Fundator wersu i dyskursu
Joanna Mueller
Głos Joanny Mueller w debacie "Czy Nobel zasłużył na Różewicza?".
strona debaty
Czy Nobel zasłużył na Różewicza?W tekście Kim jest autor? Michela Foucault, oprócz istotnych rozpoznań dotyczących tytułowego bohatera, pojawia się zagadkowa postać nazywana przez filozofa „fundatorem dyskursu”. To ktoś więcej niż autor własnych książek, stwarza on bowiem – jak pisze Foucault – „możliwość i regułę tworzenia innych tekstów”. Fundatorami dyskursu byli na przykład Marks i Freud, którzy – poza Kapitałem czy Objaśnianiem marzeń sennych – stworzyli „nieskończoną możliwość wytwarzania dyskursu”: marksistowskiego oraz psychoanalitycznego. Co ważne, w otwartej przez nich przestrzeni dyskursywnej mogą się odtąd pojawiać zarówno analogie, jak i różnice – lecz również te ostatnie nie zaistniałyby bez założycielskiego aktu dokonanego przez obu „fundatorów”.
Czytając tekst Foucault, wielokrotnie zastanawiałam się, komu sama nadałabym miano fundatora dyskursu. I czy mógłby nim być – chyba wbrew intencjom autora – poeta, a zwłaszcza polski poeta. Poezja – inaczej niż filozofia – nie składa się z pojęć, więc fundator dyskursu poetyckiego musi stworzyć coś innego niż uniwersalną siatkę pojęciową. Wiersz to obrazy i znaczenia niesione na falach brzmienia – i to w brzmieniach właśnie (w metrum, rytmie, rymie, wersyfikacji, instrumentacji głoskowej itd.) należy szukać poetyckich aktów założycielskich.
Który zatem polski język poetycki był na tyle swoisty, nowatorski i oryginalny, że można go uznać za poezję źródłową, a jednocześnie na tyle przejrzysty i otwarty, że pozwolił z siebie wypływać innym językom? Każdemu z nas odruchowo przychodzą do głowy nazwiska Kochanowskiego (ojca polskiego sylabizmu) czy Mickiewicza (który spod strzech poezji ludowej wyprowadził sylabotonizm i uczynił go na długie lata obowiązującym wzorcem metrycznym) – ale gdyby zapytać o współczesnych? Poezja XX-wieczna – zwłaszcza powojenna – nie odzywała się już w regularnym rytmie sylabicznym, sylabotonicznym czy (raczej marginalnym w naszej tradycji) tonicznym. Bieg wydarzeń zwichnął jej metrum, wytrącił ją z regularności. Poeci piszący po drugiej wojnie światowej, zaczynający od adornowskiego zera – Oświęcimia – musieli dokonać radykalnej kardiowersji, odwrócenia rytmu serca poezji. W tej „walce o oddech” najważniejszym twórcą okazał się Tadeusz Różewicz. I nie chodzi tutaj o najtrudniejsze postawione przez niego pytanie – dlaczego w człowieku zabrakło człowieka? – bo zadawali je wszyscy. Chodzi o sposób, w jaki pytanie to zostało wydarte z zaciśniętego gardła, o brzmienie mowy ocalonej z konieczności milczenia (bo przecież, jak twierdził Adorno, barbarzyństwem jest pisanie wierszy po Zagładzie).
Tadeusz Różewicz polskiej poezji – jak chciałby Adorno – nie zabił, ale wybił ją ze snu. Dotychczas układała się ona w śpiewne wersy, usypiające czujność czytelnika regularnym brzmieniem. Debiutancki Niepokój z 1947 roku był radykalnym zdruzgotaniem sennego metrum – wersy zostały postawione na baczność, autor wyrwał je z bezpiecznych związków rytmicznych, kazał każdemu z nich walczyć o uwagę odbiorcy, chwytać oddech na własny rachunek. Nikt wcześniej w Polsce tak nie pisał – nawet przedwojenni awangardziści, którzy próbowali narzucić „przedniej straży” polskiej poezji ozdrowieńczy rytm wiersza wolnego. I to nie nazwiskiem Peipera czy Przybosia zostanie po latach nazwany czwarty system wiersza polskiego, który – obok sylabizmu, sylabotonizmu i tonizmu – wejdzie do podręczników poetyki. Teoretycy nadają temu systemowi (czy podsystemowi) wersyfikacyjnemu różne miana – wiersza wolnego skupieniowego, syntagmatycznego czy poawangardowego – jednak najbardziej rozpoznawalna i najchętniej używana nazwa to po prostu „wiersz różewiczowski”. W wierszu tym, przypomnę, wersy nie są poddane jakiejś odgórnej zasadzie numerycznej – nie składają się z równej liczby sylab (jak w sylabikach), nie przestrzegają prawa regularności ułożenia i liczby akcentów (jak sylabotoniki) czy zestrojów akcentowych (jak toniki). Tutaj jedyną zasadą narzucaną brzmieniu jest znaczenie – wersy (zwane syntagmami, wiązaniami czy skupieniami) kończą się tam, gdzie składni braknie oddechu, gdzie trzeba – nowym wersem – głęboko nabrać sensu, a potem wydech – i tak wciąż od nowa.
