debaty / wydarzenia i inicjatywy

Je me souviens – czyli powidoki

Przemysław Rojek

Głos Przemysława Rojka w debacie "Z Fortu do Portu".

strona debaty

Z Fortu do Portu

1. Powi­dok to – jak stoi w jed­nym ze słow­ni­ków języ­ka pol­skie­go, mniej­sza o to, w któ­rym: jak coś jest w słow­ni­ku, to ja w to wie­rzę – „utrzy­my­wa­nie się wra­że­nia wzro­ko­we­go po usta­niu dzia­ła­nia sil­ne­go bodź­ca świetl­ne­go, któ­ry wywo­łał to wra­że­nie”.

2. Cho­dzi mi tutaj o powi­do­ki pozo­sta­wio­ne w mojej pamię­ci. Taki powi­dok to utrzy­my­wa­nie się wra­że­nia wzro­ko­we­go po usta­niu dzia­ła­nia tego, co rze­czy­wi­ste. Będę odtwa­rzał to, co było – tyle tyl­ko, że zarów­no z tym „odtwa­rza­niem”, jak i z tym „było” to tro­chę skom­pli­ko­wa­ne. No bo tak: Freud pisał, że powta­rza­jąc coś, co się kie­dyś wyda­rzy­ło – na pod­sta­wie pozo­sta­wio­ne­go przez to coś obra­zu pamię­cio­we­go – nigdy nie może­my być pew­ni, że odtwa­rza­my. Może tyl­ko – po upły­wie cza­su – mówi­my o tym, co nam się teraz wyda­je, że się wyda­rzy­ło? Lacan dopo­wia­da: powta­rza­jąc z całą pew­no­ścią mówi­my o czymś innym, bo to coś, o czym mówi­my, co powta­rza­my, było – w chwi­li wyda­rza­nia się – nie­wy­ra­żal­ne, obce. Powta­rza­my – prze­to mówi­my o czymś, co jesz­cze jest i już nie jest tym samym. Der­ri­da kon­ty­nu­uje: wła­ści­wy, a zara­zem jedy­ny sens tego, co powta­rza­my, rodzi się w akcie powtó­rze­nia – źró­dło tego, co powta­rza­my, jest tak od nas odle­głe, że wła­ści­wie go nie ma. Powtó­rze­nie jest wcze­śniej­sze niż to, co powta­rza­ne; sens powta­rza­ne­go rodzi się w momen­cie powtó­rze­nia.

Będę więc mówił o tym, co widzia­łem, ale nie daję gwa­ran­cji, że to się wyda­rzy­ło – że wyda­rzy­ło się, jak to cza­sa­mi powia­da­ją, napraw­dę.

3. Geo­r­ges Perec napi­sał książ­kę – tak przy­naj­mniej twier­dzi pro­fe­sor Mar­kow­ski, a jak Mar­kow­ski coś mówi, to ja mu wie­rzę, wie­rzę w to moc­niej niż w słow­nik – pod tytu­łem Je me souviens. To podob­no – podob­no, mówię, bo nie znam fran­cu­skie­go – zna­czy po pol­sku „pamię­tam”. Było w tej książ­ce coś oko­ło czte­ry­stu zdań zaczy­na­ją­cych się od tego naj­bar­dziej może idio­tycz­ne­go – a tak, idio­tycz­ne­go: absur­dal­ne­go, nie­we­ry­fi­ko­wal­ne­go, nie­lo­gicz­ne­go, magicz­ne­go, życze­nio­we­go – sło­wa. Pamię­tam, że to. Pamię­tam, jak tam­to.

Książ­ka Pere­ka, któ­rej oczy­wi­ście nie czy­ta­łem, uka­za­ła się – jak pisze Mar­kow­ski, któ­re­mu wie­rzę – w 1978 roku. Był to rok moich uro­dzin. Krę­ci mnie taka tan­det­na sym­bo­li­ka, nie ukry­wam.

