debaty / ankiety i podsumowania

Głos(y) przeciw kanonowi, czyli jak czytać, żeby słyszeć więcej

Klaudia Muca

Głos Klaudii Mucy w debacie "Wielki kanion".

strona debaty

Wielki kanion

Kanon to eks­trakt, uogól­nie­nie, któ­re ma na celu stwo­rze­nie pew­nej sym­bo­licz­nej prze­strze­ni, sta­no­wią­cej pod­sta­wo­wy punkt odnie­sie­nia i/ lub źró­dło jakiejś toż­sa­mo­ścio­wej nar­ra­cji; tak rozu­mia­nym kano­nem rzą­dzi więc mecha­nizm induk­cji; kanon ma być przy tym repre­zen­ta­tyw­ny – ma przed­sta­wiać cha­rak­ter epo­ki, któ­rej jest wytwo­rem (repre­zen­ta­cją). Wbrew pozo­rom, ta krót­ka defi­ni­cja kano­nu nie jest spój­na, roz­cho­dzi się w pew­nym momen­cie, ujaw­nia cha­rak­te­ry­stycz­ne dla pono­wo­cze­sno­ści „prze­su­nię­cie zna­czeń”. Posłu­gu­je­my się poję­ciem, któ­re­go desy­gnat został zane­go­wa­ny (nie ma cało­ści, nie ist­nie­je praw­da obiek­tyw­na, „wiel­kie nar­ra­cje” to tyl­ko sym­bo­licz­ne kon­struk­ty, jed­no­li­ty model kul­tu­ry to uto­pia), ale nie pró­bu­je­my zastą­pić go innym, więc nadal uży­wa­my tej wydmusz­ki, oczysz­czo­nej z tra­dy­cyj­ne­go rozu­mie­nia i dzię­ki temu – poręcz­nej, ponie­waż nadać jej może­my dowol­ne zna­cze­nie. Wokół tego jed­ne­go poję­cia two­rzy się seman­tycz­na sieć odnie­sień, powo­du­ją­ca, że ta lek­ka wydmusz­ka nabie­ra „cia­ła”. Nasze „kano­ny” (po tak zwa­nym zwro­cie kul­tu­ro­wym wie­my, że jest ich wie­le) nie są neu­tral­ne i sta­bil­ne, ponie­waż – jak się rze­kło – repre­zen­tu­ją okre­ślo­ny moment histo­rycz­ny i zmie­nia­ją się w cza­sie.

Ten wstęp­ny aka­pit nie jest punk­tem wyj­ścia mojej wypo­wie­dzi – to raczej pre­zen­ta­cja sta­nu świa­do­mo­ści uczest­ni­ka dys­ku­sji o kano­nie. Spla­ta­ją się w tym aka­pi­cie róż­ne wąt­ki, poja­wia­ją kryp­to­cy­ta­ty z kla­sy­ków (sic!) pono­wo­cze­sno­ści czy dys­kur­syw­ne kli­sze („wiel­kie nar­ra­cje”). Z tego zapę­tle­nia poznaw­czych ście­żek wybio­rę jed­ną – tę kul­tu­ro­wą. Punk­tem wyj­ścia będzie więc pró­ba zmie­rze­nia się z jed­nym z „kano­nów”. Spró­bu­ję odpo­wie­dzieć na pyta­nie nie tyle o zasad­ność posłu­gi­wa­nia się poję­ciem „kano­nu”, ile o zna­cze­nie syn­te­ty­zu­ją­cej per­spek­ty­wy, któ­rą to poję­cie stwa­rza. Zacznę od aneg­do­ty.

1.