Czy w poezji można dokonać większego aktu założycielskiego niż ten, który polega na całkowitej zmianie jej rytmu, jej sposobu oddychania? I czy wielu było w polskiej literaturze poetów, którzy dokonali równie radykalnej kardiowersji wersów jak Różewicz? Myślę, że nie – i dlatego właśnie w autorze Niepokoju widzę najważniejszego fundatora poetyckiej dyskursywności w XX wieku. Mam wrażenie, że każdy nowoczesny poeta w Polsce w poszukiwaniu własnej dykcji musi odnieść się do paradygmatu ufundowanego przez Różewicza – nawet jeżeli odniesie się do niego negatywnie, po to tylko, by już zawsze pisać przeciw niemu. O sile, jaką zyskał mem wiersza różewiczowskiego, świadczy choćby to, że niemal wszyscy początkujący poeci sięgają odruchowo po ten wzorzec rytmiczny, a czynią to tak naturalnie i nieświadomie, jak się śpi czy oddycha.
Metafora snu i oddychania powraca tu nieprzypadkowo. Ojcowie dyskursu, jak łaskawie przypomina psychoanaliza, muszą pogodzić się z tym, że ich własne dzieci podniosą na nich rękę, przybędą ich zabić. Wiersz Różewiczowski od dawna nie jest już walką o oddech i wybijaniem ze snu. Przeciwnie, przez ponad pół wieku okrzepł w regularności, wygodnie się umościł w zbiorowej nieświadomości i całkowicie uśpił czujność twórców oraz odbiorców. Dzisiaj świadome pisanie to pisanie przeciw metrum ufundowanemu przez Różewicza – stąd rozmaite nowe dykcje pojawiające się w przestrzeni współczesnego wiersza wolnego. Jest ich wiele, jedne silniejsze, inne słabsze, ciekawsze i mniej interesujące – ale żadna nie urosła jeszcze do rangi systemu wersyfikacyjnego i autor żadnej z nich nie zasłużył moim zdaniem na miano fundatora dyskursu. Synowie, owszem, nagminnie łamią prawo ojca, ale ich bunt nie wychodzi poza przestrzeń „nieskończonych możliwości wytwarzania dyskursu”, którą on sam dla nich otworzył. Poezja polska czeka na arytmię nowego niepokoju, na radykalną kardiowersję, na zmianę paradygmatu. Póki co jej metrum wciąż bije w rytm Niepokoju Różewicza, a jej spokojne, senne oddychanie – pozostaje jego „walką o oddech”.
O AUTORZE
Joanna Mueller
Urodzona w 1979 roku. Poetka, eseistka, redaktorka. Wydała tomy poetyckie: Somnambóle fantomowe (2003), Zagniazdowniki/Gniazdowniki (2007, nominacja do Nagrody Literackiej Gdynia), Wylinki (2010), intima thule (2015, nominacje do Nagrody Literackiej m.st. Warszawy i do Silesiusa), wspólnie z Joanną Łańcucką Waruj (2019, nominacje do Silesiusa i Nagrody im. W. Szymborskiej) oraz Hista & her sista (2021, nominacja do Silesiusa), dwie książki eseistyczne: Stratygrafie (2010, nagroda Warszawska Premiera Literacka) i Powlekać rosnące(2013) oraz zbiór wierszy dla dzieci Piraci dobrej roboty (2017). Redaktorka książek: Solistki. Antologia poezji kobiet (1989–2009) (2009, razem z Marią Cyranowicz i Justyną Radczyńską) oraz Warkoczami. Antologia nowej poezji (2016, wraz z Beatą Gulą i Sylwią Głuszak). Członkini grupy feministyczno-artystycznej Wspólny Pokój. Mieszka w Warszawie.