debaty / wydarzenia i inicjatywy

Dysfagicy i dysfaganci (w polemicznym trybie)

Jakub Skurtys

Głos Jakuba Skurtysa w debacie „Na scenie czy w polu”.

strona debaty

Na scenie czy w polu?

1. W pierw­szej oso­bie

Nie piszę tego tek­stu w odpo­wie­dzi na zaczep­kę, bo roz­po­czy­na­ją­cy deba­tę esej Mać­ka Topol­skie­go „To wypluj­cie” nie dotknął mnie oso­bi­ście. Ze wszyst­kich wymie­nio­nych, któ­rym „obry­wa się” za Zebra­ło się śli­ny oraz Kanon nowej poezji zaan­ga­żo­wa­nej w piśmie „Prze­rzut­nia”, przy obu pro­jek­tach mia­łem udział naj­mniej­szy. Topol­ski poru­sza jed­nak pro­blem tzw. „mło­dej kry­ty­ki zaan­ga­żo­wa­nej”, któ­ra skon­stru­owa­ła podob­no w ostat­nich latach poję­cie tzw. „mło­dej (pol­skiej) poezji zaan­ga­żo­wa­nej”, i to wła­śnie sto­pień arbi­tral­no­ści tego gestu będzie tema­tem dys­ku­sji. Niby zga­dzam się z pew­ny­mi usta­le­nia­mi, niby ist­nie­nie cze­goś takie­go jak poezja zaan­ga­żo­wa­na i zaan­ga­żo­wa­na kry­ty­ka o lewi­co­wych sym­pa­tiach nie wzbu­dza we mnie żad­nych wąt­pli­wo­ści, zwłasz­cza jako rodzaj kry­tycz­no­li­te­rac­kie­go uprosz­cze­nia, kon­stru­owa­ne­go w odpo­wie­dzi na zasta­ną sytu­ację, odzy­sku­ją­ce­go dla lite­ra­tu­ry pew­ne pola dys­ku­sji oraz kon­kret­ne spo­so­by ich ogry­wa­nia w wier­szach. Niby pod­pi­su­ję te same mani­fe­sty i opi­su­ję tych samych poetów, któ­rych ‒ podob­nie jak redak­to­rzy Zebra­ło się śli­ny ‒ przede wszyst­kim lubię czy­tać, a sko­ro lubię, to sta­wiam sobie pyta­nie: dla­cze­go? Pyta­nie to znaj­du­je oczy­wi­ście odpo­wiedź w mojej wraż­li­wo­ści spo­łecz­nej, poko­le­nio­wej i este­tycz­nej, któ­ra z kolei jest wyni­kiem takiej a nie innej edu­ka­cji w dzie­dzi­nie lite­ra­tu­ry i filo­zo­fii.

Coś każe mi zatem naj­pierw pytać: „jak jest wiersz?”, „jak dzia­ła?”, niż z któ­rej ide­olo­gicz­nej stro­ny wywa­ża drzwi (może to wpływ Lirycz­nych nar­ra­cji jako pew­ne­go mode­lu aka­de­mic­kiej kry­ty­ki). Jeśli zaś z powyż­szych pytań wycią­gam roz­strzy­gnię­cia ide­owe, stoi za tym pro­ste prze­ko­na­nie: ani kry­ty­ka, ani poezja nie są nie­win­ne i bez­rad­ne, bo język to pod­sta­wo­we narzę­dzie two­rze­nia świa­ta. Wolę zatem lite­ra­tu­rę, któ­ra mówi o pro­ble­mach spo­łecz­nych i cywi­li­za­cyj­nych, o miej­scu słab­szych, o wyklu­cze­niach i prze­ocze­niach, od takiej, któ­ra wzru­sza lub poru­sza wyłącz­nie kwe­stie meta­fi­zycz­ne i śle­dzi, jak śmier­tel­ne „ja” paru­je się z Bogiem. Wybie­ram poza tym na ogół poezję o lewi­co­wej wraż­li­wo­ści i takich sym­pa­tiach, bo ‒ jak więk­szość współ­cze­snych kry­ty­ków ‒ wolę afir­mo­wać, niż nego­wać, poświę­cić te kil­ka­na­ście godzin opi­sa­niu zna­cze­nia poema­tu Góry czy wier­sza Wit­kow­skiej, niż nud­ne­mu (z moje­go este­tycz­ne­go i ide­olo­gicz­ne­go punk­tu sie­dze­nia) roz­mon­to­wy­wa­niu struk­tur języ­ko­wych Tade­usza Dąbrow­skie­go czy Bron­ki Nowic­kiej. Po trze­cie wresz­cie, wybie­ram lite­ra­tu­rę (i kry­ty­kę), w któ­rej coś dzie­je się z języ­kiem, a pro­ce­sów tych nie da się do koń­ca wyja­śnić, samą poli­tycz­ność tek­stu postrze­gam bowiem nie jako opo­wie­dze­nie się po jed­nej ze stron kon­flik­tu, ale jako zdol­ność wywo­ły­wa­nia i roz­mon­to­wy­wa­nia pro­stych opo­zy­cji.

W ostat­niej poetyc­kiej poła­jan­ce mię­dzy Mają Staś­ko a Mar­ci­nem Sen­dec­kim sta­ram się więc zro­zu­mieć argu­men­ty obu stron[1], i choć bliż­sza pozo­sta­je mi nie­jed­no­znacz­ność fra­zy Fok­sa, niż temat Dymiń­skiej, jak­kol­wiek zaan­ga­żo­wa­ny by nie był, podzie­lam pogląd Staś­ko: koniec z mitem jed­no­ści. Wia­ra w eman­cy­pa­cyj­ną moc lite­ra­tu­ry może jest sta­ro­świec­ka i naiw­na, ale pozwa­lam sobie na nią, choć­by pra­wem mło­do­ści, prze­ciw­ko gło­som „doj­rza­łych”, „nauczo­nych doświad­cze­niem”, „zre­zy­gno­wa­nych”, „nie­chęt­nych” lub „zastra­szo­nych” (wiem: przy­wi­lej bycia na aka­de­mii jest tu nader istot­ny), oraz tych, któ­rzy bro­nią libe­ral­ne­go kon­sen­su­su este­tycz­ne­go wedle zasa­dy „przede wszyst­kim wiersz” i logi­ki „mało nas, nie kłóć­my się”.

