Dystanse i diapazony
Maciej Woźniak
Głos Macieja Woźniaka w debacie „Biurowe książki 2018 roku”.
strona debaty
Biurowe książki 2018 roku: wprowadzenieZa oknem grudzień jeszcze dycha, w obu skrzynkach, elektronicznej i zielonej na furtce, wciąż mi lądują ostatnie poetyckie wieści, ale to już ten moment, by westchnąć, że rok 2018 właśnie się wypisał. W Biurze (czy może z Biura?) wypisał się kilkunastoma książkami, o których najchętniej powiedziałbym, że są pięknie różne. Nie mam tu na myśli ani różnic pokoleniowych (wszak Jerzy Jarniewicz, jak powiada Marta Koronkiewicz przy okazji wyboru Sankcje, „im starszy, tym poetycko młodszy”, a czytając Dni powszednie i święta Julii Szychowiak, momentami można się poczuć, jakby się czytało późnawego Zadurę), ani stylistycznych (dystans dzielący frenetyczny rausz didaskaliów: przedmiotów, wnętrz, detali, w Sercu Chopina Jacka Dehnela od skrupulatnej masakry fundowanej tradycji poetyckiej w Podręczniku naukowym dla onironautów przez Roberta Rybickiego zastyga w dość oczywisty diapazon), ani nawet tych, które sięgają fundamentów językowych (podczas lektury Santarém pytanie, ile w Elizabeth Bishop jest tłumaczącego ją Andrzeja Sosnowskiego, pomaleńku ustępuje pytaniu, ile w Sosnowskim było tłumaczonej przezeń Bishop, tylkośmy nie zwrócili uwagi). Istotniejsza bowiem wydaje mi się mapa współczesnej poezji, która w edycji Biura Literackiego – czyli w tych kilkunastu ubiegłorocznych książkach – jawi się jako figura niemożliwa. Podobnie niemożliwa jak – wyłaniające się ze znacznie bardziej masowych mediów – mapy współczesnej polityki, ekonomii czy nastrojów społecznych. A zatem niemożliwa, więc wiarygodna. Wymykająca się modelom i teoriom, by stanąć z nami oko w oko.
Najszerszy uśmiech tego niepokojącego Realnego to wiersze zebrane Rybickiego wydane w serii „Dożynki”, czyli w takiej nieomalże Złotej Serii PIW‑u, pomimo ostrzeżeń trójcy autorów wstępu (Glosowitz, Kujawy i Skurtysa – czyli trójcy nader autorytatywnej), że sednem poezji Ryby „jest prowokacyjność wymierzona w samą instytucję literatury”. I tak oto klasykiem staje się poeta-demolka, różniczkujący liryczny podmiot na poziomie dla zaawansowanych, ale rychtujący wiersz w taki sposób, by w razie ewentualnego znalezienia się w rękach krytyka czy nauczyciela polskiego tekst automatycznie trafiał do niszczarki (tak, tak, Banksy wyraźnie podpatruje klasyka z Rybnika). Grozę sytuacji tonuje Rafał Wawrzyńczyk, niby zgadzając się, że Rybicki „jest poetą tak pozasystemowym, że włączenie go w obręb systemu niejako automatycznie ten system unicestwia”, ale jednak sugerując, że efektem będzie raczej „unicestwienie grzybni wartościowań”. W tym kontekście za herezję wypada uznać także nowy tom Jacka Dehnela, ponieważ za nic mając sobie rewoltę Rybickiego, z owej grzybni tradycyjnych wartości czerpie soki na tyle życiodajne, że wystarcza ich na… No właśnie: czy na solidny, modernistyczny poemat, przy lekturze którego możemy się poczuć o pół stulecia młodsi, czy też na przewrotnie rozbudowaną ekfrazę, bazującą wszakże nie na jakimś konkretnym utworze Chopina, ale na, by tak rzec, emocjonalno-intelektualnym pakiecie dołączanym przez kulturę (kulturę-w-ogóle, czyli jeszcze większą grzybnię) do twórczości słynnego kompozytora?
Gdybym miał wziąć linijkę albo cyrkiel i wyznaczyć połowę drogi między Rybickim i Dehnelem, wypadłoby na Jerzego Jarniewicza, aczkolwiek autorzy wyboru wierszy łódzkiego autora, Marta Koronkiewicz i Paweł Kaczmarski, orzekają, że jest on poetą w ruchu. Ruch ten w kilku ostatnich tomach (to głównie z nich czerpią Sankcje) uległ wyraźnemu przyspieszeniu, a Koronkiewicz z Kaczmarskim jeszcze dociskają pedał gazu, ponieważ dołączają do wierszy – na zasadach, jak twierdzą, kontrapunktu czy jukstapozycji – inne wypowiedzi Jarniewicza. Ruch tak zmultiplikowanego podmiotu (ba, w książce odzywa się jeszcze Zdzisław Jaskuła, serdeczny druh Jerzego, i jest to głos na chwilę obecną już z zaświatów) odbywa się raczej od punktu D do punktu R niż w przeciwną stronę, ale wyswobadzanie z więzów poetyckiego „ja” czy z melanchoidalnych okowów pamięci przeprowadza Jarniewicz na sposób zupełnie osobny. Podobną osobność kultywowała jeszcze kilka lat temu Julia Szychowiak, aż okazało się – za sprawą książek Ilony Witkowskiej czy Natali Malek i krytycznego ożywienia wokół nich – że pisać krótko i zwięźle, choć niekoniecznie jasno i klarownie, to jest to. Dni powszednie i święta dają się lubić, aczkolwiek już nie tamtym lubieniem, które wzbudzały pierwsze tomy Szychowiak. Zmiana wydaje się wszelako efektem celowej strategii poetyckiej, czyli przejawem raczej siły niż słabości poetki. Która kiedyś pisała, że jest z Księżyców, ale w nowej książce już nie podaje na siebie namiarów.
