debaty / ankiety i podsumowania

Jak będą wydawane książki

Frédéric Martin

Głos Frédérica Martina w debacie „Przyszłość literatury”.

strona debaty

Przyszłość literatury: wprowadzenie

Gdy się nad tym zasta­no­wić, pyta­nie wydaw­cy o to, jak wyobra­ża sobie przy­szłość swo­je­go zawo­du, jest dość zaska­ku­ją­cym pomy­słem. Pomi­mo wła­snej prak­ty­ki lite­rac­kiej, a raczej ze wzglę­du na nią, wydaw­ca jest dopraw­dy mar­nym astro­lo­giem.

Co jest zresz­tą zro­zu­mia­łe. Obec­nie ów zawód pole­ga na wyko­ny­wa­niu nie­prze­rwa­ne­go i zło­żo­ne­go cią­gu czyn­no­ści (czy­ta­nie nade­sła­nych tek­stów, ana­li­za dzieł, dia­log z autor­ka­mi i auto­ra­mi, koor­dy­na­cja prac zespo­łu, pro­mo­cja publi­ka­cji, czuj­ne waże­nie czyn­ni­ków eko­no­micz­nych, zwie­lo­krot­nie­nie róż­nych form prze­ka­zu, itd.), co – ogól­nie rzecz bio­rąc – nie pozo­sta­wia wie­le cza­su na spe­ku­la­cje o przy­szło­ści. A sko­ro wydaw­ca godzi się na ów nie­ustan­ny koło­wrót, to nie­wąt­pli­wie jego psy­chi­ka jest hen dale­ko od potrze­by prze­wi­dy­wa­nia przy­szło­ści. Wraz z każ­dym nade­sła­nym tek­stem, wydaw­ca przede wszyst­kim decy­du­je się na krok w nie­zna­ne i musi to lubić.

Co powie­dziaw­szy, spró­buj­my jed­nak odnieść się do zada­ne­go pyta­nia i wyobra­zić sobie przy­szłość bran­ży wydaw­ni­czej. Moja odpo­wiedź co do tego, jaki nośnik tek­stu – ekra­ny czy papier – będzie w przy­szło­ści wiódł prym, zabrzmi tak samo, jak wstęp do tego tek­stu: bez­tro­sko i nie­co draż­nią­co.

Albo­wiem pamię­tam, jak jed­no z fran­cu­skich przed­się­biorstw już dwa­dzie­ścia lat temu ogło­si­ło, że pew­na nowin­ka tech­no­lo­gicz­na zre­wo­lu­cjo­ni­zu­je przy­szłość bran­ży wydaw­ni­czej. Powsta­ła w 1998 roku fir­ma Cyta­le jako pierw­sza we Fran­cji opra­co­wa­ła i wpro­wa­dzi­ła na rynek czyt­ni­ki. Mówi­ło się wte­dy, że owa tech­no­lo­gia opar­ta na wyna­laz­ku cyfro­we­go dru­ku doszczęt­nie wymie­cie tra­dy­cyj­ny obieg papie­ro­wych ksią­żek i zmie­ni to, jak będzie­my czy­tać.

Była to sen­sa­cyj­na histo­ria. Słu­cha­no jej z tym więk­szą uwa­gą, że wśród zało­ży­cie­li owej fir­my byli Jacqu­es Atta­li i Erik Orsen­na, dwaj zna­mie­ni­ci inte­lek­tu­ali­ści i uzna­ni pisa­rze, obra­ca­ją­cy się w tak ści­słych naj­wyż­szych sfe­rach wła­dzy, że w gro­nie zna­jo­mych mie­li po kil­ku pre­zy­den­tów kra­ju.