Obec­nie w Teatrze Nowym w Kra­ko­wie gra­ne jest Lubie­wo. Spek­takl wyre­ży­se­ro­wał Piotr Sie­kluc­ki, któ­ry doko­nał oczy­wi­ście koniecz­nych dla teatral­ne­go medium skró­tów, przed­sta­wił tyl­ko te powie­ścio­we frag­men­ty, w któ­rych wystę­pu­ją Patry­cja i Lukre­cja, a głos dzien­ni­ka­rza-bada­cza śro­do­wi­ska wro­cław­skich „ciot” oddał… Kry­sty­nie Czu­bów­nie. Spek­takl był świet­ny – dyna­micz­ny, zabaw­ny, miej­sca­mi wul­gar­ny, ale suge­styw­ny i nasta­wio­ny na inte­rak­cję z widzem (bez­po­śred­nie zwro­ty do publicz­no­ści). Atmos­fe­ra zmie­ni­ła się pod koniec sztu­ki, kie­dy poja­wił się temat AIDS. Nie o spek­takl jed­nak cho­dzi – cho­dzi o roz­mo­wę, jaka wywią­za­ła się mię­dzy mną a kole­żan­ką ze stu­diów, któ­rej nie­zbyt podo­ba­ła się ta sztu­ka. W naszej wymia­nie zdań poja­wił się temat powie­ści Wit­kow­skie­go i listy lek­tur na polo­ni­sty­ce: „Lubie­wo powin­no być na liście lek­tur czy nie?” – takie pyta­nie padło. Odpo­wie­dzia­łam pyta­niem na pyta­nie: „A gdy­by nie było Lubie­wa na liście lek­tur, nie wyda­je ci się, że cze­goś by jed­nak bra­ko­wa­ło?” Nie byłam pew­na cze­go. Dzi­siaj jestem nie­pew­na mniej. Bra­ko­wa­ło­by gło­sów Patry­cji, Lukre­cji, Radwa­nic­kiej, Wit­kow­skie­go…

*

Kanon moż­na opi­sać jako zbiór gło­sów. Jed­ne z nich brzmią donio­ślej, inne są nie­co przy­ci­szo­ne, jesz­cze inne tłu­mi kry­tycz­na apa­ra­tu­ra, któ­rą posłu­gu­je­my się, żeby „otwo­rzyć” dane dzie­ło, czy­li – para­dok­sal­nie – oddać mu głos. Lubie­wo nale­ży do tej ostat­niej kate­go­rii. Zosta­ło opa­trzo­ne ety­kiet­ką „powie­ści gejow­skiej” i czy­ta je się zwy­kle w kon­tek­ście pro­ble­ma­ty­ki homo­sek­su­ali­zmu. Głos Wit­kow­skie­go brzmi jed­nak dobrze tak­że w innych kon­tek­stach. Po uka­za­niu się powie­ści w Wiel­kiej Bry­ta­nii dostrze­żo­no w niej szcze­gól­ne­go rodza­ju dow­cip (wit) – został okre­ślo­ny jako „post­mo­der­ni­stycz­ny” i „ciem­ny” – a pro­blem PRL‑u i trans­for­ma­cji ustro­jo­wej potrak­to­wa­no jako tło, któ­re wyja­śnia pew­ne wąt­ki, ale nie domi­nu­je nad świa­tem przed­sta­wio­nym jako koniecz­ny, histo­rycz­ny punkt odnie­sie­nia (recen­zja Neila Bar­tlet­ta w „The Guar­dian”; marzec 2010 r.). W Lubie­wie roz­gry­wa się wal­ka o prze­strzeń dla wypo­wie­dzi i o słu­cha­cza; wokół Lubie­wa toczy się gra o utrzy­ma­nie tema­tu homo­sek­su­ali­zmu w spo­łecz­nej świa­do­mo­ści. Czy da się w ogó­le pomy­śleć powieść Wit­kow­skie­go poza tym spo­łecz­no-poli­tycz­nym kon­tek­stem? Tak i nie – i w tym sęk: jeśli dzie­ło (re)prezentuje jakiś frag­ment rze­czy­wi­sto­ści, w któ­rej żyje­my bądź żyli­śmy, będzie trak­to­wa­ne jako głos w spra­wie tej rze­czy­wi­sto­ści; z dru­giej stro­ny, trak­to­wa­nie dzie­ła jako auto­no­micz­ne­go este­tycz­ne­go fak­tu zubo­ży lek­tu­rę rozu­mia­ną jako poznaw­czy pro­ces. Miej­sce tek­stu – w rze­czy­wi­sto­ści spo­łecz­nej, na liście lek­tur, w pry­wat­nym kata­lo­gu ksią­żek lubianych/nielubianych – pod­le­ga więc nego­cja­cjom i prze­su­nię­ciom. Nie da się dzieł lite­rac­kich unie­ru­cho­mić w jed­nej inter­pre­ta­cji i jed­nym kon­tek­ście.