Nie­spe­cjal­nie dotknię­ty zatem szki­cem Topol­skie­go i nie­spe­cjal­nie wywo­ła­ny do odpo­wie­dzi, a raczej odpo­wia­da­ją­cy na zapro­sze­nie, bo żywioł pole­mi­sty jest mi ‒ ina­czej niż Staś­ko czy Kacz­mar­skie­mu ‒ obcy, wyjąt­ko­wo zmie­nię zasa­dy: pokłóć­my się, kar­ty na stół. To też dobra oka­zja, żeby odpo­wie­dzieć: Kin­dze Dunin (cze­mu nie ma Jasia Kape­li?), Bła­że­jo­wi War­koc­kie­mu (gdzie są wier­sze LGBTQ?), Rafa­ło­wi Gawi­no­wi, Moni­ce Brą­giel i całe­mu gro­nu recen­zen­tów wspo­mnia­nej już anto­lo­gii Zebra­ło się śli­ny, któ­rych szki­ce czy­tam z zain­te­re­so­wa­niem, a któ­rym poli­tycz­ny cha­rak­ter gestów byłej eki­py „Prze­rzut­ni” wydał się bądź to zbyt dotkli­wy, bądź też za sła­bo umo­ty­wo­wa­ny. Te bowiem dwa głów­ne zarzu­ty uda­ło mi się wycią­gnąć z wie­lo­krot­nej lek­tu­ry ese­ju Mać­ka: „nie­chluj­ność gestu” zaan­ga­żo­wa­nych kry­ty­ków szła w parze z ich sil­nym, poli­tycz­nym pra­gnie­niem wła­dzy nad lite­rac­kim podwór­kiem.

2. Nie­chaj pły­nie śli­na

Zacznę jed­nak od zaba­wy. Topol­ski zręcz­nie nawią­zu­je do Zebra­ło się śli­ny (któ­ry to cytat podo­bał mi się, gdy jesz­cze zgła­sza­łem akces do same­go pro­jek­tu, więc i teraz będę go bro­nił) tytu­łem swo­je­go ese­ju: „To wypluj­cie”. Hasło to po dwa­kroć para­dok­sal­ne. Przy­po­mnę wiersz Kon­ra­da Góry jego soki zale­wa­ją kraj ust, z któ­re­go cytat ten pocho­dzi:

naród, komen­da stój.
Zebra­ło się śli­ny. – Mia­łem
chle­ba. – opo­wie­dział chło­piec
zatrzy­ma­ny w roz­wo­ju, zamia­tał
uli­cę za pie­nią­dze mniej­sze niź­li
na niej leżą. – Mia­łem ryb.

Komu zatem „zebra­ło się” tej śli­ny? Nam, kry­ty­kom? Im, poetom, w imie­niu któ­rych podob­no mówi­my? Otóż nie. Śli­ny zebra­ło się nie­peł­no­spraw­ne­mu chłop­cu, któ­ry zamia­ta uli­ce, z tym samym pre­kar­nym sta­tu­sem, co przy­wo­ły­wa­ni przez Staś­ko poeci. Na pozio­mie seman­ty­ki jego figu­ra wywo­łu­je jed­nak rów­no­cze­śnie dwa fra­ze­olo­gi­zmy, odsy­ła­ją­ce nas do gło­du: „głod­ne­mu chleb na myśli” oraz „ślin­ka ciek­nie” (na myśl o jedze­niu). To, że jego (s)kraj ust sta­je się rów­no­cze­śnie naszym „kra­jem ust”, Pol­ską pomó­wień i prze­mil­czeń, to już poetyc­kie, twór­cze nad­uży­cie skład­ni przez sam wiersz. Co wię­cej, tekst pro­wa­dzi nas od śli­ny, któ­ra wstrzy­mu­je pochód, do powo­dzi, któ­ra w ‘97 prze­la­ła się przez Wro­cław. Czy jego (chłop­ca) śli­na będzie kie­dyś czymś takim jak rze­czo­na powódź? Czy w koń­cu prze­le­je się jego gniew? Czy usta są raczej tamą, a nasza mała poetyc­ka repu­bli­ka wię­zie­niem? Wra­ca­jąc zaś do Topol­skie­go, jeśli zebra­ło się śli­ny ‒ prze­mil­czeń, bez­rad­no­ści i śle­po­ty, gnie­wu czy absma­ku ‒ może w ten wła­śnie spo­sób zosta­ła wyplu­ta: w wier­szach „poetów zaan­ga­żo­wa­nych”? W anto­lo­gii pod redak­cją? W przed­mo­wie i kil­ku szki­cach? Naplu­te, zakle­pa­ne, jak to na podwór­ku.

Sama śli­na przy­wo­dzi jed­nak na myśl rów­nież inny kon­tekst: oplu­wa­nia, wyklu­cza­nia, trwo­nie­nia, gada­nia bzdur („co śli­na na język przy­nie­sie”), z cze­go sko­rzy­sta­ło wie­lu recen­zen­tów anto­lo­gii. Przed­nio. Wie­my wszak, jak bar­dzo łobu­zer­skie, pfe, pro­le­ta­riac­kie to zacho­wa­nie: pluć, splu­wać. A nuż jakie­muś sza­cow­ne­mu gre­mium spad­nie na buty! Kto to wyczy­ści? Ów chło­piec z wier­sza? On ma już swój cokół. Zatem lek­cja na dziś: pluć jest nie­este­tycz­nie, z kul­tu­rą, a zwłasz­cza poetyc­ką, nie ma to nic wspól­ne­go.