No i cóż, dwa­dzie­ścia lat póź­niej widzi­my, że wyna­le­zie­nie czyt­ni­ków wca­le nie wywo­ła­ło zapo­wie­dzia­nej rewo­lu­cji. Fir­ma Cyta­le splaj­to­wa­ła w 2002 roku, a rynek czyt­ni­ków roz­wi­ja się dość nie­mra­wo, nie zmie­niw­szy wła­ści­wie ryn­ku książ­ki. Zaś sami Jacqu­es Atta­li i Erik Orsen­na od daw­na już zaj­mu­ją się inny­mi spra­wa­mi. Przy­ta­czam tu tę aneg­do­tę, ponie­waż moż­na z niej wycią­gnąć dwa wnio­ski, któ­re wyda­ją mi się dziś istot­ne.

Pierw­sza doty­czy naszej rela­cji z tech­no­lo­gią. Nie­za­leż­nie od tego, o jaką nowin­kę cho­dzi, zawsze mamy ten­den­cję, aby mie­rzyć ją wzglę­dem tego, co zna­my, w ten spo­sób pomi­ja­jąc praw­dzi­we zmia­ny, jakie przy­no­si. Naj­więk­sza cyfro­wa rewo­lu­cja w bran­ży wydaw­ni­czej w cią­gu ostat­nich dwu­dzie­stu lat wyda­rzy­ła się nie tam, gdzie się tego spo­dzie­wa­li­śmy. Druk cyfro­wy z pew­no­ścią wpły­nął na sytu­ację, ale to warun­ki two­rze­nia i dru­ku ksią­żek papie­ro­wych – obni­że­nie kosz­tów, któ­re pocią­gnę­ło za sobą praw­dzi­wą eks­plo­zję licz­by wyda­wa­nych ksią­żek – oraz rośnię­cie w siłę nowych form cyfro­wej roz­ryw­ki (gier wideo, VOD, muzy­ki i mediów spo­łecz­no­ścio­wych) naj­bar­dziej przede­fi­nio­wa­ły rolę książ­ki w naszym spo­łe­czeń­stwie.

Dru­gi wnio­sek jest jesz­cze bar­dziej try­wial­ny: doświad­cze­nie Cyta­le poka­zu­je, że przy­szłość two­rzą ci, któ­rzy ją prze­ży­wa­ją, nie zaś ci, któ­rzy ją prze­wi­du­ją.

Zatem roz­wa­ża­jąc przy­szłość bran­ży wydaw­ni­czej w obli­czu obec­nej ewo­lu­cji tech­no­lo­gicz­nej, war­to zacho­wać pew­ną ostroż­ność, zwłasz­cza jeśli nale­ży się do tych osób, któ­re – jak ja – wcho­dzą w wiek, w któ­rym gro­zi nam już nostal­gia (ele­ganc­kie sło­wo na kon­ser­wa­tyzm). Co by nie mówić, wraz z upły­wem cza­su łatwo nie­co zesztyw­nieć. Widzieć wiel­kie zagro­że­nia tam, gdzie coś nas uwie­ra, robić wiel­ki dra­mat z tego, co jest po pro­stu zmia­ną zwy­cza­jo­wych zacho­wań, do tego stop­nia sku­piać się na dowo­dach aneg­do­tycz­nych, że nie zauwa­ża się decy­du­ją­cych muta­cji – oto, ile rodza­jów ryzy­ka trze­ba wziąć pod uwa­gę, zanim wyra­zi się jakie­kol­wiek prze­ko­na­nie.

Co wyda­je mi się szcze­gól­nie istot­ne dziś, gdy świa­tek wydaw­ni­czy nagle drży przed sztucz­ną inte­li­gen­cją – nowym mon­strum postę­pu tech­no­lo­gii. Moż­na i oczy­wi­ście trze­ba zasta­na­wiać się nad pro­ble­ma­mi, jakie nie­sie ze sobą ta tech­no­lo­gia, zwłasz­cza w kwe­stii posza­no­wa­nia praw autor­skich i przy­szło­ści nie­któ­rych zawo­dów. Jed­nak­że poza tymi pyta­nia­mi, czy nasze prak­ty­ki napraw­dę mogą ulec zmia­nie? Czy twór­czo­ści lite­rac­kiej rze­czy­wi­ście zagra­ża wytwór­stwo dzieł przez maszy­ny? Nie mam pew­no­ści, zauwa­żę jed­nak, że ostat­ni­mi cza­sy bran­ża wydaw­ni­cza we wła­snym zakre­sie reak­ty­wu­je fan­ta­zje ludz­ko­ści, regu­lar­nie wyobra­ża­ją­cej sobie – w Bla­de Run­ne­rze czy Ghost in the Shell, w Ter­mi­na­to­rze i Matrixie – że oto jej pano­wa­niu zagra­ża­ją maszy­ny.