4. Pamię­tam, że jak jecha­łem do Legni­cy po raz pierw­szy, to była pięk­na pogo­da – zło­ta pol­ska jesień, jak to się mówi. Pamię­tam, że ogło­sze­nie o warsz­ta­tach lite­rac­kich orga­ni­zo­wa­nych przez Biu­ro zna­la­złem w „Wybor­czej”, albo w „Dzien­ni­ku Pol­skim”, któ­re to gaze­ty wer­to­wa­łem pod­ów­czas zacie­kle („Wybor­czą” w ponie­dział­ki, „Dzien­nik” bodaj­że w śro­dy) jako począt­ku­ją­cy, zde­cy­do­wa­nie kiep­sko zapo­wia­da­ją­cy się bez­ro­bot­ny. Pamię­tam, że na jakieś trzy kwa­dran­se przed przy­jaz­dem do Wro­cła­wia piłem kawę w restau­ra­cyj­nym (ze sty­ro­pia­no­we­go kub­ka – mam sła­bość do kawy w takich kub­kach, mniej­sza o to, dla­cze­go) czy­ta­jąc Dłu­gie poże­gna­nie Chan­dle­ra. Pamię­tam, było tam jakieś takie zda­nie „zamy­śli­łem się nad tym, pod­no­sząc do ust fili­żan­kę kawy”. Pamię­tam oczy­wi­ście tyl­ko ogól­ny sens tego zda­nia, bo jego dosłow­ne­go brzmie­nia z natu­ral­nych wzglę­dów pamię­tać nie mogę – detek­tyw Mar­lo­we zamy­ślił się, co nie­trud­no wykom­bi­no­wać, nad tym, kto zabił. Pamię­tam, że kie­dy mój wzrok padł na to zda­nie, to też pod­no­si­łem do ust kawę (w sty­ro­pia­no­wym kub­ku) zasta­na­wia­jąc się, kto zabił. Pamię­tam, że taka koin­cy­den­cja ude­rzy­ła mnie wte­dy moc­no, bar­dzo moc­no, może nawet wzru­szy­ła – i uzna­łem to za dobry omen.

5. Pamię­tam, że jak doje­cha­łem do Legni­cy (pociąg był chy­ba pię­tro­wy, jed­na z moich dzie­cin­nych fascy­na­cji, do Sącza takie nie kur­so­wa­ły, bo tunel za Ptasz­ko­wą był podob­noż za niski), to było już ciem­no i pięk­na pogo­da poszła w dia­bły – nie pamię­tam jed­nak, kie­dy zaczę­ło się robić brzyd­ko, bo jadąc zaczy­ta­łem się w Kamie­niu peł­nym pokar­mu Euge­niu­sza Tka­czy­szy­na-Dyc­kie­go, któ­ry to Dyc­ki miał wespół z Andrze­jem Sosnow­skim pro­wa­dzić warsz­ta­ty, choć w tam­tym ogło­sze­niu w „Wybor­czej” czy też w „Dzien­ni­ku” prze­czy­ta­łem, że z Sosnow­skim będzie Boh­dan Zadu­ra, ale mogę się mylić. Pamię­tam mgłę, gęstą jak mle­ko i (każ­dy, kto był w Legni­cy, musiał zwró­cić na to uwa­gę) gada­ją­ce świa­tła sygna­li­za­cyj­ne przy przej­ściach dla pie­szych; w tej mgle, gęstej jak mle­ko, robi­ło to, by tak rzec, nie­sa­mo­wi­te wra­że­nie, poetyc­ki nastrój mia­sto Legni­cę zasnu­wał, sur­re­ali­stycz­ny – gdy­bym wów­czas znałMia­sto zagi­nio­nych dzie­ci, to pew­nie by mi się sko­ja­rzy­ło, a może i nie, w każ­dym razie wte­dy jesz­cze Mia­sta zagi­nio­nych dzie­ci nie oglą­da­łem, więc chy­ba szko­da ozór po próż­ni­cy strzę­pić. Pamię­tam, że Legni­ca w tej mgle (w tej mgle w tej mgle – to ze Sta­chu­ry, taka jed­na z naj­wsty­dliw­szych lite­rac­kich miło­ści mego życia, w Sączu trud­no to było kupić) wyda­wa­ła się więk­sza, niż była w rze­czy­wi­sto­ści. Pamię­tam z Legni­cy (to było już naza­jutrz, kie­dy mgła prze­szła w deszcz, zim­ny i dokucz­li­wy, chwi­la­mi nawet ulew­ny) jakiś taki archi­tek­to­nicz­ny cha­os – po jed­nej stro­nie kamie­nicz­ki, po dru­giej gomuł­cza­ny blok, mię­dzy wiel­kim neo­go­tyc­kim kościo­łem a super­sa­mem domek sta­reń­ki kształ­tu zupeł­nie nie z tej zie­mi; i tak dalej, i temu podob­ne, że sobie na taki kon­wen­cjo­nal­ny wtręt pozwo­lę.

