debaty / ankiety i podsumowania

Jeszcze dopowiedzenia

Jakub Skurtys

Głos Jakuba Skurtysa w debacie „Biurowe książki roku 2017”.

strona debaty

Biurowe książki 2017 roku

Pod­su­mo­wa­nia roku pisa­ne w imie­niu jed­ne­go wydaw­nic­twa mają w sobie ten nie­wy­mu­szo­ny ele­ment rekla­mo­wy, któ­ry zmie­nia je zwy­kle w auto­pa­ro­dię. Nie będzie więc „biu­ro­we­go” pod­su­mo­wa­nia, będzie garść uwag na temat ksią­żek, któ­re się w tym sezo­nie uka­za­ły. Zaska­ku­ją­co (dla mnie same­go) spo­rej licz­bie publi­ka­cji poświę­ci­łem osob­ne, cza­sem przy­dłu­gie tek­sty, więc sumo­wa­nie wnio­sków czy stresz­cza­nie głów­nych myśli wyda­je mi się dziś nużą­ce, a przy tym upra­sza­ją­co szko­dli­we. W mia­rę moż­li­wo­ści chciał­bym więc wspo­mnieć zwłasz­cza o tym, cze­go nie mia­łem (jeszcze/już) oka­zji opi­sać, a co na taki opis zde­cy­do­wa­nie zasłu­ży­ło.

Waż­ną część – przy­naj­mniej od stro­ny rekla­mo­wej – tego­rocz­ne­go dorob­ku Biu­ra sta­no­wi­ły prze­kła­dy. Wydaw­nic­two chwa­li się Zimo­wym kró­le­stwem Phi­li­pa Lar­ki­na, Nad rze­ką Esther Kin­sky (nie­ste­ty jesz­cze nie czy­ta­łem), Dusz­nym kra­jem Boba Dyla­na, Tań­czę boso Pat­ti Smith i Pamię­cią Péte­ra Náda­sa. Dylan zasłu­żył nie­wąt­pli­wie na dobre poetyc­ko prze­kła­dy Fili­pa Łobo­dziń­skie­go oraz na sze­reg dys­ku­sji wokół nich, zwłasz­cza że w tle jest spra­wa kon­tro­wer­syj­ne­go Nobla. Ale hej, to wciąż Bob Dylan, i żad­na anto­lo­gia jego twór­czo­ści, nawet w towa­rzy­stwie Scen z życia kontr­kul­tu­ry Jerze­go Jar­nie­wi­cza, nie zro­bi z nie­go lep­sze­go poety, tak jak żad­na nie odda muzycz­ne­go i ducho­we­go kli­ma­tu jego pio­se­nek. Z Pat­ti Smith jest u mnie podob­nie – to wiel­ka woka­list­ka, autor­ka tek­stów, a w tej chwi­li rów­nież posia­dacz­ka pięk­nie wyda­nych prze­kła­dów w języ­ku pol­skim, tyle.