Jak więc i na jakie tema­ty „roz­ma­wiać” z dzie­łem lite­rac­kim? Kry­ty­ka jako „odda­wa­nie gło­su” wyda­je się pro­jek­tem uto­pij­nym. W inter­pre­ta­cji dzie­ło „prze­ma­wia”  gło­sem kry­ty­ka, któ­ry for­mu­łu­je swo­ją wypo­wiedź z jakiejś okre­ślo­nej per­spek­ty­wy. War­to więc zwró­cić uwa­gę na pro­blem pre­su­po­zy­cji towa­rzy­szą­cych lek­tu­rze, pew­ne­go świa­to­po­glą­do­we­go usy­tu­owa­nia kry­ty­ka (lub sze­rzej: każ­de­go czy­tel­ni­ka). Waż­ne jest jed­nak, żeby kry­ty­ka nie była „nada­wa­niem tonu”, czy­li na przy­kład ukie­run­ko­wy­wa­niem lek­tu­ry ze wzglę­du na jakiś temat lub pre­zen­to­wa­niem wykład­ni, któ­ra nie dopusz­cza dia­lo­gu. Tema­ty­zo­wa­nia jako stra­te­gii kry­tycz­nej oczy­wi­ście nie da się unik­nąć. W ten spo­sób funk­cjo­nu­je prze­cież kry­ty­ka kul­tu­ro­wa – poszu­ku­je tema­tów, porów­nu­je reali­za­cje, wycią­ga wnio­ski doty­czą­ce zmian przed­sta­wia­nia czy rozu­mie­nia dane­go zagad­nie­nia, przy czym – co istot­ne – tej prak­ty­ce towa­rzy­szy świa­do­mość, że wie­le inter­pre­ta­cji jest moż­li­wych i są one rów­no­upraw­nio­ne; że mój głos nie wyczer­pu­je pro­ble­mu, ponie­waż pro­blem ewo­lu­uje; że wie­lość i róż­no­rod­ność nar­ra­cji unie­moż­li­wia stwo­rze­nie jakie­goś syn­te­tycz­ne­go uję­cia tema­tu. Wła­śnie ten gest „odda­nia gło­su” przed­sta­wio­ny został w Lubie­wie! Nar­ra­tor-dzien­ni­karz wystę­pu­je tu w roli szcze­gól­ne­go medium opo­wie­ści „ciot” (cho­dzi głów­nie o Księ­gę uli­cy). Jest posta­cią, któ­ra doma­ga się nar­ra­cji (wie­dzy), słu­cha­czem, czy­li ele­men­tem koniecz­nym do pod­ję­cia opo­wie­ści, repor­te­rem opi­su­ją­cym wygląd boha­te­rów i ich oto­cze­nia oraz jed­nost­ką podej­mu­ją­cą swo­ją wła­sną opo­wieść. Temu – takie mam wra­że­nie – słu­ży słuchanie/czytanie w ogó­le: warun­kiem ich moż­li­wo­ści jest dia­log, wymia­na opo­wie­ści, któ­ra roz­wi­ja i pogłę­bia temat.