Jeśli zatem chce­cie nale­żeć do kul­tu­ral­nych „elit”, może war­to się powstrzy­mać? Może lepiej śli­nę prze­łknąć i pogo­dzić się z tym, że ist­nie­je dziś poezja szcze­gól­nie wyczu­lo­na na pro­ble­my spo­łecz­ne, że są auto­rzy o lewi­co­wej wraż­li­wo­ści i tacy też kry­ty­cy, któ­rzy będą o nich pisać? Że anto­lo­gia była nie­do­sko­na­ła, bo (na szczę­ście) nicze­go nie roz­strzy­ga, ale sam gest jest zasad­ny? Zawłasz­cza poetyc­kie podwór­ko? Gra o wła­dzę i sym­bo­licz­ny kapi­tał? Może zatem już czas podwór­ko odzy­skać, tak jak oni (Kacz­mar­ski, Koron­kie­wicz, Staś­ko, Kuja­wa) zaczę­li je kil­ka lat temu reor­ga­ni­zo­wać po wes­tchnie­niach Paw­ła Próch­nia­ka, Pio­tra Śli­wiń­skie­go, Maria­na Sta­li, po wszech­obec­nym na wszyst­kich pozio­mach edu­ka­cji prze­ko­na­niu, że wiersz powi­nien doty­czyć wyłącz­nie spraw ducha i uczuć, po wciąż powta­rza­nych na uczel­niach tezach o apo­li­tycz­no­ści rocz­ni­ków 90’ czy nazbyt uprasz­cza­ją­ce­mu rozu­mie­niu samej poli­tycz­no­ści (to z kolei wciąż nie­od­ku­pio­na wina Igo­ra Stok­fi­szew­skie­go)? Zapra­szam Mać­ku, a tym­cza­sem pro­po­nu­ję prze­ły­kać, mimo wszyst­ko prze­ły­kać, bo lite­rac­ka dys­fa­gia to cho­ro­ba znacz­nie poważ­niej­sza, niż zadła­wie­nie się Der­ri­dą (z grzecz­no­ści przy­po­mnę wcze­sne­go Sław­ka, a nie póź­ne­go Topol­skie­go).

Na mar­gi­ne­sie w szki­cu o Dan­ke Domi­ni­ki Dymiń­skiej Prze­my­sław Cza­pliń­ski zapro­po­no­wał nie tak daw­no dwie figu­ry, któ­re prze­niósł z pola scho­rzeń psy­chicz­nych, dowar­to­ścio­wał je i kazał nam się w nich przej­rzeć. Jed­ną była ano­rek­tycz­ka, dru­gą zaś buli­micz­ka. Przy­to­czę ten z pozo­ru tyl­ko kurio­zal­ny frag­ment:

buli­mia to tak­że posta­wa poznaw­cza. Zwra­ca­nie pokar­mów to coś w rodza­ju zyski­wa­nia nie­za­leż­ne­go osą­du poprzez oddzie­la­nie się świa­ta. Praw­dzi­wą nie­za­leż­ność wzglę­dem rze­czy­wi­sto­ści, wzglę­dem pokus i sma­ków, pokar­mów i darów, mogą zacho­wać tyl­ko ano­rek­tycz­ka i buli­micz­ka: pierw­sza, bo odma­wia jakie­go­kol­wiek kon­tak­tu, dru­ga, bo odma­wia róż­ni­co­wa­nia i zatrzy­my­wa­nia. Buli­micz­ka wie, że aby świat zro­zu­mieć, trze­ba się od świa­ta oddzie­lić. Aby zaś od świa­ta się odizo­lo­wać, trze­ba go zwró­cić. Gdy­by Kar­te­zjusz prze­my­ślał spra­wę cia­ła, mógł­by powie­dzieć: „vomi­to ergo sum”. Rzy­gam, więc jestem.

Zacho­waj­my odro­bi­nę kry­ty­cy­zmu wzglę­dem tego, prze­szar­żo­wa­ne­go nie­co gestu. Wszak buli­micz­ka u Cza­pliń­skie­go wie lepiej, a ano­rek­tycz­ka zapew­nie nie cier­pi na żad­ne zabu­rze­nia, tyl­ko świa­do­mie się wyrze­ka. Rozu­miem, że oba te sta­ny moż­na roz­pa­try­wać socjo­lo­gicz­nie i meta­fo­rycz­nie zara­zem, zwłasz­cza jeśli jest się wzię­tym kry­ty­kiem lite­rac­kim i pro­fe­so­rem UAM, ale to wciąż zabu­rze­nia. Nie sądzę, żeby takiej aku­rat pod­sta­wy dla rozu­mu poszu­ki­wał Kar­te­zjusz. Ale co może wie­dzieć Kar­te­zjusz, sko­ro nie prze­my­ślał spraw cia­ła…

Twier­dzę tym­cza­sem, że tak jak „epi­ste­micz­na” ano­rek­tycz­ka i buli­micz­ka są wzor­co­wy­mi figu­ra­mi dla pono­wo­cze­sno­ści, jed­na odma­wia bowiem przy­swa­ja­nia infor­ma­cji już na pozio­mie same­go pra­gnie­nia, dru­ga kom­pul­syw­nie zwra­ca, żeby infor­ma­cji nie przy­swo­ić, tak dys­fa­gik jest w pono­wo­cze­sno­ści figu­rą intru­za, zrzę­dli­we­go i wiecz­nie nie­za­do­wo­lo­ne­go. Chciał­by zjeść swo­ją por­cję lodów, ale ma pro­ble­my z jej prze­łknię­ciem. Nic w tym śmiesz­ne­go, bo za wszyst­ki­mi trze­ma kry­ją się poważ­ne scho­rze­nia. Ano­rek­tycz­ka blo­ku­je pod­sta­wo­wy, libi­dal­ny impuls i wszel­ką prze­mia­nę mate­rii, buli­micz­ka pato­lo­gicz­nie kon­ser­wu­je sie­bie, usu­wa­jąc bez war­to­ścio­wa­nia, dys­fa­gik zaś bar­dzo chciał­by włą­czyć się w pro­ces rozu­mie­nia i przy­swo­ić tre­ści, ale coś mu to utrud­nia; tak jak­by ktoś wło­żył mu kij w szpry­chy her­me­neu­tycz­ne­go koła, jakieś złe dzie­cia­ki z podwór­ka zabra­ły rower, a jego por­cję lodów zjadł star­szy brat. Pro­blem dys­fa­gi­ka z prze­łknię­ciem pew­nych tre­ści jest więc nie tyl­ko nie­bez­piecz­ny, ale i fru­stru­ją­cy: stwa­rza poczu­cie izo­la­cji od świa­ta, któ­rej ten wca­le nie chce, sta­je się zatem ofia­rą wła­snej nie­moż­no­ści przy­swa­ja­nia. Każ­dy kęs prze­żu­wa tak dłu­go, aż ten stra­ci kon­sy­sten­cję i smak. Zga­ga odbi­ja się raz to poczu­ciem roz­go­ry­cze­nia i roz­cza­ro­wa­nia, skut­ku­ją­cym nie­chę­cią wobec wszel­kich pojęć i kate­go­ry­za­cji, innym razem poję­cio­wą czkaw­ką. Oba te sta­ny przy­wo­dzą mi na myśl obraz kry­ty­ki, za któ­rą nie prze­pa­dam: bądź to opie­ra­ją­cej osąd na wła­snym urze­cze­niu, anty­in­te­lek­tu­al­nej, impre­syj­nej i prze­wraż­li­wio­nej, bądź też popi­su­ją­cej się teo­re­tycz­nym nad­dat­kiem i sty­li­stycz­ną ekwi­li­bry­sty­ką, chcą­cej rów­nać raczej do Der­ri­dy niż Wyki czy Błoń­skie­go.

