debaty / ankiety i podsumowania

Jak w bluesie

Radosław Wiśniewski

Głos Radosława Wiśniewskiego w debacie "Poeci na nowy wiek".

strona debaty

Poeci na nowy wiek

Strasz­nie nie lubię takiej infla­cji pod­su­mo­wań, prób sta­wia­nia oka­zjo­nal­nych pro­gnoz, a do tego jesz­cze pro­gnoz doty­czą­cych poszcze­gól­nych auto­rów. Wyda­je mi się coraz czę­ściej, że czy­ta­nie poezji to sztu­ka poszu­ki­wa­nia poje­dyn­cze­go dźwię­ku, brzmie­nia, cza­sem zadzi­wia­ją­co pro­ste­go, żad­ne popi­sy wir­tu­oze­rii nie zastą­pią dwóch, trzech cel­nych fraz. Tak jak w blu­esie. Nic nie zastą­pi może nawet pro­ste­go, ale nośne­go tema­tu, tak że każ­dy – i ama­tor, i mistrz – może na nim zbu­do­wać swo­ją impro­wi­za­cję. Małą czy wiel­ką – co za róż­ni­ca. Tak jak w jaz­zie. Coraz czę­ściej dostrze­gam, że to napraw­dę nie są wyści­gi. Wyda­je mi się, że kolej­na aran­żo­wa­na dys­ku­sja, to może być męcze­nie moc­no nacią­gnię­te­go mate­ria­łu, na przy­kład – stru­ny. To nie cho­dzi o to, że odma­wiam gło­su. Po pro­stu nie wiem czy to nie jest – świa­do­ma czy nie – kon­ty­nu­acja cho­ro­by toczą­cej życie lite­rac­kie, któ­rą nazwa­łem kie­dyś robo­czo ewen­ty­zmem, od event, czy­li wyda­rze­nie, dzwon, sal­wa hono­ro­wa. Even­tem jest zatem, kie­dy ogła­sza się poko­le­nie, gło­śno publi­ku­je mani­fest (to coraz rza­dziej), a naj­le­piej jest jak wrę­cza się nagro­dę z dużą licz­bą zer. To przy oka­zji tych zer poezja tra­fia na żer, nagle dzien­ni­karz, kame­ra, kla­pa, rąsia, buź­ka, goź­dzik. Skąd tutaj cho­ro­ba? Stąd, że tyl­ko wów­czas nawią­zu­je się pozór roz­mo­wy, orga­ni­zu­je się dys­ku­sję, wystą­pie­nie, panel, lau­da­cję. Nie pamię­tam jed­nak natu­ral­nej dys­ku­sji nad jakimś debiu­tem, nowym tomi­kiem nie­gdy­siej­sze­go debiu­tan­ta, poja­wie­niem się wyra­zi­stej for­ma­cji auto­rów. Pew­nie tro­chę dla­te­go, że tych wyra­zi­stych for­ma­cji za dużo nie było, o ile w ogó­le były w pierw­szej deka­dzie XXI wie­ku. Chy­ba nie było. Natu­rą tych naszych pol­sko­li­te­rac­kich dys­ku­sji wyda­je mi się coraz czę­ściej uprzej­mość, poczu­cie obo­wiąz­ku, nawyk, nastrój, ale nie auten­tycz­ny ból czy zachwyt. Nikt już nawet nie uda­je, że lite­ra­tu­ra ma jakąś rolę, coś ma komuś zro­bić. Nikt nie uda­je, że ma coś zna­czyć.