Jeśli jed­nak cho­dzi o abso­lut­ne sed­no lite­ra­tu­ry, jed­na z nie­daw­nych lek­tur zachę­ci­ła mnie do o wie­le mniej pesy­mi­stycz­nych wyobra­żeń. Pod koniec stycz­nia 2024 jed­na z poetek prze­sła­ła mi swój zbiór tek­stów powsta­łych pod­czas wie­lo­krot­nych sesji z chatGPT poświę­co­nych dość zaska­ku­ją­ce­mu tema­to­wi – Muru Chiń­skie­go. Owszem, Muru Chiń­skie­go. Wynik tych sesji, przy­naj­mniej dla takie­go czy­tel­ni­ka, jak ja, oka­zał się zbi­ja­ją­cy z tro­pu, przy­ku­wa­ją­cy uwa­gę, nie­ocze­ki­wa­ny, poetyc­ki. Na tyle poetyc­ki, aby zasłu­gi­wać na wyda­nie.

Jako że dzie­więć­dzie­siąt pro­cent tek­stu sta­no­wi­ły odpo­wie­dzi pro­gra­mu kom­pu­te­ro­we­go, czy powi­nie­nem sądzić, że oto algo­rytm poko­nał pisar­kę, jak w chwi­li, gdy mistrzo­wie sza­cho­wi musie­li uko­rzyć się przed mocą obli­cze­nio­wą Deep Blue? No cóż, nie do koń­ca. A nawet wręcz prze­ciw­nie, dzię­ki owym tek­stom uda­ło mi się odświe­żyć moje prze­ko­na­nie o tym, na czym opie­ra się lite­ra­tu­ra, a co sta­no­wi jej paro­dię.

Uwa­żam, że każ­dy zawo­do­wy czy­tel­nik nad­sy­ła­nych do wydaw­nic­twa tek­stów w pew­nym momen­cie zda­je sobie spra­wę z tego, że zły tekst pozna­je się nie tyle po ubo­żuch­nym sty­lu czy kośla­wej intry­dze, ale wyczu­wa­jąc brak koniecz­no­ści (oczy­wi­ście, oprócz tej odczu­wa­nej przez auto­ra, któ­ry czu­je potrze­bę nazy­wa­nia się pisa­rzem). To, co spra­wia, że tekst jest lite­ra­tu­rą, nie pole­ga na boga­tym słow­nic­twie czy sub­tel­no­ści kon­struk­cji, ale na potrze­bie nęka­ją­cej jego twór­cę. A maszy­na nie odczu­wa potrzeb, cze­go świa­dec­twem był tekst o Murze Chiń­skim. Zbiór poet­ki był ożyw­czy, koniecz­ny nie tyle z racji odpo­wie­dzi chatGPT, pomi­mo ich jako­ści, a tak­że nie­kie­dy war­to­ści humo­ry­stycz­nej, ale z racji odczu­wa­nej przez tę kobie­tę potrze­by zro­zu­mie­nia algo­ryt­mu, do któ­re­go się zwra­ca (a przy oka­zji uchwy­ce­nia sed­na Muru Chiń­skie­go, wszak każ­dy ma jakieś obse­sje). Pro­gram jest w sta­nie dosko­na­le naśla­do­wać język lite­rac­kich geniu­szy, jed­nak mam prze­świad­cze­nie, że zain­te­re­so­wa­nie wytwo­ra­mi pro­gra­mów będzie mimo wszyst­ko sku­pia­ło się na ludz­kiej potrze­bie, któ­ra je wyge­ne­ru­je.