Girl in Win­ter Lar­ki­na to spra­wa bar­dziej pro­ble­ma­tycz­na, choć regu­lar­nie tra­fia do pod­su­mo­wań roku i na listy ulu­bio­nych ksią­żek. Jacek Deh­nel – któ­re­go tłu­ma­cze­nia Lar­ki­na pod tytu­łem Zebra­ne (2008) były spo­rym wyda­rze­niem, a spe­cy­ficz­ny rodzaj melan­cho­lii i wynio­sło­ści cha­rak­te­ry­stycz­nej dla jego języ­ka paso­wał do angiel­skie­go poety lepiej niż pre­cy­zja Barań­cza­ka – zabrał się za wcze­sną w sumie powieść (choć nie naj­wcze­śniej­szą, Jill wciąż cze­ka, i chy­ba nie będzie cze­kać dłu­go). To dopraw­dy kunsz­tow­na książ­ka o pozo­rach, emo­cjach, uciecz­ce i uwię­zie­niu przez kon­wen­cje. Wyda­na dziś, oka­zu­je się nie­śmia­łą histo­rią o poszu­ki­wa­niach miło­sno-ero­tycz­nych, o zde­rze­niu roman­tycz­nych pory­wów z pro­zą życia, ale też peł­ną melan­cho­lii roz­pra­wą o losie ura­to­wa­nych nie­miec­kich Żydów w cza­sie dru­giej woj­ny, a wła­ści­wie sze­rzej: o kon­dy­cji emi­gran­ta, co czy­ni z niej powieść nie­by­wa­le aktu­al­ną, filo­zo­ficz­ną wręcz (utra­ta domu ma tu swój arche­ty­picz­ny, by nie powie­dzieć: biblij­ny cha­rak­ter). Pro­ble­mem Zimo­we­go kró­le­stwa nie jest jed­nak ono samo, ale sze­reg poprze­dza­ją­cych je ksią­żek pro­za­tor­skich Biu­ra, z któ­ry­mi musi rywa­li­zo­wać na pół­ce: Fir­bank, Quene­au, Whi­te, Lan­dol­fi, Rus­sell, Blan­chot (a gdzieś obok wyda­na przez Osso­li­neum w tym roku Chri­sti­ne Lavant czy wzno­wio­ny przez PIW Budow­ni­czy ruin Rosen­dor­fe­ra). Każ­da z tych publi­ka­cji była minia­tu­ro­wym świa­tem, przy któ­rym wcze­sna pro­za Lar­ki­na wyglą­da mimo wszyst­ko jak szkla­na kula śnież­na z poła­ma­nym anioł­kiem w środ­ku, nawet jeśli tak wła­śnie od począt­ku mia­ła wyglą­dać.

Dru­ga pro­za­tor­ska rzecz od BL to Pamięć. Lata pra­cy Péte­ra Náda­sa nie poszły na mar­ne. Węgier­ski pisarz stwo­rzył dzie­ło epic­kie, ze wszech miar onie­śmie­la­ją­ce. Może i jest to książ­ka przy­dłu­ga, męczą­ca jak oglą­da­nie fil­mów Mikló­sa Janc­só czy Béli Tar­ra, ale za to jak napi­sa­na! Nádas otwie­ra swo­ją „księ­gę wspo­mnień” (tak brzmiał ory­gi­nal­ny tytuł, tak brzmi rów­nież tytuł wyda­nia angiel­skie­go) ukło­nem w stro­nę Pro­usta, kryp­to­cy­ta­tem tak oczy­wi­stym i wyczu­wal­nym już przy pierw­szej lek­tu­rze, że od razu wie­my, na czym pole­gać będzie ta pra­ca pamię­ci, zde­rza­ją­ca ero­tycz­ny dra­mat boha­te­ra z dra­ma­tem losu środ­ko­wo­eu­ro­pej­skie­go wygnań­ca i wpi­su­ją­ca w to wszyst­ko poziom meta­fik­cji, czy­li lite­rac­ką fan­ta­zję o nie­miec­kim pisa­rzu Tho­ma­sie Tho­enis­se­nie. A jed­nak to inna pamięć i inne wspo­mi­na­nie niż u fran­cu­skie­go moder­ni­sty: peł­ne pęk­nięć, schi­zo­fre­nicz­ne, pono­wo­cze­sne. Przy­szedł mi na myśl Robert Musil, przy­szedł Rober­to Bola­ño, bo tak jak za ich popu­lar­no­ścią w moim księ­go­zbio­rze stoi w dużej mie­rze Arka­diusz Żychliń­ski, tak i o Náda­sa upo­mniał się poznań­ski lite­ra­tu­ro­znaw­ca kil­ka lat temu na łamach „Tygo­dni­ka Powszech­ne­go”. W tam­tym zesta­wie­niu (z 2014) zago­ścił jesz­cze Patryk Modia­no (zaraz potem dostał Nobla), David Foster Wal­la­ce (rok póź­niej, po Krót­kich wywia­dach z paskud­ny­mi ludź­mi, nastą­pił spek­ta­ku­lar­ny wybuch jego popu­lar­no­ści w Pol­sce), Wil­helm Gena­zi­no, Antó­nio Lobo Antu­nes i Hora­cio Castel­la­nos Moya. Może w takim razie i trzej pozo­sta­li powin­ni być jakąś suge­stią dla Biu­ra?

