debaty / ankiety i podsumowania

Jak zapodawać poezję – podsumowanie

Przemysław Rojek

Podsumowanie debaty "Jak zapodawać poezję".

strona debaty

Jak zapodawać poezję

Przejdź­my od razu do rze­czy, bez zbęd­nych wstę­pów.

Na dobry począ­tek wypo­wia­da się Kata­rzy­na Fetliń­ska. I jest to – jako się rze­kło – dobry począ­tek, nawet bar­dzo dobry: każ­dy, kto choć raz uczest­ni­czył w tym skraj­nym mono­dra­mie, jakim są spo­tka­nia autor­skie poet­ki, wie, że jakość sce­nicz­nej pre­zen­ta­cji poezji jest tu spra­wą naj­waż­niej­szą. I powia­da Fetliń­ska, że we współ­cze­snej cele­bra­cji wier­sza jako utwo­ru pre­zen­to­wa­ne­go publicz­nie – a naj­czę­ściej ma się tu do czy­nie­nia z jało­wą i prze­ży­tą for­mu­łą lek­tu­ra plus roz­mo­wa z pro­wa­dzą­cym, gdzie już to autor czy­ta byle jak, bo albo nie potra­fi, albo nie chce, już to mode­ra­tor swą oso­bo­wo­ścią przy­ćmie­wa i auto­ra, i jego tekst, już to wresz­cie całość zamie­nia się w zro­zu­mia­łą i cie­ka­wą dla nader nie­licz­nych, kry­tycz­no­li­te­rac­ką mowę-tra­wę na róż­nym pozio­mie zba­na­li­zo­wa­nia – zni­ka coś naj­waż­niej­sze­go: jed­no­krot­ność, spo­tka­nio­wość utwo­ru poetyc­kie­go. Fetliń­ska nie poda­je w swo­im tek­ście moc­nych roz­wią­zań mogą­cych zaże­gnać ten stan rze­czy – jeśli już, to raczej coś suge­ru­je, wzmian­ku­je mar­gi­nal­nie. Naj­waż­niej­sze jed­nak – powia­da autor­ka Sek­staśm – jest zna­le­zie­nie takiej meto­dy, któ­ra (wła­śnie z uwa­gi na swo­ją nie­po­wta­rzal­ność, nie­re­du­ko­wal­ność do usy­pia­ją­cej czuj­ność rytu­al­no­ści spo­tka­nia autor­skie­go) będzie w sta­nie dopro­wa­dzić do real­nej inter­fe­ren­cji słu­cha­ne­go sło­wa ze słu­cha­ją­cym mózgiem.

Dalej – Paweł Tań­ski. Badacz lite­ra­tu­ry i jej sty­ku z muzy­ką, w tym tak­że muzy­ką roc­ko­wą, w pew­nym sen­sie nie mógł napi­sać tek­stu inne­go niż ten, któ­ry napi­sał, a w któ­rym mowa jest o koniecz­no­ści wią­za­nia poetyc­kie­go sło­wa z muzy­ką: o kom­po­no­wa­niu muzy­ki do wier­szy, o wier­szy tych śpie­wa­niu. Myśl niby nie jest nowa, ale moty­wa­cja takie­go postu­la­tu auto­ra – ory­gi­nal­na: zwią­zek muzy­ki, sztu­ki jed­no­ra­zo­we­go wyko­na­nia, z wier­szem, przy­wró­ci owe­mu ostat­nie­mu zatra­co­ną per­for­ma­tyw­ną siłę. Lite­ra­tu­ra – zwłasz­cza poezja, zwłasz­cza współ­cze­sna – ucho­dzi za sztu­kę aktu­ali­zu­ją­cą się w pry­wat­nej, sku­pio­nej i wie­lo­krot­nej lek­tu­rze, tym­cza­sem wła­śnie uwy­pu­kle­nie jej wyko­naw­cze­go, teatral­ne­go cha­rak­te­ru może pro­wa­dzić do uak­tyw­nie­nia się sen­sów czę­sto nie­ocze­ki­wa­nych.