Kie­dy ktoś pyta, czy poeci wyda­ją­cy w ostat­nich dzie­się­ciu latach debiu­tanc­kie tomi­ki będą nada­wa­li ton nowej poezji pol­skiej – odpo­wiem tru­izmem: kie­dyś pew­nie tak, jak ich real­ny lub meta­fo­rycz­ny szlag nie tra­fi wcze­śniej. Ale w jakich pro­por­cjach i jak gło­śno ów ton zabrzmi – a mnie jak zmie­rzyć i na jakiej pod­sta­wie? Nada­wa­nie tonu wyni­ka bar­dziej z moż­li­wo­ści nie­za­leż­nych od auto­ra. Kie­dy ktoś pyta, czy minio­ne dzie­sięć lat to fak­tycz­nie domi­na­cja poetów debiu­tu­ją­cych dzie­sięć lat wcze­śniej, to dopo­wiem, że nie, bo dru­gi tomik to już nie jest event. Pra­wo mię­so­żer­nej uwa­gi gło­si, że zapa­mię­tu­je się albo to co ostat­nie, albo to co pierw­sze. Kolej­ny tomik z rzę­du, jeże­li nie tra­fi go wirus even­tu, czy­li nie dosta­nie nagro­dy w jakiejś wiel­kiej par­du­bic­kiej – w zasa­dzie się nie liczy. W tym sen­sie przez ostat­nie dzie­sięć lat domi­no­wa­ło to, co było nagła­śnia­ne w poezji, a nagła­śnia­ne były rze­czy naj­róż­niej­sze, war­to­ścio­we i nie, świe­że i nie­świe­że, tro­chę bez ładu, bez skła­du, z krót­kie­go dystan­su trud­no oce­nić, czy wybo­ry, jaki­mi kie­ro­wa­ły się roz­licz­ne gre­mia nagra­dza­jąc, nomi­nu­jąc – roz­mi­ja­ły się z popi­ski­wa­nia­mi recen­zen­tów i kry­ty­ków czy też nie. Trud­no też oce­nić, czy to wszyst­ko ukła­da­ło się w poezji w jakąś spój­ną, sen­sow­ną całość, czy raczej nadal mie­li­śmy lata domi­na­cji mgła­wi­cy, z któ­rej nie­wie­le wyni­ka­ło poza nią samą.

Tutaj uwa­ga z kate­go­rii istot­nych spo­strze­żeń na temat oko­licz­no­ści poza­li­te­rac­kich kształ­tu­ją­cych lite­ra­tu­rę. Kry­ty­ka, gre­mia nomi­nu­ją­ce, nagra­dza­ją­ce nie są w sta­nie chy­ba zro­bić krzyw­dy mło­dym auto­rom i autor­kom (czy rela­tyw­nie mło­dym). Bo prze­cież w poezji jest się mło­dym do pięć­dzie­siąt­ki. Jak w blu­esie. Co inne­go wyda­je się napę­dzać mło­de­go autora/autorkę, inne są jego hory­zon­ty a jeże­li rze­czy­wi­ście dra­ma­tycz­nie go obcho­dzi co, kto o nim napi­sał, czy został nomi­no­wa­ny i z zapar­tym tchem śle­dzi dłu­gie i krót­kie listy nomi­na­cji do Sile­siu­sa czy Gdy­ni – to chy­ba pora, żeby spraw­dził w odno­śnym urzę­dzie, czy aby na pew­no jest mło­dy, bo może ktoś pod­mie­nił akty uro­dze­nia. Być może mło­dy autor nie jest wca­le sobą w takim przy­pad­ku, ale daj­my na to auto­ma­tem do gry w jed­no­rę­kie­go ban­dy­tę skrzy­żo­wa­nym z opro­gra­mo­wa­niem audio­te­le i powi­nien czym prę­dzej poszu­kać sobie wła­ści­we­go miej­sca. Krzyw­dę prze­mil­cze­nia, bra­ku uważ­no­ści, kry­ty­ka może wyrzą­dzić raczej poetom w wie­ku trud­no-doj­rza­łym, tym, któ­rzy spo­so­bią się do dys­kon­to­wa­nia swo­jej pozy­cji, tym koło pięć­dzie­siąt­ki. To wów­czas widać, kto pozo­stał aktyw­ny i żywy z jakiejś for­ma­cji, a samą for­ma­cję, kohor­tę, rocz­nik moż­na poma­łu pod­su­mo­wy­wać i roz­li­czać. To wte­dy poja­wia się moż­li­wość, że się coś, kogoś bez­pow­rot­nie utrą­ci, zlek­ce­wa­ży i zepchnie w nie­pa­mięć. Wcze­śniej pomi­nię­cia, lek­ce­wa­że­nie oraz wszech­obec­na nie­spra­wie­dli­wość i spi­sek – powin­ny być raczej ostro­gą. To dzię­ki nim autor czy autor­ka może sobie powta­rzać w duchu „Ja wam jesz­cze poka­żę” (wer­sja brat­nia – „Zajec, nu paga­dim”). Mło­dzi auto­rzy nie o kry­ty­kę muszą się mar­twić, ale o życie, zwy­kłe życie, któ­re ich cze­ka po stu­diach (naj­czę­ściej), po ślu­bach, decy­zjach, czy pójść na etat, czy zostać na uczel­ni, po naro­dzi­nach dzie­ci. To życie – znacz­nie bez­względ­niej niż jaka­kol­wiek kry­ty­ka prze­rze­dzi sze­re­gi dowol­ne­go poko­le­nia czy gene­ra­cji. Szyb­ko, nie­zau­wa­żal­nie, sku­tecz­nie.