Na swój spo­sób, to poet­ka jest autor­ką tego zbio­ru, tak jak Geo­r­ges Perec jest auto­rem powie­ści Rze­czy, skła­da­ją­cej się wszak wyłącz­nie z cyta­tów, czy jak Ray­mond Quene­au jest auto­rem stu tysię­cy miliar­dów wier­szy, któ­rych jed­nak w zna­ko­mi­tej więk­szo­ści nie tyl­ko nigdy nie napi­sał, ale też nigdy nie prze­czy­tał[1]. Doświad­cze­nie tej lek­tu­ry i przy­kład owych auto­rów zde­cy­do­wa­nie skła­nia­ją mnie do prze­ko­na­nia, że nowin­ki tech­no­lo­gicz­ne, nie­za­leż­nie od tego, jakim nośni­kom czy rodza­jom wytwa­rza­nia tek­stów będą w przy­szło­ści sprzy­jać, powin­ny zaprzą­tać nas w mniej­szym stop­niu niż zro­zu­mie­nie nie­ustan­nie odna­wia­ją­ce­go się bra­ku, na któ­rym opie­ra się twór­czość lite­rac­ka i jej nie­prze­rwa­ny ruch.

Aby lepiej zilu­stro­wać te sło­wa (i zręcz­nie zakoń­czyć lep­szym od moje­go tek­stem), chciał­bym podzie­lić się z Pań­stwem jed­ną z nie­daw­nych lek­tur. W swo­jej mądro­ści prze­wyż­sza wszyst­ko, co mógł­bym abs­trak­cyj­nie powie­dzieć na temat przy­szło­ści dzia­łal­no­ści wydaw­ni­czej i samej lite­ra­tu­ry. Cho­dzi o inny tekst, nade­sła­ny do mnie mie­siąc temu. Auto­rem jest mło­dy czło­wiek, któ­ry rów­nież bie­rze się za poezję. Ten tekst powstał jed­nak bez pomo­cy sztucz­nej inte­li­gen­cji, a nawet bez uży­cia kom­pu­te­ra. To „zwy­kła” opo­wieść auto­bio­gra­ficz­na roz­gry­wa­ją­ca się na ponad pię­ciu­set stro­nach. Pisarz opi­su­je w niej swo­je dzie­ciń­stwo w jed­nym z naj­bar­dziej zanie­dba­nych miejsc, jakie moż­na sobie wyobra­zić we Fran­cji, w rodzi­nie dotknię­tej kry­zy­sem na poło­żo­nych na połu­dniu Pary­ża przed­mie­ściach. To dziec­ko nie korzy­sta­ło z żad­nej kul­tu­ry, dora­sta­ło we wszech­świe­cie opa­no­wa­nym przez ogrom­ną bie­dę i napię­cia, od wcze­snej mło­do­ści bory­ka­ło się z sil­nym uza­leż­nie­niem od alko­ho­lu.

Jed­nak pew­ne­go dnia nauczy­ciel­ka pod­czas lek­cji czy­ta im wiersz Mal­lar­mégo.

I wszyst­ko się zmie­nia. Stro­ny, na któ­rych opi­su­je tę sce­nę, są szcze­gól­nie poru­sza­ją­ce – oto w chło­pa­ku poja­wia się pew­na iskra, jak pora­że­nie gro­mem, któ­re naj­wy­raź­niej wywo­łać może wyłącz­nie lite­ra­tu­ra, oddzia­łu­jąc na któ­rą­kol­wiek z istot obda­rzo­nych języ­kiem, w któ­rej­kol­wiek chwi­li, bez oglą­da­nia się na sta­tus spo­łecz­ny, oso­bi­ste dzie­je czy epo­kę.

Po kil­ku latach iskra zamie­nia się w tym mło­dym czło­wie­ku w praw­dzi­wy pożar. Spra­wia, że przez czte­ry lata pisze ręko­pis, któ­ry póź­niej tra­fia do mnie.