6. Pamię­tam, jak Tka­czy­szyn opo­wia­dał: „idzie­my, moja mat­ka, jej mat­ka i ja, Dyciąt­ko, i moja mat­ka scho­dzi z chod­ni­ka na pobo­cze, a bab­cia jej mówi: Funiu, nie idź pobo­czem, wróć na chod­nik, nie idź pobo­czem, nie idź pobo­czem, bo po pobo­czu to Żydzi cho­dzi­li” – i tyl­ko to, nic wię­cej, nie pamię­tam, o co tam cho­dzi­ło, ale tę opo­wieść powtó­rzył Dyc­ki ze sto razy może i mia­ło się wra­że­nie, że jest tu jakaś strasz­li­wa tajem­ni­ca, któ­rej się nie da opo­wie­dzieć ina­czej, że ta man­tra musi zapaść w trze­wia i wąt­pia, i nie da się niko­mu wyja­śnić, jaki jest jej sens, bo to nie­ko­mu­ni­ko­wal­ne, ale że bez tej wie­dzy to czy­ta­nie Dycia psu na budę. Pamię­tam też Tka­czy­szy­na recy­tu­ją­ce­go wier­sze – ale któż z tych, któ­rzy to sły­sze­li, nie pamię­ta! Pamię­tam, jak Sosnow­ski powie­dział póź­niej: „tak, Euge­niusz to wiel­ki cza­ro­dziej” i niech tak zosta­nie w dobrze poję­tym inte­re­sie nas wszyst­kich, jak to się cza­sem mawia. Pamię­tam, jak poprzed­ni wie­czór i noc, i coraz to póź­niej­szą noc, i kawa­łek poran­ka w sumie też, spę­dzi­li­śmy w knaj­pie „Spiż”, bo to jedy­ne miej­sce w Legni­cy, gdzie spę­dza­nie nocy ma sens – następ­na była już w takiej przy­stro­jo­nej bożo­na­ro­dze­nio­wy­mi świa­teł­ka­mi-migot­ka­mi (Bóg jeden raczy wie­dzieć, cze­mu) piz­zer­ni, bo w „Spi­żu” kupa luda, a Dyc­ki zapy­tał, czy to nasi. Pamię­tam, że dali nam piz­zę (i to nie jed­ną bynaj­mniej) na koszt fir­my, za co ser­decz­ne Bóg zapłać. Pamię­tam też, że następ­ne­go wie­czo­ra – czy­li tego wła­śnie, o któ­ry tu cho­dzi, tyl­ko wcze­śniej nie­co – odpro­wa­dza­li­śmy Kla­rę Nowa­kow­ską (Łukasz, ten trze­ci, któ­re­go imie­nia nie pamię­tam, prze­pra­szam Cię stu­krot­nie, no i ja) na dwo­rzec. Pamię­tam, jakie wra­że­nie ten dwo­rzec na mnie zro­bił – maje­sta­tycz­na w zamy­śle ponie­miec­ka hala, pusta jak nie wiem co, wiatr gwiz­dał i wszyst­kie śmie­ci, strzę­py gazet, co bar­dziej ulot­ne, po czę­ści tyl­ko namo­kłe kar­to­ny po czymś tam, pusz­ki po piwie z meta­lu lżej­sze­go od powie­trza przy­bie­ga­ły i odbie­ga­ły jak nie­pysz­ne. Pamię­tam, jak to nie pomy­śla­łem wów­czas o tym (przy­cho­dzi mi to do gło­wy, jak mawia­ją nie­któ­rzy, dopie­ro teraz), że tak będzie wyglą­dał głów­ny kole­jo­wy we Wro­cła­wiu, do któ­re­go mam oso­bli­wą sła­bość, kie­dy nasza tak zwa­na cywi­li­za­cja będzie się już zwol­na skła­nia­ła ku koń­co­wi, a słoń­ce osty­gnie i nie będzie mia­ło spe­cjal­nej ocho­ty świe­cić, bo w sumie to po co i kogo. Pamię­tam też, że Kla­ra dużo prze­kli­na­ła, na co zwró­ci­łem uwa­gę – cze­go dowo­dem to, że pamię­tam – ale mnie to zupeł­nie nie razi­ło, ani wte­dy, ani teraz. Pamię­tam śnia­da­nie w nie­dziel­ny pora­nek (twa­ro­żek, buł­ka i kawa zbo­żo­wa z mle­kiem z ogrom­nia­ste­go kotła) w barze mlecz­nym, gdzie chy­ba już byłem wie­ki wcze­śniej i zamó­wi­łem wte­dy ruskie, jak sta­ło w jadło­spi­sie, a pani rzu­ci­ła ze zło­ścią tale­rzem i powie­dzia­ła, że żad­ne ruskie, tyl­ko legnic­kie.

7. Pamię­tam, że jak wra­ca­li­śmy (Nata­lia, Kaje­tan, ten czwar­ty, któ­re­go imie­nia nie pamię­tam, bar­dzo mi przy­kro, ale nie mam pamię­ci do imion, ktoś jesz­cze – na pew­no Łukasz – no i ja), to się zatrzy­ma­li­śmy na piwo w barze obok wro­cław­skie­go dwor­ca, do któ­re­go mam sła­bość, a któ­ry wyglą­da zupeł­nie jak tam­ten w Legni­cy, tyle tyl­ko, że tutaj tak zwa­na cywi­li­za­cja zda­je się kwit­nąć, może nawet owo­co­wać. Pamię­tam, że przed barem stał misio­wa­ty bar­man i jakoś tak zabaw­nie zachę­cał nas do wej­ścia – a w środ­ku był tele­wi­zor, włą­czo­ny, usta­wio­ny na jakiś muzycz­ny kanał i lecia­ło Pic­tu­res of You The Cure. Pamię­tam, że do Kra­ko­wa jecha­łem już tyl­ko z Nata­lią i roz­ma­wia­li­śmy o tym i owym, i o poezji, co samo w sobie wyda­je się sza­le­nie poetyc­kim tema­tem, ale o tym to już może kie­dy indziej – jak na razie, to Nata­lia wysia­dła w Kato­wi­cach póź­ną nocą. Pamię­tam kon­duk­to­ra, któ­ry przy­szedł i powie­dział, żeby­śmy się prze­sie­dli, bo w tym wago­nie wysia­dło ogrze­wa­nie, a w całym skła­dzie jest dużo innych wol­nych miejsc – zim­no było, co praw­da to praw­da, i to bar­dzo zim­no, cho­ler­nie zim­no, za prze­pro­sze­niem.