Skoro o osobnościach mowa, to pora na kilka słów o Santarém Elizabeth Bishop. Wybór poczyniony przez Andrzeja Sosnowskiego jest skromny, ale skromnością proporcjonalną do całego dorobku Bishop. Należę do pokolenia wychowanego na jej 33 wierszach przełożonych przez Stanisława Barańczaka (z reguły porządnie, ze znamiennym wyjątkiem w postaci dość bylejakiego spolszczenia słynnej wilanelli One Art), ale Bishop podaną przez Sosnowskiego (i odbieraną na zupełnie innym etapie literackich wtajemniczeń) czytam jak inną autorkę niż ta, którą poznałem w młodości. Zresztą, nie chodzi tylko o mnie, czytelnika w ruchu, bo niektóre z przykładów też dają się obserwować w drodze. Jeżeli chodzi o dystans (czasem diapazon) dzielący przekłady Barańczaka i Sosnowskiego to ten drugi, wybierając rozwiązania uderzające prostotą i ujmujące bezpośredniością (sporo się mówi o „rybaczówkach”, ale czy jest to przejaw translatorskiej wierności, czy raczej tego drugiego?), zachwiewa swoim wizerunkiem Pana Błyszczyńskiego. Ale niektóre z obecnych w Santarém przekładów pokonały też inne, dyskretniejsze odległości. Pierwsza zwrotka „Mapy” w wersji opublikowanej przez Sosnowskiego w „Literaturze na Świecie” z 1994 roku kończy dwuwers: „Wzdłuż zwiewnej półki z brązowego piasku / czyż ląd nie ciągnie za morze od dołu?”, natomiast kilka lat później („Literatura na Świecie” z 2000 roku i wydana w tym roku książka) ten sam fragment idzie tak: „Na skraju złotolotnego szelfu, schylając się po nią / czy ląd szarpie w tej chwili za morze od dołu?”. Odcinek między obiema wersjami – i trójkąt, jaki tworzą z oryginałem – są zdecydowanie warte namysłu. To jednak jeszcze nic w porównaniu z trzecią częścią wiersza „Ponad 2000 ilustracji i kompletny skorowidz”. W wersji z 1994 roku wygląda on następująco:
Wszystko tylko złączone właśnie „i” i „a”.
Otwórz księgę. (Pozłota schodzi z krawędzi
stron i zapylają się opuszki palców.)
Otwórz ciężką księgę. Czemu nam umknęło
to stare Narodzenie, gdy można było oglądać? –
uchylony mrok i skały tryskające światłem,
nieporuszony i niespieszny płomień.
W wersji z Santarém zaś tak oto:
Wszystko tylko złączone właśnie „i” i „a”.
Otwórz tę księgę. (Pozłota schodzi z krawędzi
kartek i zapylają się opuszki palców.)
Otwórz tę ciężką księgę. Czemu nam umknęło
– tamto stare Narodzenie, gdy mogłyśmy oglądać?
uchylony mrok i skały tryskające światłem,
spokojny płomień, który nie oddycha.
Jest o czym myśleć. Choćby o „mogłyśmy” rzucającym snop światła w życie poetki. A tak w ogóle, to czy nie akurat przy tym, czytanym na głos fragmencie Johnowi Ashbery’emu zdarzyło się zapłakać?
Skandalicznie pomijam w tej, czynionej na gorąco, emocjonalnie, notatce kilka książek BL‑u, niewątpliwie ciekawych lub bezsprzecznie ważnych. Pozostaję przy tych, które odebrałem najbardziej, na różne sposoby, osobiście. Wpisując je sobie na listę książek roku, który się właśnie wypisał.
O AUTORZE
Maciej Woźniak
Urodzony w 1969 r.. Autor książek z wierszami oraz felietonista muzyczny i literacki. Okazjonalnie redaktor, tłumacz, sprawca wydarzeń poetyckich. Autor dziewięciu książek z wierszami oraz współautor albumu foto-poetyckiego o Wiśle. Wiosną 2017 r. ukazał się jego najnowsza książka Obywatelstwo podwójnego kraju. Mieszka w Płocku i okolicach.