3. Hej, towa­rzy­sze!

Dru­ga spra­wa, któ­ra wywo­ła­ła mnie do odpo­wie­dzi, to reto­rycz­na stra­te­gia ese­ju Topol­skie­go. Zacy­tu­ję sam począ­tek tek­stu, bo gdy już przedar­łem się przez splot oko­licz­no­ści „sprzy­ja­ją­cych” i „nie­sprzy­ja­ją­cych” (osta­tecz­nie nie wiem, któ­re uła­twi­ły zawłasz­cza­ją­cy gest kry­ty­kom, a któ­re raczej pod­kre­śla­ją bez­ce­lo­wość tego gestu), tra­fi­łem na takie oto wyło­że­nie zasad­no­ści całej pole­mi­ki:

w tym tek­ście nie będą nas inte­re­so­wać wier­sze (przy­naj­mniej nie bez­po­śred­nio), nie zamie­rza­my pro­po­no­wać nowych inter­pre­ta­cji wier­szy uzna­nych za „zaan­ga­żo­wa­ne” (to jest do zro­bie­nia), nie chce­my zmie­niać pro­po­no­wa­ne­go kano­nu (ten nale­ży cią­gle poda­wać w wąt­pli­wość). Pra­gnie­my przede wszyst­kim zająć się kry­ty­ką kon­kret­nych tek­stów kry­tycz­nych.

Jeśli już kry­ty­ko­wać aka­de­mic­kość wcze­śniej wspo­mnia­nych gło­sów lub całe­go kon­cep­tu „poezji zaan­ga­żo­wa­nej”, może war­to prze­pro­wa­dzić to sty­lem nie­co mniej aka­de­mic­kim? Kto jest bowiem tym „my”? Ani „my-my”, tzw. zaan­ga­żo­wa­ni, ani „wy-wy”, kry­tycz­ni i scep­tycz­ni, nie pra­gnie­my chy­ba zbio­ro­wo? Całość wypo­wie­dzi przy­po­mi­na przez to raczej inter­ne­to­we żar­ty w sty­lu „ja papież ty papież Pol­ska papież” i nie pozwa­la potrak­to­wać się w peł­ni poważ­nie.

Kto kry­je się tym razem za licz­bą mno­gą, tak ład­nie uda­ją­cą zbio­ro­we nie­za­do­wo­le­nie, zbio­ro­we poczu­cie odpo­wie­dzial­no­ści i obiek­ty­wi­zu­ją­cy tryb pole­mi­ki? Albo zapy­tam ina­czej, mniej bez­po­śred­nio: czy­ich inte­re­sów bro­ni to „my”? Nie­aka­de­mic­kich, nie­pro­fe­sjo­nal­nych czy­tel­ni­ków? Cał­kiem nie­źle w takim razie orien­tu­ją się w robie­niu przy­pi­sów i bada­niach meta­kry­tycz­nych (pole­cam Kry­tycz­ne nie­po­rząd­ki Doro­ty Kozic­kiej, wzor­co­wą reali­za­cję gatun­ku), a w takim razie raczej nie potrze­bu­ją obro­ny przed zawłasz­cza­ją­cy­mi rucha­mi jakiejś tam grup­ki mło­dych kry­ty­ków. A może bro­ni się tu pol­skiej poezji? Jej poli­fo­nicz­no­ści i dyna­micz­ne­go obra­zu? Zapew­niam, że obraz jest dyna­micz­ny i tutaj, po stro­nie tzw. „zaan­ga­żo­wa­nych”, któ­rzy sami nie mogą się zde­cy­do­wać, bo jeden woli Mansz­taj­na, a dru­gi Taran­ka, bo jeden uwa­ża za naj­bar­dziej nie­do­czy­ta­ne­go Czer­ka­so­wa, a dru­ga skła­da wybór wier­szy Puł­ki lub wal­czy o cyber­ne­tycz­ną rewo­lu­cję i ujaw­nia pre­kar­ność ukry­tą pod płasz­czy­kiem este­tycz­ne­go samo­za­do­wo­le­nia. Z tego co pamię­tam, Staś­ko i ja bro­ni­li­śmy prac magi­ster­skich o Dyc­kim, Koron­kie­wicz o Sosnow­skim, a Kuja­wa o wide­opo­ezji z ukło­nem w stro­nę Cage’a, Kacz­mar­ski nic nie bro­nił, bo nie musiał, a Glo­so­witz wła­śnie dok­to­ry­zo­wa­ła się z roz­pra­wy o afek­tach u Pod­gór­nik, Wit­kow­skiej i Bar­giel­skiej. Mało? No to dodaj­my szki­ce i recen­zje o rocz­ni­kach sześć­dzie­sią­tych, o tek­stach Grze­bal­skie­go i Sośnic­kie­go, Pase­wi­cza i Wie­de­man­na, a zwłasz­cza już Fok­sa, Sen­dec­kie­go i Jar­nie­wi­cza. Przy­po­mi­nam sobie, że z uwa­gą pisa­łem też o Miło­będz­kiej, Zadu­rze, Som­me­rze czy Maty­wiec­kim, za innych mówić nie będę.