8. Pamię­tam dru­gą podróż do Legni­cy, póź­ną wio­sną, pogo­da też była pięk­na, czy­ta­łemKon­dy­cję pono­wo­cze­sną Lyotar­da, z cze­go mia­łem przy­go­to­wać jakiś refe­rat – zdą­ży­łem prze­czy­tać całą, co natych­miast wzią­łem za dobry omen. Pamię­tam, że spóź­ni­łem się na pociąg z Wro­cła­wia do Legni­cy, bo za Opo­lem (a może nawet za Brze­giem) był remont i nor­mal­nie bym się wku­rzył, ale szczę­śli­wie na dwor­cu we Wro­cła­wiu, któ­ry to dwo­rzec szcze­gól­nie jakoś lubię, spo­tka­łem zna­jo­me­go i oba­li­li­śmy piwo, co rów­nież nale­ża­ło­by przy­jąć za dobry omen. Pamię­tam Mar­ci­na Świe­tlic­kie­go, któ­ry mówił o wier­szach Zaga­jew­skie­go, że są to takie klo­cusz­ki ze szla­chet­nych mate­ria­łów, w każ­dym klo­cusz­ku jest dro­go­cen­ny kamień, a z tych klo­cusz­ków Zaga­jew­ski budu­je kościo­ły Pary­ża i Lwo­wa, i World Tra­de Cen­ter też – i Dyc­kie­go, któ­ry miał cudow­ny spis naj­głup­szych tytu­łów jakichś tam zbio­rów poezyj, śmia­li­śmy się z tych tytu­łów do łez i do tak zwa­ne­go roz­pu­ku.

9. Pamię­tam, że dużo wte­dy pili­śmy: zaczę­li­śmy głu­chą nocą na skwe­rze pod komi­sa­ria­tem od tanie­go wina, zwa­ne­go też przez Kaje­ta­na – wdzięcz­nie, dźwięcz­nie i może nawet, kto wie, tro­chę kre­so­wo, jako że Kaje­tan jest z Zamo­ścia i nawet miesz­ka tuż przy ryn­ku – ber­be­lu­chą; nie­któ­rzy pili wód­kę; dru­gie­go dnia było piwo, któ­re kon­su­mo­wa­li­śmy w cie­niu drzew oka­la­ją­cych wyschłą fon­tan­nę w samym cen­trum Legni­cy i pogo­ni­ła nas straż miej­ska albo jakaś inna poli­cja, ale tak raczej pobłaż­li­wie, za co w tym miej­scu zasy­ła­my dro­gim funk­cjo­na­riu­szom pozdro­wie­nia, łącząc wyra­zy sza­cun­ku i wdzięcz­no­ści; ktoś musiał być nie­wia­ry­god­nie przy kasie, bo cią­gnę­li­śmy też z beł­ta cie­płe­go Jac­ka Daniel­sa (potem zaor­dy­no­wa­łem sobie iście zabój­czą kawę – ze sześć łyże­czek roz­pusz­czal­nej do pla­sti­ko­we­go kub­ka 0,2 l, do któ­re­go celem zneu­tra­li­zo­wa­nia sma­ku wsy­pa­łem jesz­cze z pięć podob­nych łyże­czek cukru – po któ­rej, jak to się mówi, cho­dzi­łem po ścia­nach, język mi się lite­ral­nie plą­tał, sło­wa nie chcia­ły się nijak zsyn­chro­ni­zo­wać z myśla­mi, co uczy­ni­ło moją dys­ku­sję z Jerzym Jar­nie­wi­czem, jak dla mnie przy­naj­mniej, szcze­gól­nie eks­ta­tycz­ną i eks­cy­tu­ją­cą, a wszyst­ko to przez Kaje­ta­na). Pamię­tam też, że pod wyżej wzmian­ko­wa­ną fon­tan­ną Boh­dan Zadu­ra i Arka­diusz Krem­za wypa­trzy­li kola­rza (przez Legni­cą pro­wa­dzi­ła wte­dy tra­sa jakie­goś waż­ne­go wyści­gu), któ­ry peda­ło­wał zacie­kle, na ramie­niu miał zawie­szo­ną dęt­kę i praw­dzi­wie po spor­to­we­mu jarał szlu­ga, co wszyst­kich szcze­rze uba­wi­ło. Pamię­tam jesz­cze wca­le spo­rą gru­pę tych, co to się uczą tego takie­go bar­dzo wido­wi­sko­we­go, bra­zy­lij­sko-murzyń­skie­go sty­lu wal­ki, któ­re­go nazwy nie umiem pra­wi­dło­wo zapi­sać, a któ­rzy tre­no­wa­li na ryn­ku, cze­mu przy­glą­da­li­śmy się z nie­kła­ma­nym zain­te­re­so­wa­niem, zwłasz­cza – nie ukry­wam – nie­ziem­sko zgrab­nym i w swej dra­pież­no­ści tym bar­dziej pocią­ga­ją­cym dziew­czę­tom. Pamię­tam – bo tego aku­rat, cze­go jak cze­go, ale tego wła­śnie zapo­mnieć się nie da – że żywi­ła nas i gości­ła, i opie­ko­wa­ła się nami, i dała schro­nie­nie na spo­ry kawa­łek tam­tej nocy, kie­dy już się roz­jeż­dża­li­śmy, Agniesz­ka: Bóg zapłać, Agniesz­ko, ser­decz­ne Bóg zapłać. Pamię­tam, że dys­ku­to­wa­li­śmy u niej o poezji, tro­chę chy­ba za gło­śno jak na tak póź­ną godzi­nę, ale szło o staw­kę abso­lut­nie naj­wyż­szą, o naj­wyż­szej wagi spra­wy, o fun­da­ment i uni­wer­sa­lia: czy da się jesz­cze napi­sać coś ory­gi­nal­ne­go; Łukasz, beł­ko­tli­wym już cokol­wiek z nie­wy­spa­nia gło­sem dowo­dził, że tak, ja twier­dzi­łem, że raczej nie, i niech­że już tak zosta­nie.