***

Tego­rocz­na poezja to z kolei kil­ka­na­ście ksią­żek, któ­re – nie­ste­ty – w więk­szo­ści już opi­sa­łem, pozy­tyw­nie bądź nie. Zre­zy­gnu­ję zatem z wywo­dów na temat Tra­wer­su Andrze­ja Sosnow­skie­go, Daru mene­li Rober­ta Rybic­kie­go, Jarz­ma Prze­my­sła­wa Owczar­ka, ale też jedy­ne­go debiu­tu, czy­li Rapor­tu wojen­ne­go Aga­ty Zuzan­ny Jabłoń­skiej. Tym bar­dziej nie będę też wra­cał do Zim­nej książ­ki Mar­ty Pod­gór­nik ani wizyj­nej Mar­ty­ny Buli­żań­skiej.

Jabłoń­ska jest eks­pe­ry­men­tal­na i czy­tel­na, lirycz­na i poli­tycz­na, a w sto­sun­ku do innych debiu­tów mija­ją­ce­go roku pre­zen­tu­je się wręcz dosko­na­le. Sosnow­ski i Rybic­ki spra­wi­li mi dużo rado­ści (i będę bro­nił tez, że się jed­nak Sosnow­ski nie powta­rza i wciąż drą­ży nowe tune­le, a Rybic­ki nie docze­kał się jesz­cze należ­ne­go mu miej­sca w kano­nie naj­now­szej poezji). Pozo­sta­łe wspo­mnia­ne książ­ki uję­ły mnie nie­co mniej lub wca­le, ale o tym gdzie indziej. Ciche psy Roma­na Hone­ta to rzecz nie­co słab­sza, ale też w jakiś spo­sób tra­gicz­na, jak­by autor został przy­tło­czo­ny wła­sną, gotyc­ko wysty­li­zo­wa­ną wyobraź­nią, a nad nagro­dą Szym­bor­skiej krą­ży­ła jakaś klą­twa, pod­ta­pia­ją­ca lau­re­atów. Z kolei Grze­gorz Kwiat­kow­ski mnie od zawsze nudzi, a tomik Sową, czy­li kolej­na odsło­na żałob­no-cela­now­skie­go poże­gna­nia, połą­czo­ne­go z oskar­że­niem i roz­pra­wą o mar­no­ści świa­ta oraz wszech­obec­nej nie­pa­mię­ci, nie zmie­nia tego odczu­cia, choć jestem świa­do­my, że dla nie­któ­rych tak wła­śnie wyglą­dać może poezja speł­nio­na. Łukasz Jarosz wydał nato­miast Sto­pień pokre­wień­stwa, czy­li pierw­szy tom po wier­szach zebra­nych. To zwy­kle oka­zja do zaczę­cia nowe­go okre­su, ale też nie­spe­cjal­nie cele­bro­wa­na. Kil­ka fraz mnie roz­śmie­szy­ło, kil­ka wpra­wi­ło w głęb­szą, meta­fi­zycz­ną zadu­mę, ale w więk­szo­ści jest to sta­ry, dobry Jarosz, ten od dom­ku na wsi, poczu­cia samot­no­ści i mądre­go ojco­stwa, roz­czu­la­ją­ce­go, bez­rad­ne­go i zara­zem kon­ser­wa­tyw­ne­go w poczu­ciu odpo­wie­dzial­no­ści za wszyst­kich i wszyst­ko. Na „ojco­stwo” Jaro­sza przy­szła w tym roku odpo­wiedź „macie­rzyń­ska” od Joan­ny Muel­ler, co praw­da z boga­to ilu­stro­wa­ną ksią­żecz­ką dla dzie­ci Pira­ci dobrej robo­ty, ale jak dosko­na­le poka­zał Łukasz Żurek (cha­pe­au bas za ten tekst) jest to rów­nież część jej wła­sne­go pro­jek­tu poetyc­kie­go i jego natu­ral­na kon­se­kwen­cja, rzu­ca­ją­ca wyzwa­nie nie tyl­ko hie­rar­chicz­ne­mu (i patriar­chal­ne­mu) podzia­ło­wi na lite­ra­tu­rę wyso­ką czy użyt­ko­wą (tu była­by ta dzie­cię­ca), ale rów­nież idei samot­ni­czej pra­cy lite­rac­kiej. Prze­wi­ja­ją­ca się przez całą ksią­żecz­kę wal­ka z cza­sem oraz iście nowo­cze­snym demo­nem poetyc­ko­ści i eks­pe­ry­men­tu, któ­ry pra­gnie zawłasz­czyć tekst oraz usa­dzić go w dome­nie archa­icz­nie poję­tej auto­no­mii (męskie­go geniu­sza, lite­ra­ta, twór­cy nowe­go języ­ka i sty­lu), zosta­je zrów­no­wa­żo­na przez dzie­cię­cą wyobraź­nię, a książ­ko­wi pira­ci – naj­bar­dziej chy­ba oczy­wi­sty wybór dla kon­wen­cji przy­go­do­wej – sta­ją się czymś wię­cej: anar­chi­zmem w czy­stej posta­ci, wol­no­ścią języ­ka, poszu­ki­wa­ną choć­by w ese­istycz­nych Stra­ty­gra­fiach.