Wal­de­mar Jocher z kolei pro­po­nu­je ruch w zupeł­nie odwrot­nym kie­run­ku. Zazna­cza, że spo­tka­nie autor­skie bywa doświad­cze­niem waż­nym i pożą­da­nym (tak­że przez auto­ra, któ­re­mu zda­rza się pożą­dać takie­go spe­cy­ficz­ne­go, adre­na­li­no­we­go bez mała bodź­co­wa­nia), byle­by uda­ło mu się oca­lić pew­ne nie­zbęd­ne mini­mum wyko­naw­czej spon­ta­nicz­no­ści, co zmie­ni publicz­ną pre­zen­ta­cję utwo­ru w rodzaj poetyc­kie­go – uwzględ­nia­jąc wszel­kie pro­por­cje – jam ses­sion. Poza tym jed­nak Jocher już na począt­ku swe­go tek­stu kon­sta­tu­je pro­wo­ka­cyj­nie i para­dok­sal­nie: „dostęp do poezji powi­nien być mak­sy­mal­nie utrud­nio­ny”. Poezja – roz­wi­ja swą myśl autor – zawsze była doświad­cze­niem dostęp­nym dla nie­licz­nych, roz­ryw­ką skraj­nie eli­tar­ną, rodza­jem tajem­ne­go kodu dają­ce­go dostęp do wąskie­go krę­gu wta­jem­ni­czo­nych. Nale­ży się prze­to zasta­no­wić, czy podą­ża­jąc nazbyt bez­re­flek­syj­nie uzna­wa­ną za oczy­wi­stą dro­gą upo­wszech­nia­nia, popu­la­ry­zo­wa­nia i pro­mo­wa­nia poezji za wszel­ką cenę, nie wyrze­ka­my się pospiesz­nie i pochop­nie pew­nej per­wer­syj­nej co praw­da, ale waż­nej czę­ści toż­sa­mo­ści tego, co poetyc­kie.

Wypo­wiedź Zbi­gnie­wa Mache­ja do pew­ne­go momen­tu (i stop­nia) roz­wi­ja się jak post­scrip­tum do snu­tych od dłuż­sze­go cza­su przez poetę na jego BLo­gu nie­we­so­łych reflek­sji zamknię­tych wspól­nym tytu­łem Pra­wo pol­skie­go poety do zarob­ku. Tu co praw­da wątek eko­no­micz­ne­go upo­śle­dze­nia zawo­du pisar­skie­go się nie poja­wia, ale iden­tycz­na jest kon­cep­cja poezji: jako naj­wyż­szej moż­li­wej ema­na­cji tego, co sta­no­wi o naj­szla­chet­niej­szej stro­nie naszej ludz­kiej isto­ty. A sko­ro tak, to logicz­nym jest, że nie da się zapla­no­wać naj­sku­tecz­niej­sze­go spo­so­bu pre­zen­to­wa­nia poezji: zbyt jest ona samo­swo­ja, wol­na, nie­okieł­zna­na i nie­ocze­ki­wa­na. Może – jak chce tego Machej – obja­wić się w tek­stach rape­ra Taco Hemin­gwaya, ale może też gdzie­kol­wiek indziej; może być pate­tycz­nym wzlo­tem ducha, ale może też być uro­czą, god­ną pro­wan­sal­skie­go tru­ba­du­ra zalot­no­ścią (taką jak ta, któ­ra w nader zgrab­nej i wdzięcz­nej puen­cie wień­czy głos Zbi­gnie­wa Mache­ja w naszej dys­ku­sji).