Lubie­wo jest „dzie­łem otwar­tym”, dia­lo­gicz­nym i nie­go­to­wym – książ­ka mia­ła być uzu­peł­nia­na o kolej­ne opo­wie­ści; była work in pro­gress – tak Wit­kow­ski okre­ślił swo­ją powieść we wstę­pie do Lubie­wa bez cen­zu­ry (2012). Dzie­je wydań i recep­cji tej powie­ści to świa­dec­two ugrun­to­wy­wa­nia się pro­ble­ma­ty­ki kul­tu­ro­wej w świa­do­mo­ści spo­łecz­nej. W 2012 r. moż­li­we sta­ło się opu­bli­ko­wa­nie frag­men­tów wyłą­czo­nych z pierw­sze­go wyda­nia. Czy był to zabieg mar­ke­tin­go­wy, czy pewien komen­tarz do zacho­dzą­cych świa­to­po­glą­do­wych zmian? Pró­ba utrzy­ma­nia pozy­cji na ryn­ku wydaw­ni­czym poprzez wzbu­dze­nie kon­tro­wer­sji? Roz­wi­nię­cie nar­ra­cji i wymu­sze­nie na czy­tel­ni­kach zaję­cia wobec niej jakie­goś sta­no­wi­ska? Sze­re­gu tych kwe­stii nie spo­sób teraz roz­strzy­gnąć – nie dla­te­go, że mamy do czy­nie­nia z tabu inten­cji auto­ra (poja­wi­ło się prze­cież wie­le auto­ko­men­ta­rzy Wit­kow­skie­go). Cho­dzi raczej o pro­blem uwi­kła­nia dzie­ła jako nie­jed­no­rod­ne­go kon­struk­tu w mecha­ni­zmy dzia­ła­nia ryn­ku, dla któ­re­go lite­ra­tu­ra pozo­sta­je jed­nak czymś homo­ge­nicz­nym1. Tych per­spek­tyw – czy­tel­ni­czej (pry­wat­nej) i kry­tycz­nej oraz ryn­ko­wej – nie da się uzgod­nić, roz­mi­ja­ją się w punk­cie prak­tycz­nej oce­ny war­to­ści dzie­ła i kon­se­kwen­cji tej oce­ny (ety­ka i wie­dza czy pie­niądz i ryn­ko­wy opor­tu­nizm).

„Pierw­sza pol­ska powieść gejow­ska” spra­wi­ła, że for­mo­wa­nie się pew­ne­go nowe­go – funk­cjo­nu­ją­ce­go ponie­kąd jako alter­na­tyw­ny – kano­nu nabra­ło tem­pa. Okre­ślić go moż­na jako kanon lite­ra­tu­ry homo­sek­su­al­nej. Pró­ba syn­te­zy w tym wypad­ku to try­but pła­co­ny dys­kur­so­wi lite­ra­tu­ro­znaw­cze­mu – bez uogól­nień lite­ra­tu­ra ta nadal pozo­sta­wał­by na mar­gi­ne­sie reflek­sji. Kie­dy nie jest jasne, jaki punkt wyj­ścia towa­rzy­szy roz­mo­wie, w któ­rą uwi­kła­ne są pew­ne porząd­ku­ją­ce dys­kur­syw­ne kate­go­rie (takie jak na przy­kład kanon), roz­mo­wa nie wycho­dzi poza tę dys­kur­syw­ną prze­strzeń. Tego typu zagro­że­nie poja­wia się w momen­cie mówie­nia o lite­ra­tu­rze mniej­szo­ści w ogó­le, ponie­waż to mówie­nie zazwy­czaj odnie­sio­ne zosta­je do kon­kret­ne­go spo­łecz­no-poli­tycz­ne­go kon­tek­stu. Roz­po­zna­nie punk­tu wyj­ścia jest koniecz­ne do pod­ję­cia reflek­sji. Roz­po­zna­nie ma przy tym dwa wymia­ry: 1) cho­dzi o roz­po­zna­nie per­spek­ty­wy, z któ­rej mówię jako „ja” (co wyda­je się oczy­wi­ste); 2) roz­po­zna­nie kon­tek­stu, pew­nej sym­bo­licz­nej prze­strze­ni, w jakiej jako kry­tyk się poru­szam, podej­mu­jąc jaką­kol­wiek nar­ra­cję (cho­dzi o pod­da­nie spraw­dzia­no­wi pre­su­po­zy­cji, rozu­mia­nych sze­ro­ko, czy­li na przy­kład kor­pu­su omó­wień kon­kret­ne­go dzie­ła lub zagad­nie­nia). Roz­po­zna­nie trak­tu­ję tu jako etap wstęp­ny lek­tu­ry, któ­ry pro­wa­dzi ku pozna­niu, czy­li temu, co nowe.