Zatem kry­ty­ka nie­wie­le chy­ba napraw­dę krzyw­dy może zro­bić komu­kol­wiek, a już szcze­gól­nie debiu­tan­tom. Od powyż­szej zasa­dy impre­gna­cji debiu­tów na kry­ty­kę – wska­zał­bym jed­nak pewien wyją­tek i niech­by sta­no­wi­ło to odpo­wiedź na pyta­nie o pomi­nię­tych, zmil­cza­nych debiu­tan­tów. Cho­dzi mia­no­wi­cie o wca­le licz­ny w ostat­nich latach przy­pa­dek póź­nych debiu­tów, nie miesz­czą­cych się w poko­le­nio­wych kry­te­riach twa­rzo­wo­ści. Cho­dzi mi o takich auto­rów, jak Ryszard Będ­kow­ski, Jacek Bie­rut, Elż­bie­ta Lipiń­ska, Justy­na Rad­czyń­ska, Robert Miniak, Anna Toma­szew­ska, Alek­san­dra Zbier­ska i jesz­cze kil­ka innych tomi­ków szwen­da­ją­cych się po ofi­cy­nach wydaw­ni­czych. Z jakim sza­cun­kiem i aten­cją nie wyra­żać się o kwe­stiach metry­kal­nych – wszyst­ko to są ludzie z baga­żem doświad­czeń i życio­wych histo­rii, a nie tyl­ko roz­pę­dem mło­do­ści, bez­czel­no­ścią gów­niar­stwa. Debiu­tu­ją w wie­ku, w któ­rym ich rówie­śni­cy zazwy­czaj od kil­ku­na­stu – jak nie wię­cej – lat mają debiu­ty za sobą. Nie pasu­ją do nie­mra­wych i ane­micz­nych prób zakre­śla­nia poko­le­nio­wej, gene­ra­cyj­nej rze­czy­wi­sto­ści. Mło­dy poeta ma być po matu­rze i ma wymie­rzać świa­tu spra­wie­dli­wość, a ci, o któ­rych mówię – wcho­dzą na sce­nę ina­czej, każ­dy po swo­je­mu, niko­mu nicze­go nie wymie­rza­ją. Wyda­je mi się, że wokół tych debiu­tów uno­si się jakieś uprzej­me mil­cze­nie, lito­ści­wy uśmie­szek, atmos­fe­ra lek­ce­wa­żą­ce­go przy­zwo­le­nia – zachcia­ło się doro­słym w szcze­nię­cość grać, to niech mają i lu! w nich ciszą. Rzecz jed­nak w tym, że to żad­na szcze­nię­cość. Bar­dzo czę­sto to goto­wy, kla­row­ny pomysł na pisa­nie.