Czy cała pol­ska poezja jest zatem zaan­ga­żo­wa­na w zna­cze­niu, jakie pro­po­nu­ją wyżej wymie­nie­ni kry­ty­cy? Nie. Nie musi, nie powin­na wręcz. Na postu­lo­wa­ną kate­go­rię zaan­ga­żo­wa­nia skła­da się zespół czyn­ni­ków, decy­du­ją­cych o jej nie­ostro­ści i zara­zem wyczu­wal­nej w śro­do­wi­sku wspól­no­cie: poru­sza­nie tema­tów spo­łecz­nych, defi­nio­wa­nie same­go sie­bie w kon­tek­ście lewi­co­wej wraż­li­wo­ści lub akty­wi­zmu, świa­do­mość wła­sne­go sta­tu­su spo­łecz­ne­go w obrę­bie kapi­ta­li­stycz­ne­go podzia­łu pra­cy, ponad­to przy­na­leż­ność do pew­nej for­ma­cji lite­rac­kiej, któ­rej wspól­ne jest poczu­cie prze­war­to­ścio­wa­nia naj­pierw „bru­lio­nu”, a potem dyk­cji Sosnow­skie­go (któ­ry ‒ swo­ją dro­gą ‒ sam dosko­na­le ją w tym wszyst­kim wyprze­dza), wresz­cie: sym­pa­tie i anty­pa­tie poszcze­gól­nych kry­ty­ków.

Jeśli jed­nak gru­pa tak róż­nych, nie­zga­dza­ją­cych się co do metod i podejść ludzi zbie­ra pod wspól­ną ety­kie­tą gru­pę poetów, któ­rych dzie­li pra­wie wszyst­ko, ale któ­rzy chęt­nie przy­sta­ją na sam pomysł, to gest taki nie jest pró­bą stwo­rze­nia szko­ły, cho­dze­nia para­mi, ide­olo­gicz­ne­go uprasz­cza­nia czy zasła­nia­nia się pro­gra­mem, jak to zwy­kle mówi się o wszel­kich gru­po­wych wystę­pach na tym libe­ral­nie spa­czo­nym, indy­wi­du­ali­stycz­nym podwór­ku, tyl­ko dzia­ła­niem wyni­ka­ją­cym z podob­nej wraż­li­wo­ści i podob­nej dia­gno­zy lite­rac­kie­go pola: sta­gna­cji, nie­chę­ci do wyty­cza­nia nowych linii, roz­pro­sze­nia poetyc­kiej mapy na sze­reg grup-cza­so­pism i okre­śla­nych „na czu­ja” dyk­cji regio­na­li­stycz­nych, petry­fi­ko­wa­nia się mode­lu czu­łe­go, acz nie wno­szą­ce­go wie­le infor­mo­wa­nia o debiu­tach oraz wzdy­cha­nia nad bez­piecz­nie oko­pa­ny­mi rocz­ni­ka­mi sześć­dzie­sią­ty­mi.

Jeśli poezja się liczy, bo liczy się lite­ra­tu­ra ‒ a bez tej wia­ry może­my się od razu zamknąć w aka­de­mic­kich get­tach zdzi­wa­cza­łych pro­fe­so­rów, któ­rych kor­pu­sy prze­cha­dza­ją się po każ­dej z pol­skich uczel­ni ‒ to dla­te­go, że jest wciąż spo­so­bem myśle­nia o życiu, wyobra­ża­nia sobie innych moż­li­wo­ści, cza­sem pro­wa­dzi do obna­że­nia mani­pu­la­cji języ­ko­wych, a cza­sem dzia­ła bez­po­śred­nio i pozwa­la wyar­ty­ku­ło­wać gniew, opo­wie­dzieć o zmie­nia­ją­cej się sytu­acji i nie­zmie­nia­ją­cych się pro­ble­mach. „Język to sznur pod dzwon” ‒ tą fra­zą z wie­ko­we­go już wier­sza Góry mie­rzę swo­je tzw. zaan­ga­żo­wa­nie w kry­ty­ce lite­rac­kiej. To oczy­wi­ście spra­wa meta­fo­ry i ana­lo­gii, ale może czas (po Wyna­leźć codzien­ność, Tysiącu pla­te­au i Spo­łe­czeń­stwie Spek­ta­klu) potrak­to­wać te dwie figu­ry jako narzę­dzia poli­tycz­ne­go kon­flik­tu.

4. O tzw. kry­ty­kę pro­jek­tu­ją­cą

A teraz, na koniec, naj­waż­niej­sze pyta­nie: czym jest kry­ty­ka, jaka była i jaka być może? Dla przy­po­mnie­nia tym wszyst­kim, któ­rzy oskar­ża­ją Zebra­ło się śli­ny lub dzia­ła­nia „Prze­rzut­ni” o gest wyklu­cza­ją­cy, o uzur­po­wa­nie sobie pozy­cji, o prze­mil­cza­nie waż­nych poetów: kry­ty­ka wywo­dzi się w więk­szo­ści języ­ków euro­pej­skich z grec­kie­go cza­sow­ni­ka kri­ne­in, czy­li „roz­dzie­lać”, „odsie­wać”, „roz­strzy­gać”, „sądzić”. Jest źró­dło­wo sple­cio­na z podzia­łem i koniecz­no­ścią wybo­ru, a Kan­tow­ska Kry­ty­ka wła­dzy sądze­nia to z tej per­spek­ty­wy wręcz ple­onazm. Sama kry­ty­ka lite­rac­ka zaś w naszym, nowo­cze­snym rozu­mie­niu, zaczy­na się w oko­li­cach XVIII wie­ku, jako wywo­dzą­cy się z warstw miesz­czań­skich głos sprze­ci­wu wobec abso­lu­ty­zmu pań­stwa. Z cza­sem zwy­kli­śmy mówić o pro­jek­tu­ją­cej i spra­woz­daw­czej roli kry­ty­ki lite­rac­kiej, a ostat­nio ‒ jak się zda­je ‒ o tej pierw­szej zapo­mnie­li­śmy zupeł­nie. Jak przy­po­mi­na nam ponad­to Jan Gon­do­wicz we wstę­pie do książ­ki Pan tu nie stał, pole­mi­zu­jąc z Jerzym Stem­pow­skim, recen­zja lite­rac­ka u swo­ich źró­deł geno­lo­gicz­nych mia­ła cha­rak­ter inter­wen­cji i dzia­ła­nia poli­tycz­ne­go, wci­na­ją­ce­go się pomię­dzy tych, któ­rzy spra­wu­ją sym­bo­licz­ną wła­dzę, a tych, któ­rzy są zobo­wią­za­ni do jej respek­to­wa­nia:

Recen­zent jest zawia­dow­cą, mają­cym nawią­zać kon­takt z nie­świa­do­mym czę­sto sojusz­ni­kiem bądź roz­po­znać pod­stę­py wro­ga. W sumie­niu recen­zji jako gatun­ku lite­rac­kie­go tai się kon­te­sta­cja: nie spo­sób być kry­ty­kiem lite­rac­kim, nie będąc kry­ty­kiem ustroju[2].

