­wa­nych odsy­łam.

Dru­ga książ­ka, któ­ra zaga­da­ła do mnie bar­dzo zde­cy­do­wa­nie, spra­wi­ła mi tym więk­szą przy­jem­ność, że do wcze­śniej­szych ksią­żek jej auto­ra pod­cho­dzi­łem z dystan­sem, nie wiem cze­mu. Tytuł Kalip­so, autor Adam Wie­de­mann. Zwiew­na i pre­cy­zyj­na, lek­ka i jed­no­cze­śnie spo­ro ważą­ca, nie­głu­pia (a piszę, że taka wła­śnie, bo nie chcę uży­wać tego sło­wa na „m”). Nie wiem też cze­mu w trak­cie lek­tu­ry nacho­dzi­ły mnie wspo­mnie­nia z lek­tur odża­ło­wa­nej i nie­od­ża­ło­wa­nej sta­ro­żyt­no­ści. Dużo powie­trza i cia­ło. Wier­sze dopię­te na ostat­ni guzik, wier­sze nie­co roz­pię­te, no i sam guzik, któ­ry nie ma na ple­cach praw­dy.

Trze­cia książ­ka na pew­no jesz­cze cze­ka na mnie w miej­scu, w któ­rym nie byli­śmy umó­wie­ni.