Kry­tyk powi­nien mieć świa­do­mość sym­bo­licz­nej pra­cy, jaką wyko­nu­je posłu­gu­jąc się pew­ny­mi poję­cia­mi. Dys­kurs to bez­piecz­na enkla­wa. Poza dys­kur­sem jest mnó­stwo puła­pek nie­roz­strzy­gal­no­ści. W tym kon­tek­ście mówie­nie o kano­nie lite­ra­tu­ry homo­sek­su­al­nej2 to wska­zy­wa­nie na te jej cechy, któ­re uzna­ne zosta­ły za repre­zen­ta­tyw­ne. Repre­zen­ta­tyw­ność jest kry­te­rium oce­ny „kano­nicz­no­ści” i decy­du­je o włą­cze­niu lub wyłą­cze­niu z dys­kur­su. Powsta­je w ten spo­sób „mały kanon”, sym­bo­licz­na wyspa w dys­kur­sie lite­ra­tu­ro­znaw­czym sen­su lar­go. Ina­czej rzecz ujmu­jąc, jeśli na ryn­ku wydaw­ni­czym poja­wi się jakieś dzie­ło podej­mu­ją­ce wątek homo­sek­su­ali­zmu, zosta­nie pod­da­ne spraw­dzia­no­wi repre­zen­ta­tyw­no­ści (nastą­pi pro­ces roz­po­zna­wa­nia). Waż­ne jest jed­nak, by nie poprze­stać tyl­ko na roz­po­zna­niu, ale wyjść poza nie, potrak­to­wać dzie­ło zarów­no w kon­tek­ście, jak i poza nim. Wów­czas dzie­ło może „prze­mó­wić wła­snym gło­sem”, zapre­zen­to­wać się z wie­lu per­spek­tyw, w róż­nych kon­fi­gu­ra­cjach oraz w dia­lo­gu z lek­tu­ro­wy­mi przy­zwy­cza­je­nia­mi i domi­nu­ją­cym dys­kur­sem. Lite­ra­tu­ro­znaw­cza syn­te­za odbie­ra „głos” albo dys­kur­syw­ną siłą włą­cza do „chó­ru”, nada­jąc ton i takt inter­pre­ta­cji. Jak czy­tać, by przy­wró­cić dzie­łu jed­nost­ko­wy „głos”?

2.