10. Pamię­tam też poezję: Dycio śpie­wa i cała sala śpie­wa z Dyciem, ale nie­któ­rzy się boją, że Dycio nie wyro­bi i – jak to Dycio cza­sem mawia – pier­dol­nie ze scho­dów; czy­ta Pod­cza­szy, czy­ta Kierc, czy­ta Machej i zupeł­nie mnie to, szcze­rze przy­znam, nie krę­ci; Foks czy­ta (kie­dy star­si bra­cia czy­ta­ją Kier­ca, nie nale­ży im prze­szka­dzać, bo mogą też prze­czy­tać Mache­ja) i bar­dzo mnie to śmie­szy, Kaje­ta­na chy­ba mniej, bo zasnął – szcze­gól­nie zabaw­ny jest kawa­łek o tym, jak to „bla­sza­na godzil­la” (czy­li smok wawel­ski, któ­re­mu kra­kow­ska gazow­nia chce odciąć dopływ, bo bestia nie pła­ci rachun­ków, co podob­no rodzi pomysł, żeby tak smo­ka pobu­dzać do ogniem-zia­nia tyl­ko w razie doraź­nej i naj­zu­peł­niej pry­wat­nej czy­jejś potrze­by, zgła­sza­nej dro­gą ese­me­so­wą) rzy­gnę­ła ogniem, prze­pła­sza­jąc japoń­skich tury­stów – czy jakoś tak; czy­ta Siw­czyk i krę­ci mnie to tak śred­nio, ale doce­niam odwa­gę, nowa­tor­stwo, świe­żość i tak dalej, i temu podob­ne, choć wia­do­mo, że nie­po­dob­ne; czy­ta Sosnow­ski i wszy­scy są zahip­no­ty­zo­wa­ni, a ta poezja, w czy­ta­niu opor­na i odpor­na, teraz uwo­dzi, opły­wa i wcią­ga na dno, któ­re­go nie­po­dob­na zgrun­to­wać; Som­mer czy­ta swo­je tłu­ma­cze­nia D. J. Enri­gh­ta, wiel­kie­go nie­obec­ne­go, jak to się mówi, któ­ry zasnął w Panu zamiast być tu z nami. Pamię­tam zresz­tą, że czy­ta­ło wie­lu i że grał i śpie­wał Olaf Deri­gla­soff z nowym swo­im zespo­łem Os Gatos, i był jak zwy­kle cha­ry­zma­tycz­ny, i do jedze­nia łyż­ka­mi, jak to się też cza­sem mówi, coraz rza­dziej nie­ste­ty.