Trud­no mi opi­sać wstrząs, jaki wywo­łu­je ta lek­tu­ra. Wysze­dłem z niej zszo­ko­wa­ny, poru­szo­ny do tego stop­nia, że w porów­na­niu z nią oba­wy zwią­za­ne z przy­szło­ścią, ze zmia­na­mi tech­no­lo­gicz­ny­mi, kata­stro­fa­mi eko­lo­gicz­ny­mi i poli­tycz­ny­mi wyda­ły mi się bła­he.

To wła­śnie ten tekst, lepiej niż jaki­kol­wiek inny teraz gdy to piszę, naj­le­piej odpo­wia­da za mnie na posta­wio­ne na począt­ku pyta­nie. Wyobra­żam sobie przy­szłość lite­ra­tu­ry, taką jak ten tekst: przy­pad­ko­wą, cał­ko­wi­cie nie­praw­do­po­dob­ną, nie­czu­łą na kwe­stie tech­no­lo­gicz­ne czy eko­no­micz­ne, nie­za­wi­słą. Tak dłu­go, jak ludzie będą mie­li sło­wa, jestem prze­ko­na­ny, że nie­któ­rzy, bory­ka­jąc się z bra­kiem, nadal będą z nich czy­nić narzę­dzia swo­jej wol­no­ści, lite­ra­tu­ry.

Tekst Thi­baut Dael­ma­na nosi tytuł L’Entroubli. Uka­że się we Fran­cji we wrze­śniu 2025 roku. To tro­chę przy­szłość, choć już teraź­niej­szość, a zaczy­na się tak:

Mia­sto roz­świe­tla to, co bez nie­go było­by nocą. Powy­żej czte­ry latar­nie pochy­la­ją się nad syn­te­tycz­nym pro­sto­ką­tem, gdzie lśni pił­ka, za któ­rą wszy­scy gania­ją. Bez stro­jów ani sędzie­go, zga­du­je­my, za kim ta goni­twa, kto chce prze­jąć, z kim i prze­ciw komu jeste­śmy. Z tego miej­sca chmu­rzą­ce się wokół reflek­to­rów muchy robią za świe­tli­ki. Wewnątrz oka­la­ją­cych nas tu sia­tek bie­gnie­my w nie­skoń­czo­ność. Tu się prze­py­cha­my, prze­ta­cza­my, wzla­tu­je­my, pod­no­si­my, odcho­dzi­my, ude­rza­my, poka­zu­je­my. Pozdra­wia­my wymy­ślo­ny tłum. I oto pił­ka wyry­wa się na wol­ność. I oto do niej bie­gnie­my, wyry­wa­my ją sobie nawza­jem. Ner­wy się napi­na­ją, zasa­dy pusz­cza­ją, czas, aby poko­na­ni zażą­da­li od zwy­cięz­ców poraż­ki, a ci ją przy­ję­li jak przy­słu­gę. Oto i ich wygra­na.

Z ręka­mi na bio­drach skle­ja­my się przed jed­ną nie­wy­mia­ro­wą bram­ką, w któ­rą strze­la­my z bli­ska do bez­bron­ne­go, pozba­wio­ne­go ręka­wic bram­ka­rza, wyzna­czo­ne­go na ochot­ni­ka. Strze­la­my, wyzy­wa­my się i śmie­je­my. Bez licze­nia. Staw­ka już jest poza kadrem, pośród setek świetl­nych kwa­dra­tów. Każ­dy już zer­ka tam kątem oka. Trze­ba być na czas. Niczym wicher gna­my uli­ca­mi, pił­ka wypa­da nam z rąk pro­sto na jezd­nię. Nad­ra­bia­my spóź­nie­nie, któ­re­go jeste­śmy spraw­ca­mi. A potem wpa­da­my bez tchu, żeby pić i jeść to, co jest do picia i jedze­nia. Napy­cha­my się. Aż pad­nie­my od tego, co bra­li­śmy za ener­gię. Jutro też będzie wie­czór po szko­le, uli­ce i świe­tli­ko-mucho­le. Wyżyć się, zanim przyj­dzie żyć.