Meta­fo­ra „gło­su” w mojej pra­cy jest wyko­rzy­sty­wa­na w celu pod­kre­śle­nia wagi podej­ścia do dzie­ła, czy­li odpo­wied­nie­go spo­so­bu lek­tu­ry. Ozna­cza ona tak­że głos każ­dej mniej­szo­ści, doma­ga­ją­cej się dostę­pu do spo­łecz­nej czy lite­rac­kiej sfe­ry inte­rak­cji, za jaką uznać może­my pew­ne przy­ję­te poję­cio­we struk­tu­ry (dys­kur­sy). „Gło­sy” dobie­ga­ją też z innych stron, z prze­szło­ści – to dzie­ła danej epo­ki roz­wo­ju histo­rycz­ne­go, funk­cjo­nu­ją­ce w okre­ślo­nej hie­rar­chii, upo­rząd­ko­wa­ne zgod­nie z jakimś nad­rzęd­nym kry­te­rium i „unie­ru­cho­mio­ne”. Kanon rozu­miem wła­śnie jako rodzaj unie­ru­cho­mie­nia. To pokaź­ny zbiór dzieł opa­trzo­nych przy­pi­sa­mi i ety­kiet­ka­mi, któ­re są przy­dat­ne w dydak­tycz­nej prak­ty­ce na uni­wer­sy­te­cie, umoż­li­wia­ją powo­ła­nie kon­tek­stu jako płasz­czy­zny poro­zu­mie­nia, roz­po­zna­nie wyko­rzy­sta­nych kon­wen­cji, okre­śle­nie wła­ści­wo­ści języ­ka. Tak wyglą­da czy­ta­nie jako zawód. Czy­ta­nie to tak­że – a może przede wszyst­kim – prak­ty­ka poznaw­cza. Według Andrze­ja Skren­dy, „ist­nie­je pew­na rów­no­le­głość w prze­mia­nie naszych poglą­dów na temat kano­nu oraz poglą­dów na temat lek­tu­ry”3. „Wol­ność od”4 kano­nu będzie więc ozna­cza­ła koniecz­ność pod­ję­cia wysił­ku rein­ter­pre­ta­cji, zmia­ny podej­ścia do dzie­ła. W pro­ce­sie zmian naj­waż­niej­szy jest ten wstęp­ny etap lek­tu­ry, czy­li roz­po­zna­nie wła­snej pozy­cji jako kry­ty­ka, swo­je­go czy­tel­ni­cze­go doświad­cze­nia czy zaple­cza teo­re­tycz­ne­go. Będzie to więc lek­tu­ra retro­ak­tyw­na, nie ahi­sto­rycz­na, nie nasta­wio­na na odczy­ta­nie, ale na dia­log z dzie­łem, wska­zu­ją­ca, że prak­ty­ka czy­ta­nia jest twór­cza – jest jed­no­cze­śnie „odda­wa­niem gło­su” i „wypo­wia­da­niem się”. Ten aspekt twór­czy lek­tu­ry tłu­mio­ny jest przez prag­ma­tycz­ny, pod­ręcz­ni­ko­wy spo­sób naucza­nia w szko­łach i na uni­wer­sy­te­tach. Odej­ście od naucza­nia rów­no­le­głe­go wobec „kano­nu” ozna­cza­ło­by przy­wró­ce­nie sobie pra­wa do czy­ta­nia nie tyl­ko nasta­wio­ne­go na gro­ma­dze­nie jakiejś wie­dzy, ale i na pozna­nie; czy­ta­nia oso­bi­ste­go, zaan­ga­żo­wa­ne­go emo­cjo­nal­nie, bli­sko tek­stu (clo­se reading) i ze świa­do­mo­ścią, że obok czy­ta ktoś inny, na swój wła­sny spo­sób; ktoś z kim mogę podzie­lić się doświad­cze­niem wynie­sio­nym z lek­tu­ry. „Nowy kanon” jest nie­po­trzeb­ny; z Biblio­te­ki mam pra­wo wybrać to dzie­ło, któ­re mnie cie­ka­wi, i prze­czy­tać je w spo­sób sobie wła­ści­wy. Nie waż­ne czy będzie to lek­tu­ra „kry­ty­ka z uczel­ni” czy czy­tel­ni­ka „nie­pro­fe­sjo­nal­ne­go” – w grun­cie rze­czy będą róż­nić się tyl­ko rodza­jem i ilo­ścią uży­tych słów; niczym wię­cej.

Zapro­po­no­wa­na w ten spo­sób indy­wi­du­ali­za­cja lek­tu­ry ma oczy­wi­ście swo­je plu­sy i minu­sy. Czy w ten spo­sób nie niwe­lu­je się szans na poro­zu­mie­nie, wymia­nę, dia­log? Jeśli zacznie­my posłu­gi­wać się roz­ma­ity­mi inter­pre­ta­cyj­ny­mi języ­ka­mi, czy kto­kol­wiek nas zro­zu­mie? Z dru­giej jed­nak stro­ny, czy w momen­cie, gdy zacznie­my mówić tymi samy­mi języ­ka­mi kry­tycz­nej lek­tu­ry, nie zgu­bi­my gdzieś po dro­dze sie­bie, swo­jej czy­tel­ni­czej wraż­li­wo­ści? Te i inne wąt­pli­wo­ści nasu­wa­ją mi się zwłasz­cza, kie­dy czy­tam tek­sty swo­ich rówie­śni­ków – mło­dych pisa­rzy uro­dzo­nych oko­ło 1990 r., któ­rym w dys­kur­sie kry­tycz­nym nie poświę­ca się zbyt wie­le uwa­gi – mam na myśli m.in. Urszu­lę Kul­bac­ką, Grze­go­rza Jędr­ka, Danie­la Kota, Dezy­de­re­go Bar­łow­skie­go, Mar­ty­nę Buli­żań­ską, Domi­ni­kę Kaszu­bę (i wie­lu, wie­lu innych)5. Rodzi się wów­czas poczu­cie wspól­no­ty, wyni­ka­ją­ce nie tyl­ko z fak­tu, że mamy mniej wię­cej tyle samo lat i jeste­śmy uczest­ni­ka­mi tych samych prze­mian spo­łecz­nych, poli­tycz­nych, kul­tu­ro­wych. To poczu­cie wyni­ka tak­że z fak­tu, że wszy­scy – jako pisa­rze, jako kry­ty­cy, jako bada­cze lite­ra­tu­ry – wal­czy­my o uwa­gę, o wysłu­cha­nie, o pra­wo gło­su. W prze­strze­ni bez kano­nu mówie­nie róż­ny­mi języ­ka­mi jest łatwiej­sze; była­by to prze­strzeń wymia­ny i dia­lo­gu, dopusz­cza­ją­ca prze­ni­ka­nie się róż­nych nar­ra­cji, ich porów­ny­wa­nie i retro­ak­tyw­ne porząd­ko­wa­nie. Mów­my więc o czy­tel­ni­czej wspól­no­cie, nie o kano­nie. Niech to będzie wspól­no­ta o rucho­mych gra­ni­cach, demo­kra­tycz­na prze­strzeń wymia­ny doświad­czeń, regu­lo­wa­na jedy­nie przy­pły­wem i odpły­wem „gło­sów”.