11. Pamię­tam powrót, oj pamię­tam: pół­przy­tom­ny byłem z nie­wy­spa­nia i cie­szy­łem się jak nie wiem co na tych parę godzin względ­ne­go spo­ko­ju w pocią­gu, ale gdzie tam – zwa­li­ło się całe mnó­stwo poetek i poetów, wiel­bi­cie­lek i wiel­bi­cie­li poetek, poetów i poezji samej. Pamię­tam, że noc spę­dzi­łem pomię­dzy prze­dzia­łem, gdzie roz­ma­wia­li­śmy z Dyciem o tym i owym, i o poezji, a mię­dzy restau­ra­cyj­nym, gdzie tak zwa­na impra była hucz­na, a cza­sa­mi nawet ele­ganc­ko agre­syw­na i gdzie bar­man był na tyle uprzej­my, że pozwo­lił nam palić, lek­ce sobie ważąc naj­su­row­sze nawet zaka­zy swych moco­daw­ców i słusz­nie licząc na tym więk­szy zaro­bek – od zezwo­le­nia na pale­nie uza­leż­ni­li­śmy bowiem naszą wolę korzy­sta­nia z jak­że dro­gich usług fir­my „Wars”: nie kto inny prze­cież, jak Boh­dan Zadu­ra, któ­ry uprzej­mie zauwa­żył, że zapa­le­nie prze­ze mnie tu faj­ki było naj­bar­dziej wymow­ną mani­fe­sta­cją osta­tecz­ne­go zwy­cię­stwa nad bez­dusz­no­ścią lite­ry tutej­sze­go regu­la­mi­nu, pisał ongiś, że nie lubi pić kawy w pol­skich wago­nach restau­ra­cyj­nych, bo cóż to za przy­jem­ność, kawa bez papie­ro­sa. Pamię­tam wresz­cie – i było to jed­no z ostat­nich wspo­mnień, bo zaraz potem z głu­chej nocy nad­pły­nę­ły Kato­wi­ce, gdzie wie­lu wysia­dło, a ja wresz­cie zasną­łem, nie sta­nąw­szy na wyso­ko­ści proś­by Dyc­kie­go, bym dopil­no­wał pana Marasz­ka, żeby wysiadł na wła­ści­wej sta­cji – jak w radiu zapo­da­li pieśń Ryn­kow­skie­go o tym, że na coś tam jeste­śmy niby za sta­rzy, a na coś tam zno­wu za mło­dzi, i któ­ryś z gniew­nych ślą­skich poetów naka­zał ciszę, bo oto teraz naresz­cie prze­mó­wi­ła praw­dzi­wa poezja.

12. Pamię­tam też, jak jecha­łem na pierw­szy festi­wal Biu­ra w wyda­niu wro­cław­skim, ale z same­go festi­wa­lu, by tak rzec, sko­rzy­sta­łem nie­wie­le, bo bar­dziej inte­re­so­wał mnie sam Wro­cław, jed­no z naj­pięk­niej­szych miast Pol­ski, do któ­re­go tym razem zje­cha­łem samo­cho­dem, wzo­ro­wo pro­wa­dzo­nym przez Kasię, któ­rą nazwać mi tu wypad­nie – nie dość pre­cy­zyj­nie, ze wzglę­du na zna­ną nie­zdat­ność pol­sz­czy­zny do opi­sy­wa­nia rela­cji dam­sko-męskich, nad któ­rą to nie­zdat­no­ścią ubo­le­wał już ze swa­dą sobie wła­ści­wą Tade­usz Żeleń­ski (Boy) – towa­rzysz­ką mego życia, wraz z dwój­ką bli­skich zna­jo­mych. Pamię­tam też, że sta­rej z moje­go punk­tu widze­nia gwar­dii było jakoś tak mało, ale spo­tka­łem nie­za­wod­ne­go Kubę, któ­re­mu szcze­rze i jak naj­ser­decz­niej pogra­tu­lo­wa­łem admi­ni­stra­cyj­no-insty­tu­cjo­nal­ne­go zbli­że­nia z Biu­rem, któ­re to zbli­że­nie, o czym nie wąt­pię, rychło zmie­ni się w zbli­że­nie lite­rac­kie i na tym nie­ste­ty roz­mo­wa nasza się zakoń­czy­ła, bo Kuba miał mnó­stwo pra­cy; spo­tka­łem też Łuka­sza, któ­re­go pomy­li­łem z jakimś za prze­pro­sze­niem bez­dom­nym żulem, bo w jakiejś ciem­nej i pustej uli­cy natkną­łem się na jego dłu­gie nogi wysta­ją­ce z rów­nie ciem­nej i podob­nie pustej bra­my, bra­my sta­now­czo – by jakoś tak deli­kat­nie rzecz całą ująć – nie­świe­żej. Pamię­tam, że Łukasz w tej dość, co tu dużo gadać, nie­orto­dok­syj­nej pozie odda­wał się, bynaj­mniej nie pozba­wio­ny nie­wie­ście­go towa­rzy­stwa, gło­śnej lek­tu­rze wier­szy Sosnow­skie­go, do któ­rych się wresz­cie, jak mi to ze źle masko­wa­nym entu­zja­zmem wyznał, prze­ko­nał. Pamię­tam rów­nież inne jego wsty­dli­we wyzna­nie: ksią­żek, któ­re mu poży­czy­łem, nikt nie ukradł, jak pisał mi w liście, ale gdzieś się zapo­dzia­ły, choć teraz już zosta­ły zlo­ka­li­zo­wa­ne i zabez­pie­czo­ne, więc w sumie to nie ma spra­wy – i ten wątek chęt­nie bym tu zamknął, jeśli nikt nie wyra­ża tak zwa­ne­go sprze­ci­wu, bo sam trzy­mam książ­ki Łuka­sza już ze dwa lata i jest mi z tego wzglę­du strasz­li­wie głu­pio, ale to się zmie­ni, co Ci, Łuka­szu, solen­nie w tym miej­scu, korzy­sta­jąc z oka­zji, obie­cu­ję… i nie mów­my już o tym, jak to pisze w ostat­nim zda­niu Podró­ży do kre­su nocy Céli­ne.