Poroz­ma­wiaj­my zatem o kry­ty­ce pro­jek­tu­ją­cej, o jej poli­tycz­nym wymia­rze i o lęku rodzi­mych huma­ni­stów przed każ­dym sil­nym gestem.

Jed­nym z zarzu­tów Topol­skie­go wobec samej anto­lo­gii i pozo­sta­łych dzia­łań „kry­ty­ków zaan­ga­żo­wa­nych” (niech im, nam, czy komu tam, będzie tak na dru­gie) jest brak zde­fi­nio­wa­na teo­re­tycz­nych i histo­rycz­no­li­te­rac­kich ram zja­wi­ska „poezji zaan­ga­żo­wa­nej”, któ­rą przed­sta­wia się w Zebra­ło się śli­ny i Kano­nie.… Nie wiem, jaka pasja sta­re­go polo­ni­sty prze­mó­wi­ła przez Mać­ka, ale kry­ty­ka towa­rzy­szą­ca, feru­ją­ca wyro­ki i wyzna­cza­ją­ca nowe podzia­ły lite­rac­kie­go podwór­ka, doko­nu­ją­ca pobież­nych czę­sto war­to­ścio­wań i wymy­śla­ją­ca pro­duk­tyw­ne meta­fo­ry, nie jest, przy­naj­mniej w moim rozu­mie­niu, rów­no­znacz­na z histo­rycz­no­li­te­rac­ką syn­te­zą na potrze­by ostat­nie­go roku polo­ni­sty­ki (nie trze­ba się­gać do chy­bio­nych, ale ożyw­czych kie­dyś meta­for Karo­la Mali­szew­skie­go, wystar­czy spoj­rzeć, jak bar­dzo „kory­go­wał się” zawsze skłon­ny do syn­te­zy Cza­pliń­ski, np. mię­dzy Śla­da­mi prze­ło­mu a Pol­ską do wymia­ny).

Życie lite­rac­kie to pewien dyna­micz­ny pro­ces, odby­wa­ją­cy się w lepiej lub gorzej zorien­to­wa­nej prze­strze­ni. Może­my ją oczy­wi­ście przy­ci­nać, pisać słow­ni­ko­we hasła i defi­ni­cje, jak np. Krzysz­tof Bie­drzyc­ki do monu­men­tal­ne­go The Prin­ce­ton Encyc­lo­pe­dia of Poetry and Poetics (wyda­nie czwar­te), któ­ry w pol­skiej liry­ce po roku 1989 nie raczył wspo­mnieć o Andrze­ju Sosnow­skim i Euge­niu­szu Tka­czy­szy­nie-Dyc­kim. Może­my pisać pro­gra­my i tak przy­krę­cić śru­bę kry­te­riów war­to­ścio­wa­nia, że wła­ści­wie nie­moż­li­we będzie ich speł­nie­nie (że przy­po­mnę „Zwrot­ni­cę”, sko­ro już wcią­ga­my „Prze­rzut­nię”). Tyl­ko po co to wszyst­ko? Żeby sil­ny gest kry­tycz­ny, jakim zawsze jest wyda­nie anto­lo­gii, gru­po­wa­nie sie­bie lub poetów, uczy­nić jesz­cze sil­niej­szym, a przez to bar­dziej sier­mięż­nym? A może to wła­śnie siła tego gestu wzbu­dza taką nie­chęć? Raczej jego pod­ję­cie, niż celo­we nie­do­mknię­cie?

Jacek Guto­row (nie sądzę, żeby ktoś podej­rze­wał go o bycie kry­ty­kiem czy poetą zaan­ga­żo­wa­nym, w sen­sie pro­po­no­wa­nym przez byłych i obec­nych redak­to­rów „Prze­rzut­ni”) bro­nił się kie­dyś przed podob­ny­mi zarzu­ta­mi po wyda­niu Urwa­ne­go śla­du: „Uto­pia to syno­nim albo figu­ra nie­koń­czą­ce­go się postę­po­wa­nia. Dyna­mi­zmu ‒ bo nigdy nie docho­dzi­my do sed­na, któ­re jest zawsze gdzie indziej, powiedz­my przed nami ‒ a zara­zem abso­lu­ty­za­cji”. Naj­więk­szą zale­tą pod­ję­tych w obrę­bie „Prze­rzut­ni” i Zebra­ło się śli­ny… dzia­łań była dla mnie wła­śnie ich uto­pij­na spe­cy­fi­ka: nie tyle oddzie­la­ją­ca dobro od zła, jak impu­tu­je Topol­ski, bo nie o tej ran­gi meta­fi­zycz­nym geście mówi­my, ale przy­wra­ca­ją­ca moż­li­wość poeto­lo­gicz­ne­go i zara­zem poli­tycz­ne­go myśle­nia o wier­szach w obrę­bie moc­no sfor­ma­li­zo­wa­nej kry­ty­ki, otwar­cie wystę­pu­ją­cej prze­ciw­ko ten­den­cjom impre­sjo­ni­stycz­nym i anty­in­te­lek­tu­al­nym. Wyni­ka­ją­ce stąd (do)wartościowanie pew­nych poetów jest raczej pochod­ną moż­li­wo­ści lek­tu­ry, jakie stwa­rza­ją ich wier­sze, niż chę­cią prze­mil­cze­nia innych.