[1] J. Orska, Sztu­ka na ryn­ku, [w:] Kanon i obrze­ża, red. I. Jasiów, T. Czer­ska, Kra­ków 2005, s. 140; zob. tak­że: M. Wit­kow­ski, Pedal­stwo a Domi­nu­ją­cy Dys­kurs Medial­ny, [w:] Lite­ra­tu­ra pol­ska 1989–2009. Prze­wod­nik, red. P. Marec­ki, Kra­ków 2010, s. 177–179.
[2] Na potrze­by tej krót­kiej wypo­wie­dzi trak­tu­ję lite­ra­tu­rę podej­mu­ją­cą wątek homo­sek­su­al­ny łącz­nie, bez roz­róż­nień na lite­ra­tu­rę, w któ­rej ten wątek jest pierw­szo­pla­no­wy i tę, w któ­rej zaj­mu­je mar­gi­nal­ne miej­sce, bądź roz­róż­nień na lite­ra­tu­rę two­rzo­ną przez gejów i tę pisa­ną przez nie-gejów. Świa­do­ma jestem przy tym dys­ku­syj­no­ści tego uję­cia. Pomi­jam też dokład­ny opis swo­istej topi­ki lite­ra­tu­ry gejow­skiej, któ­ra zaczy­na być roz­po­zna­wa­na przez bada­czy lite­ra­tu­ry (na przy­kład temat ini­cja­cji sek­su­al­nej, zagad­nie­nie uciecz­ki w alter­na­tyw­ny świat, ambi­wa­lent­ny sto­su­nek do wła­sne­go cia­ła i in.).
[3] A. Skren­do, „Kanon i lek­tu­ra”, [w:] Kanon i obrze­ża, red. I. Jasiów, T. Czer­ska, Kra­ków 2005, s. 65.
[4] M. Wit­kow­ski, „Recyc­ling (Notat­ki na mar­gi­ne­sie twór­czo­ści wła­snej i innych rocz­ni­ków sie­dem­dzie­sią­tych)”, [w:] Lite­ra­tu­ra pol­ska 1989–2009. Prze­wod­nik, red. P. Marec­ki, Kra­ków 2010, s. 28.
[5] Wyją­tek w tym zesta­wie­niu sta­no­wią Kul­bac­ka i Buli­żań­ska – ich tomi­ki otrzy­ma­ły nomi­na­cje do Nagro­dy Lite­rac­kiej Nike i w dużej mie­rze dzię­ki temu sta­ją się zna­ne szer­sze­mu krę­go­wi odbior­ców.

 

O AUTORZE

Klaudia Muca

Urodzona w 1991 roku na Lubelszczyźnie, doktorantka na Wydziale Polonistyki UJ, pracowniczka Instytutu Książki w Krakowie.