13. Pamię­tam jak jecha­łem po raz czwar­ty, tym razem do Kudo­wej Zdro­ju – tudzież do Kudo­wy, bo nie wiem, jak się nazwę tego zacne­go i wiel­ce zasłu­żo­ne­go nad­gra­nicz­ne­go uzdro­wi­ska odmie­nia, a spraw­dzać mi się zwy­czaj­nie nie chce. Pamię­tam, że czy­ta­łem Pisma pra­wie wszyst­kie Jero­fie­je­wa (Wie­ne­dik­ta, nie Wik­to­ra, co, jak sam Wik­tor opo­wia­dał, ma swo­je zna­cze­nie, bynaj­mniej nie baga­tel­ne), kon­kret­nie Moskwę – Pie­tusz­ki i była paskud­na pogo­da, godzi­na sta­now­czo przed­wcze­sna, dzień dopie­ro się budził, zde­cy­do­wa­nie bez prze­ko­na­nia, piłem kawę w przy­tul­nym barze na wro­cław­skim dwor­cu i chy­ba jadłem jakieś cia­sto-ciast­ko-cia­stecz­ko. Pamię­tam rów­nież ogrom wzru­szeń, jakich dostar­czy­ła mi dal­sza podróż, zwłasz­cza po prze­siad­ce w Kłodz­ku – tro­chę sen­ty­men­tal­na, sta­now­czo melan­cho­lij­na, a pogo­da była coraz bar­dziej do nicze­go, chy­ba znie­chę­co­na. Pamię­tam, że czy­ta­łem ten ostat­ni tom Tade­usza Pió­ry – a raczej usi­ło­wa­łem czy­tać, bo nad­miar wspo­mnień zamglo­nych jak świat za poro­śnię­tym bru­dem oknem pocią­gu nie pozwa­lał mi się sku­pić. Pamię­tam nazwy mate­ria­li­zu­ją­ce się na zewnątrz, zanu­rzo­ne w wil­go­ci, w butwie­niu, otu­lo­ne mdłą poświa­tą ście­ka­ją­cą na Zie­mię ze skry­tej za oło­wia­no-rtę­cio­wy­mi chmu­ra­mi pla­ne­ty Saturn. Pamię­tam: Kłodz­ko, Lewin, Kulin, Pola­ni­ca, Dusz­ni­ki – ileż dwu­znacz­nej rado­ści w kon­fron­to­wa­niu ich chwi­lo­wej obec­no­ści z tym, co spa­mię­ta­łem, a co jakoś tam było dzie­sięć, może nawet pięt­na­ście lat temu. Pamię­tam, że przez Kudo­wą prze­sze­dłem pew­nie, zde­cy­do­wa­nym kro­kiem i nawet pomo­głem Kubie tra­fić tam, gdzie chcie­li­śmy dojść, czy­li do kawiar­ni w par­ku zdro­jo­wym, kawiar­ni o nazwie bar­dziej niż typo­wej: „Pod pal­ma­mi”. Pamię­tam, że doko­na­łem tam aktu kon­sump­cji podwój­ne­go espres­so (któ­re sma­ko­wa­ło dokład­nie tak, jak podwój­ne espres­so sma­ko­wać powin­no), dwu­dzie­stu pię­ciu gram wód­ki (któ­rej prze­cież nie mogłem nie wypić, będąc tak czy ina­czej, ale jed­nak w trak­cie lek­tu­ry Moskwy – Pie­tu­szek) i szar­lot­ki na cie­pło z bitą śmie­ta­ną i gał­ką lodów (na któ­rą mia­łem zra­zu irra­cjo­nal­ną, ale – jak mia­ło się oka­zać po pierw­szym kęsie – słusz­ną i cał­ko­wi­cie uza­sad­nio­ną ocho­tę); za wszyst­ko to zapła­ci­łem jakieś pięt­na­ście zło­tych, co napeł­ni­ło mnie wiel­ką sym­pa­tią do pre­ten­sjo­nal­nej skąd­inąd kawiar­ni o nie­zbyt, co tu kryć, gustow­nej nazwie „Pod pal­ma­mi” i co uzna­łem za dobry omen. Pamię­tam też, że odby­łem w teraz już bez­dy­sku­syj­nie ulew­nym desz­czu stan­dar­do­wą piel­grzym­kę do kapli­cy cza­szek w Czerm­nej, któ­ra przez tych, jak to nie­któ­rzy mówią, ład­nych parę lat uprzej­mie przy­bli­ży­ła się do Kudo­wej (ewen­tu­al­nie Kudo­wy), znacz­nie się przy­bli­ży­ła.