Obok tego wska­zał­bym kil­ka debiu­tów zde­cy­do­wa­nie prze­re­kla­mo­wa­nych, za któ­ry­mi nie poszło jak do tej pory wie­le cie­ka­wej poezji – na przy­kład Tomasz Puł­ka. Wydał cie­ka­wy, nad wyraz dobry for­mal­nie debiut i co? – i nic. Spraw­ne, cie­ka­we, ale nic wstrzą­sa­ją­ce­go. Jaś Kape­la, Piotr Macie­rzyń­ski oka­za­li się w grun­cie rze­czy wyrob­ni­ka­mi, rze­mieśl­ni­czo dobry­mi, ale na podob­nym, a co naj­gor­sze powta­rzal­nym pozio­mie, tak jak­by two­rze­nie wier­sza na wiersz było zwy­kłym nawar­stwia­niem słów. Nie wiem, może taka wła­śnie poezja ma przy­szłość i to ona będzie nada­wać ton, ale chy­ba beze mnie. Przy­naj­mniej na razie nic mnie nie prze­ko­na­ło, że wykwi­ty lite­rac­kie powyż­szych to coś wię­cej niż pomysł bar­dziej na sie­bie niż na wier­sze. Zaraz obok chy­ba tak­że w kate­go­rii pomysł na sie­bie umie­ścił­bym spo­rą część doko­nań Mar­ci­na Cec­ko, Pio­tra Czer­skie­go.

I do tego kil­ka posta­ci, war­tych zapa­mię­ta­nia, a zapa­da­ją­cych po debiu­cie w ciszę, pra­wie zło­wro­gą, lub nawet jesz­cze przed debiu­tem – na przy­kład Łukasz Bagiń­ski, Joan­na Obu­cho­wicz (obec­nie Bec­kwith), Marze­na Jaku­bow­ska, albo po debiu­cie – jak Woj­ciech Gie­drys, Grze­gorz Gie­drys, Mar­cin Cie­lec­ki, Jaro­sław Gru­zla, Mag­da­le­na Komoń, Moni­ka Mosto­wi, Michał Kasprzak. Wieść gmin­na nie­sie, że ten i ów jesz­cze da głos i się wygrze­bie, ktoś mu wyda ten tomik czy dwa, jesz­cze o tym czy innym usły­szy­my. Dzi­siaj wie­czo­rem wygrze­ba­łem ze sto­su ksią­żek do ponow­ne­go przej­rze­nia Anto­lo­gię mło­dej poezji Ślą­ska i Zagłę­bia – W swo­ją stro­nę. Może to przy­pa­dek, ale zagu­bi­ły się w dro­dze (zeszły z moje­go pola widze­nia) w zasa­dzie wszyst­kie dziew­czy­ny tam wystę­pu­ją­ce – Alek­san­dra Wojt­kie­wicz, Urszu­la Zaj­kow­ska, Zofia Zie­liń­ska. Takich histo­rii – poja­wił się i uciekł – pew­nie moż­na by mno­żyć, tyl­ko co z tego komu przyj­dzie.

Jedy­ny morał, jaki wyni­ka z tych histo­rii, jest taki, że war­to szu­kać tych kil­ku fraz, nie­waż­ne, kto je napi­sze – zna­ny, uzna­ny czy przy­god­ny skła­dacz słów. Bo dobre wier­sze, któ­re zosta­ją, piszą i prze­ce­nie­ni, i nie­do­ce­nie­ni poeci. Wiersz pędzi kędy chce, a potem zni­ka. Spiesz­my się czy­tać wier­sze. Tak szyb­ko się pło­dzą.