Przy­cup­nię­ty na rogu kre­den­su, w jed­nej ręce trzy­ma­jąc pla­sti­ko­wą butel­kę, a w dru­giej cyko­rię, w któ­rą wgry­za się peł­ną gębą, ten czer­wo­na­wy nie­zna­jo­my, któ­re­go czasz­ka lśni nie­kie­dy wie­czo­rem w naszej kuch­ni, pije z gwin­ta ciem­ne wino, któ­re jest jego wonią. Świa­tło wyda­je się na nim cią­żyć. Jest mały i masyw­ny. Dziw­ny.

Dziw­nie być face­tem. Jego cięż­kie szkar­łat­ne poli­ki pokry­wa szorst­ka szcze­ci­na. Nie­co wło­sów ster­czy mu z uszu. Owło­sio­ne ma nawet kłyk­cie. Tłu­ste brą­zo­we wło­sy oka­la­ją mu czasz­kę. Czar­ne krza­cza­ste brwi zwi­sa­ją nad ocza­mi osa­dzo­ny­mi zbyt głę­bo­ko w cie­niu, by je widzieć, a może tak­że, by widzieć. Gdy te ostat­nie wzno­szą się ku nam, nie spo­czy­wa­jąc jed­nak na nas, lśnią dys­kret­ną przej­rzy­sto­ścią zie­le­ni nakra­pia­nej sza­ro­ścią.

Byli­śmy my i on, któ­rych przy­pa­dek nie­kie­dy przy­wo­dził poży­wiać się w tym samym miej­scu, nie zna­li­śmy się. Nad naszy­mi gło­wa­mi stoi nasza mat­ka, jed­ną ręką opie­ra się o zlew, jest nie­koń­czą­cym się źró­dłem decy­be­li, w dusz­nej zagra­co­nej kuch­ni bie­rze się za wagę myśli, kwa­śną kaska­dą słów, któ­re koń­czą się obe­lga­mi, łza­mi, wrza­ska­mi. Po chwi­li i my, z peł­ny­mi usta­mi, wszy­scy pła­cze­my i wrzesz­czy­my, na sku­tek i bez powo­du, być może z wyczer­pa­nia, w koń­cu zaś z wyczer­pa­nia, jakie wywo­łu­je płacz. On wte­dy bole­ści­wie pro­stu­je się, krzy­wiąc twarz i wzdy­cha­jąc, cięż­ki­mi kro­ka­mi odcho­dzi od pustej butel­ki, obelg naszej mat­ki i tej ostrej poli­fo­nicz­nej wrza­wy, któ­rą nad­da­wa­li­śmy my.

Na tym eta­pie zapę­tlo­ne­go dra­ma­tu ona ocie­ra łzy swo­je i nasze. Nasta­je spo­kój. Po posił­ku, idąc gęsie­go za nią kory­ta­rzem pro­wa­dzą­cym od kuch­ni do łazien­ki, przez nie­do­mknię­te drzwi do salo­nu dostrze­ga­my na krze­śle syl­wet­kę z opusz­czo­ną w ciem­no­ści gło­wą. Gdy wra­ca­my, nie­ru­cho­ma syl­wet­ka wyda­je już dźwię­ki. Idzie­my para­mi do naszych poko­jów, odda­la­jąc się od chra­pa­nia, któ­re­go ani drzwi, ani dystans nie były w sta­nie wygłu­szyć.

[1]Cent mil­le mil­liards de poème to zbiór dzie­się­ciu sone­tów po czter­na­ście wer­sów każ­dy, któ­ry Ray­mond Quene­au opu­bli­ko­wał w wydaw­nic­twie Gal­li­mard w 1961. Odpo­wied­ni skład tomu, w któ­rym poszcze­gól­ne wer­sy są odręb­nie wycię­te, pozwa­la w dro­dze per­mu­ta­cji uzy­skać 1014 czy­li 100 000 000 000 000 róż­nych wier­szy.