Nie­stru­dzo­na czy­tel­nicz­ka i komen­ta­tor­ka Biu­ro­wej poezji, Zuzan­na Wit­kow­ska, powia­da z kolei – sekun­du­jąc ponie­kąd i Mache­jo­wi, i Joche­ro­wi, i Fetliń­skiej – tak oto: nie da się zade­kre­to­wać, że jakiś spo­sób pre­zen­to­wa­nia poezji przed publicz­no­ścią jest wyraź­nie lep­szy od pozo­sta­łych, uni­wer­sal­ny, ska­za­ny na suk­ces, bez­wa­run­ko­wo bar­dziej for­tun­ny od innych… Wszyst­ko zale­ży tyl­ko od jed­ne­go: na ile jakiś spo­sób (od naj­bar­dziej tra­dy­cyj­ne­go po naj­bar­dziej eks­pe­ry­men­tal­ny) oka­że się wład­ny dopusz­czać czy­tel­ni­ka bli­żej owe­go nie­by­wa­łe­go doświad­cze­nia, jakim jest czy­ta­nie poezji. Sam wiersz niko­go czy­tel­ni­kiem takim nie uczy­ni – ale tym bar­dziej siły takiej nie ma naj­bar­dziej nawet efek­tow­ne wier­sza zapo­da­wa­nie. Dla­te­go też głos Wit­kow­skiej wień­czy postu­lat jak naj­bar­dziej prak­tycz­ny i zdro­wo­roz­sąd­ko­wy: by zamiast zasta­na­wiać się nad stra­te­gią pre­zen­to­wa­nia poezji, przyj­rzeć się bli­żej prze­strze­ni edu­ka­cji (choć­by nawet i na począ­tek tej doraź­nej, czę­sto towa­rzy­szą­cej róż­nym więk­szym zaj­ściom poetyc­kim): to od niej bowiem zawsze zaczy­na się wcho­dze­nie w prze­strzeń czy­ta­nia, sce­nicz­na waria­cja na temat czy­ta­ne­go to spra­wa dale­ko póź­niej­sza.

No i wresz­cie Gabriel Fle­szar: w pew­nym sen­sie moż­na powtó­rzyć to samo, co w odnie­sie­niu do gło­su Paw­ła Tań­skie­go – że muzyk i poeta, autor tek­stów, nie mógł napi­sać tek­stu inne­go, niż napi­sał. Czy­li takie­go, w któ­rym upo­mi­nał­by się o otwar­cie sce­nicz­nej pre­zen­ta­cji poezji na inne języ­ki sztu­ki: na per­for­man­ce, hap­pe­ning, spek­takl, mul­ti­me­dia, na muzy­kę wresz­cie… Tyl­ko w ten spo­sób – moc­no kon­sta­tu­je Fle­szar – zapo­da­wa­nie poezji unik­nie ana­chro­nicz­no­ści, nie sta­nie się wąt­pli­wej jako­ści roz­ryw­ką dla garst­ki kom­ba­tan­tów cza­sów daw­no prze­brzmia­łych, nie utra­ci siły przy­cią­ga­nia ku sobie nowych poko­leń odbior­ców i czy­tel­ni­ków.

Da się to jakoś uśred­nić – znów: bez zbęd­ne­go gadul­stwa? Spró­buj­my.

Zda­niem dys­ku­tan­tów, skost­nia­ły rytu­ał spo­tka­nia autor­skie­go trze­ba roz­kru­szać. W jakim kie­run­ku owo roz­kru­sza­nie będzie zmie­rza­ło, przy uży­ciu jakiś środ­ków – na to nie ma jed­nej recep­ty, nie ma nawet zgo­dy co do tego, czy wek­tor tego kie­run­ku wyzna­czać ma zwięk­sze­nie popu­lar­no­ści poezji, czy wprost prze­ciw­nie, dba­nie o to, by nie utra­ci­ła ona zbyt wie­le z od zawsze współ­kon­sty­tu­ują­cej ją eli­tar­no­ści. Wię­cej nawet: sam eks­pe­ry­ment nie może być uzna­wa­ny za war­tość samo­ist­ną. Bo w osta­tecz­nym roz­ra­chun­ku cho­dzi o poezję: o to, by inter­fe­ro­wa­ła ona z odbior­cą w spo­sób nowy i istot­ny.

O AUTORZE

Przemysław Rojek

Nowohucianin z Nowego Sącza, mąż, ojciec, metafizyk, capoeirista. Doktor od literatury, nauczyciel języka polskiego w krakowskim Liceum Ogólnokształcącym Zakonu Pijarów, nieudany bloger, krytyk literacki. Były redaktor w sieciowych przestrzeniach Biura Literackiego, laborant w facebookowym Laboratorium Empatii, autor – miedzy innymi – książek o poezji Aleksandra Wata i Romana Honeta.