To miłe, że Maciek pofa­ty­go­wał się prze­czy­tać te kil­ka szki­ców ze stro­ny „Prze­rzut­ni”, któ­re weszły w skład Kano­nu nowej poezji zaan­ga­żo­wa­nej, pro­jek­tu tyleż waż­ne­go, co nie­po­waż­ne­go, już z nazwy sto­ją­ce­go w sprzecz­no­ści z dzia­ła­nia­mi poszcze­gól­nych kry­ty­ków, ale też jaw­nie godzą­ce­go w samo­de­kon­stru­ują­ce się, z zało­że­nia sła­be lite­ra­tu­ro­znaw­stwo ostat­nich dwóch dekad. Miło, że wło­żył tyle pra­cy w prze­ana­li­zo­wa­nie poszcze­gól­nych zdań w prze­czą­cych sobie wza­jem­nie ese­jach (np. bar­dziej for­ma­li­stycz­nej Koron­kie­wicz i per­for­ma­tyw­nie bojo­wej, socjo­lo­gicz­nej Staś­ko), i że posta­no­wił napi­sać swój szkic, roz­mon­to­wu­ją­cy kry­tycz­no­li­te­rac­ką kli­szę „poezji zaan­ga­żo­wa­nej”, poka­zu­jąc nie­do­cią­gnię­cia i prze­moc w afir­ma­tyw­nych gestach.

Kanon jako taki, podob­nie jak archi­wum ‒ przy­po­mi­na Topol­ski, na wszel­ki wypa­dek, a jak­że, odsy­ła­jąc czy­tel­ni­ka do auto­ry­te­tu Jacques’a Der­ri­dy ‒ zawie­ra­jąc w sobie kon­kret­ny, usta­lo­ny, wska­za­ny zbiór tek­stów (kul­tu­ry) jest kon­struk­cją wyklu­cza­ją­cą, któ­ra pozo­sta­wia poza swo­im obrę­bem tych, któ­rzy są (poetyc­ko) „nie­sły­sza­ni”, a więc nie zosta­li przez insty­tu­cję posia­da­ją­cą moc per­for­ma­tyw­ną „uświę­ce­ni” ze wzglę­du na swo­ją siłę. Z jed­nej stro­ny mamy do czy­nie­nia z poetą poli­tycz­nym uni­ka­ją­cym haseł czy słów-klu­czy, z dru­giej z kry­ty­kiem lite­rac­kim sta­wia­ją­cym na hasło­wość, na prze­ce­nie­nie sło­wa „(poli­tycz­ne) zaan­ga­żo­wa­nie” i sta­wia­nia jed­nych poetów wyżej od innych.

Pro­ble­ma­tycz­ne są zatem ‒ jak rozu­miem ‒ zwłasz­cza kry­te­ria wybo­ru tych a nie innych poetów. Kacz­mar­ski i Koron­kie­wicz stwo­rzy­li w Zebra­ło się śli­ny… dość topor­ną kon­struk­cję, ale może nie dało się jej ina­czej napi­sać, co wypunk­to­wał Topol­ski:

pre­zen­to­wa­ni poeci są tymi, któ­rzy redak­to­rzy lubią czy­tać, któ­rych naj­bar­dziej cenią i uwa­ża­ją za naj­bar­dziej obie­cu­ją­cych „nie­za­leż­nie od ich sto­sun­ku do kate­go­rii zaan­ga­żo­wa­nia”. To sło­wo „nie­za­leż­nie” jest wyłącz­nie zasło­ną dym­ną, gdyż poeci i poet­ki two­rzą­cy poezję zaan­ga­żo­wa­ną są zara­zem naj­cie­kaw­szy­mi, a są „naj­cie­kaw­si” (naj­lep­si, naj­sil­niej­si) wyłącz­nie przez fakt gustu redak­to­rów. Daje to pro­ste subiek­tyw­ne rów­na­nie: zaan­ga­żo­wa­ni = naj­lep­si / naj­lep­si = zaan­ga­żo­wa­ni.

Nie wiem, czy sło­wo „nie­za­leż­nie” rze­czy­wi­ście ma w przed­mo­wie do Zebra­ło się śli­ny taką moc ukry­wa­nia rów­nań. Zamiast zakła­dać, że redak­to­rzy (jako auto­rzy wybo­ru) i auto­rzy ese­jów prze­ma­wia­ją jed­nym gło­sem, cechu­je ich ten sam gust, a zatem ich subiek­tyw­ny wybór (nasi poeci) zaczy­na legi­ty­mi­zo­wać war­to­ścio­wa­nie (naj­lep­si) i zara­zem nową kate­go­rię kry­tycz­no­li­te­rac­ką (zaan­ga­żo­wa­ni), war­to by roz­wa­żyć inną opcję. Sko­ro nie ma pro­gra­mu kry­ty­ki zaan­ga­żo­wa­nej, nie ma defi­ni­cji poezji zaan­ga­żo­wa­nej, sko­ro kanon zawie­ra pięć inter­pre­ta­cji i raczej z kano­nów się naśmie­wa, a sami kry­ty­cy otwar­cie mówią rów­no­cze­śnie o odczu­ciach, inten­cjach, pre­fe­ren­cjach lek­tu­ro­wych itd., to i wybór poetów do anto­lo­gii rów­nież jest wyni­kiem kom­pro­mi­sów, połą­czo­nych z moż­li­wo­ścia­mi wydaw­nic­twa i bra­kiem jakich­kol­wiek dota­cji, nie zaś w tajem­ni­cy obmy­ślo­nym zama­chem na pol­ską lite­ra­tu­rę naj­now­szą.

Jeśli zaś cho­dzi o to, któ­rych poetów wyróż­nia sama kate­go­ria zaan­ga­żo­wa­nia, odpo­wiedź jest dla mnie banal­nie pro­sta i powta­rza argu­men­ty Kacz­mar­skie­go z przed­mo­wy do Zebra­ło się śli­ny: w tej chwi­li naj­cie­kaw­szych, a gdy­by kate­go­rii nie było, pisał­bym o nich z podob­nym zain­te­re­so­wa­niem i uwa­gą. Potrze­bu­jesz, Mać­ku, prze­pra­szam, potrze­bu­je­cie (towa­rzy­sze?) innych kate­go­rii, wyróż­nia­ją­cych innych poetów i dowar­to­ścio­wu­ją­cych ich na innej zasa­dzie? Ponow­nie: zapra­szam do wymy­śla­nia, do pra­cy rów­no­cze­śnie nad wier­sza­mi i poję­cia­mi, jak rozu­miał to Gil­les Deleu­ze, do takiej więc, jakiej pod­jął się np. Kacz­mar­ski w cyklu ese­jów na łamach „Arte­rii”. Jak na razie nie widzę jed­nak na tym podwór­ku kogo­kol­wiek, kto zamiast grze­ba­nia paty­kiem w zie­mi zapro­po­no­wał­by sadze­nie nowych drze­wek. Na naj­cie­kaw­szą gru­pę opo­zy­cyj­ną wobec aka­de­mic­kich stan­dar­dów, for­ma­li­stycz­nych ana­liz, ide­owe­go skrzy­wie­nia „kry­ty­ków zaan­ga­żo­wa­nych” oraz ich doraź­ne­go podej­ścia, wyra­sta tym­cza­sem face­bo­oko­wa eki­pa „Poroz­ma­wiaj­my o poezji”, któ­ra raczej nie zamie­rza wyda­wać ksią­żek z ese­ja­mi ani histo­rycz­no­li­te­rac­kich mono­gra­fii.