14. Pamię­tam, że mówił Tade­usz Pió­ro, sie­dzie­li­śmy przy sto­le, któ­ry pozwo­lę sobie nazwać (z uwa­gi na draż­nią­ce ubó­stwo moje­go słow­nic­twa) pre­zy­dial­nym, piło się na ogół kawę roz­pusz­czal­ną, pali­ło się raczej papie­ro­sy, schli­śmy, pie­lę­gno­wa­li­śmy sub­tel­ną iro­nię, czu­li­śmy się mądrze i jakoś tak leni­wie, a wszyst­ko to – żeby było, jak to się na ogół w takich sytu­acjach mawia, zabaw­niej – w klu­bie senio­ra. Pamię­tam, że mówił Andrzej Sosnow­ski i było (jak wte­dy, jak zawsze) hip­no­tycz­nie, bły­sko­tli­wie i elo­kwent­nie, momen­ta­mi zabaw­nie, sie­dzie­li­śmy przy sto­le zdat­nym do obga­dy­wa­nia spraw poważ­nych, o poważ­nym zna­cze­niu, kalo­ry­fe­ry musia­ły grzać, bo wszyst­ko schło, pili­śmy to kawo­po­dob­ne paskudz­two, pali­łem kolej­ną faj­kę, choć mia­łem nie kurzyć aż tyle, bo lekarz zabro­nił. Pamię­tam, że wie­czór był desz­czo­wy i autor­ski, w zna­nej już skąd­inąd kawiar­ni „Pod pal­ma­mi” – pije­my (to zna­czy ja piję) dwa­dzie­ścia pięć gram wód­ki i podwój­ne espres­so, a Kuba mówi, że to może wywo­ły­wać sta­ny lęko­we, dys­ku­sje są mniej lub bar­dziej istot­ne, o wszyst­kim i o poezji, o wszyst­kim i o Bogu wraz z reli­gią, Pió­ro i Sosnow­ski czy­ta­ją wier­sze i nikt oprócz nas ich nie słu­cha, wszy­scy oprócz nas mają to za prze­pro­sze­niem w dupie, szcze­gól­nie w dupie mają to jacyś tacy ni to Tur­cy, ni to Ara­bo­wie o uro­dzie gang­ster­skiej, tną­cy w kar­cio­chy, Sosnow­ski się zło­ści i z tej zło­ści czy­ta zamiast swo­ich tek­stów jeden z liry­ków lozań­skich Mic­kie­wi­cza i W Wero­nieNor­wi­da, i nikt oprócz nas nie śmie­je się z tego do łez i do roz­pu­ku. Pamię­tam spa­cer póź­ną nocą przez park, któ­ry był dokład­nie taki, jaki powi­nien być spa­cer póź­ną nocą przez park, kie­dy jesień, deszcz, gni­ją­ce liście, zapach wil­go­ci i smak mgły.

Pamię­tam, że wra­ca­li­śmy samo­cho­dem – Mag­da, któ­ra pro­wa­dzi­ła, Piotr obok niej, Ania, Kuba i ja z tyłu – i było tak uro­kli­wie, że ech, i że ach, i nie mów­my już o tym.

15. – Na tym zakoń­czy­łem prze­gląd prób, któ­re zali­czyć moż­na do czy­sto lite­rac­kich i któ­re są zupeł­nie nie­do­sta­tecz­ne do nawią­za­nia rze­czy­wi­ste­go kon­tak­tu z pla­ne­tą nocy, tak napi­sał Jules Ver­ne w powie­ści Wokół księ­ży­ca, co Sosnow­ski prze­pi­sał i użył jako mot­ta do swo­je­go poema­tu Gdzie koniec tęczy nie doty­ka zie­mi, a co ja prze­pi­su­ję teraz, by użyć tego jako zakoń­cze­nia, bo po co wymy­ślać lep­sze zakoń­cze­nie, sko­ro to jest aku­rat w sam raz, rzekł­bym, że lep­sze­go być nie może.

„To do zoba­cze­nia”, etc.

O AUTORZE

Przemysław Rojek

Nowohucianin z Nowego Sącza, mąż, ojciec, metafizyk, capoeirista. Doktor od literatury, nauczyciel języka polskiego w krakowskim Liceum Ogólnokształcącym Zakonu Pijarów, nieudany bloger, krytyk literacki. Były redaktor w sieciowych przestrzeniach Biura Literackiego, laborant w facebookowym Laboratorium Empatii, autor – miedzy innymi – książek o poezji Aleksandra Wata i Romana Honeta.