Nie wiem, czy któ­re­muś z poetów zebra­nych w anto­lo­gii lub oma­wia­nych przy róż­nych oka­zjach zaszko­dzi­ła dotąd kate­go­ria zaan­ga­żo­wa­nia. Jed­ni przy­zna­wa­li się do niej sami, dru­dzy musie­li się potem tłu­ma­czyć lub pro­ble­ma­ty­zo­wać ją na swój spo­sób, co i tak wyda­je mi się pro­duk­tyw­ne i inspi­ru­ją­ce w kra­ju, w któ­rym poezja pozo­sta­je spra­wą pry­wat­ną: indy­wi­du­al­nej dys­po­zy­cji, samot­ne­go geniu­szu, nie­wy­tłu­ma­czal­nej wraż­li­wo­ści. Że Góra róż­ni się od Wit­kow­skiej? Tego wła­śnie doty­czy każ­da recen­zja i każ­dy szkic wspo­mnia­nych kry­ty­ków. Że mają coś wspól­ne­go? Cza­sem war­to pod­jąć się i tego rodza­ju opi­su, a wyda­je mi się, że Topol­ski chęt­nie spró­bo­wał­by zno­wu swo­ich sił w pew­ne­go rodza­ju syn­te­zie, w jakimś mniej „nie­cier­pli­wie i nie­chluj­nie powo­ła­nym pro­jek­cie kry­tycz­no­li­te­rac­kim”. Zachę­cam, bo kry­ty­ka potrze­bu­je ich tak samo, jak wni­kli­wych szki­ców o jed­nym wier­szu czy pole­micz­nych wobec sie­bie recen­zji.


[1]Staśko poda­ła w szki­cu z „Kry­ty­ki Poli­tycz­nej” przy­kład Dar­ka Fok­sa i Mar­ci­na Sen­dec­kie­go, jako poetów nie­podej­mu­ją­cych w wier­szach tema­ty­ki spo­łecz­nej (powo­łu­jąc się zresz­tą głów­nie na panel dys­ku­syj­ny z ich udzia­łem), w prze­ci­wień­stwie do Jasia Kape­li i Domi­ni­ki Dymiń­skiej. Odpo­wie­dział na to w „Nowych Książ­kach” Mar­cin Sen­dec­ki, okre­śla­jąc ją mia­nem współ­cze­snej Mela­nii Kier­czyń­skiej i przy­wo­łu­jąc iro­nicz­ny „śmiech Fok­sa” jako arbi­tra ele­gan­cji prze­ciw­ko ide­olo­gicz­nym urosz­cze­niom wobec lite­ra­tu­ry. Cały pro­blem pole­ga na tym, że zarów­no w moim odczu­ciu, jak i chy­ba więk­szo­ści wywo­ła­nych przez Topol­skie­go do gło­su kry­ty­ków, to wła­śnie Foks pre­zen­tu­je jed­ną z naj­cie­kaw­szych w swo­im poko­le­niu wizji poli­tycz­no­ści lite­ra­tu­ry, i choć do gro­na „mło­dych poetów zaan­ga­żo­wa­nych” z pew­no­ścią go zali­czyć nie moż­na, to jego dia­log z sytu­acjo­ni­zmem i Debor­dem zasłu­gu­je na uwa­gę każ­de­go lewi­co­wo zorien­to­wa­ne­go kry­ty­ka. Staś­ko zakre­śla jed­nak nie­co inny, bar­dziej socjo­lo­gicz­ny obraz „poezji zaan­ga­żo­wa­nej” (czy ta defi­ni­cja jest wystar­cza­ją­co pre­cy­zyj­na, Mać­ku?): „Poezja gra kul­tu­rę «wyso­ką», ale poet­ki i poeci nie są eli­tą. Nie mają sze­ro­kiej moż­li­wo­ści zabie­ra­nia gło­su, pra­cu­ją w zamknię­tej prze­strze­ni, któ­rej reguł nie są w sta­nie usta­lać, na nie­sta­bil­nych for­mach zatrud­nie­nia, wyklu­cze­ni z sys­te­mu ubez­pie­cze­nio­we­go i eme­ry­tal­ne­go. Podob­nie jak cały pre­ka­riat. «Umo­wa o dzie­ło» doty­czy w takim samym stop­niu sprzą­ta­nia uni­wer­sy­te­tu, jak i wytwa­rza­nia wier­szy – ani jed­no, ani dru­gie nie jest dzie­łem czy arcy­dzie­łem, lecz codzien­ną pra­cą. (…) I dokład­nie dla­te­go tak rozu­mia­na poezja – poezja zaan­ga­żo­wa­na – jest rze­czy­wi­ście uni­wer­sal­na. Nie doty­czy wyłącz­nie uprzy­wi­le­jo­wa­nej szaj­ki decy­du­ją­cych, lecz repre­zen­tu­je szer­sze gru­py spo­łecz­ne, któ­re czę­sto nie mają do gło­su pra­wa czy dostę­pu”.
[2] J. Gon­do­wicz, Gene­alo­gia recen­zen­ta, [w:] Pan tu nie stał. Arty­ku­ły dru­giej potrze­by, War­sza­wa 2011, s. 14. Po wię­cej tego typu histo­rii, a tak­że tego, jakie zna­cze­nie w two­rze­niu się pro­fe­sji kry­ty­ka lite­rac­kie­go miał gust oraz wia­ra w „zdro­wy roz­są­dek” (com­mon sen­se), odsy­łam do The Func­tion of Cri­ti­cism Terry’ego Eagle­to­na.