Nie­wąt­pli­wie naj­waż­niej­szą „biu­ro­wą” publi­ka­cją tego roku było Wybie­ga­nie z raju, czy­li zebra­ne wier­sze Tom­ka Puł­ki. Mimo że nie uda­ło się unik­nąć błę­dów, np. w posta­ci prze­dru­ko­wa­nia nie­au­tor­skich wier­szy, jakoś – aneg­do­tycz­nie i iro­nicz­nie – wpi­su­je się to w obraz Puł­ki, funk­cjo­nu­ją­cy w mło­do­li­te­rac­kim życiu. Przy oka­zji wyda­nie tomu stwo­rzy­ło szan­sę, żeby obraz ten zawę­dro­wał na łamy „Poli­ty­ki”, „Gaze­ty Wybor­czej”, TVP Kul­tu­ra i innych mediów maso­wych, a Karo­li­na Fel­berg-Sen­dec­ka mia­ła nawet oka­zję prze­pro­wa­dzić wywiad z Dawi­dem Mate­uszem dla „New­swe­eka”. Ale o Puł­ce też zdą­ży­łem już napi­sać, zresz­tą dla BL, nie mam więc wie­le do doda­nia: łatwiej ode­słać każ­de­go do Wybie­ga­nia…, niż zmu­szać go do poszu­ki­wa­nia poje­dyn­czych ksią­żek, któ­rych nie­wiel­kie nakła­dy daw­no się roze­szły lub zosta­ły zmie­lo­ne; łatwiej też – jak się zda­je – dostrzec w ten spo­sób roz­wój same­go Puł­ki, wydo­być zde­rze­nie lirycz­no­ści (szcze­gól­nie waż­nej w kon­tek­ście kolej­nych ksią­żek póź­nych rocz­ni­ków 80.) i her­me­tycz­nej wręcz nie­zro­zu­mia­ło­ści, dopro­wa­dzo­nej do gra­nic celo­we­go prze­cież beł­ko­tu.

Nie­co zepchnię­tą na mar­gi­nes pozy­cją jest Pala­me­des Pio­tra Maty­wiec­kie­go. To trak­tat, na jaki zasłu­żył ten autor, a że poezję jego darzy­łem zawsze dużym sen­ty­men­tem, i ten tom przyj­mu­ję jako rzecz waż­ną, któ­ra jesz­cze docze­ka się swo­jej histo­rii. Zna­la­zła tam ujście zarów­no kla­sy­cy­stycz­na tęsk­no­ta auto­ra, chęć napi­sa­nia „o czymś waż­nym” i uni­wer­sal­nym, jak i jego cią­że­nie w stro­nę ciem­nej ezo­te­ry­ki, magii (nie: magicz­no­ści) i wie­dzy tajem­nej. Z Maty­wiec­kim nigdy zresz­tą nie wia­do­mo, czy to on sam świa­do­mie mie­sza ingre­dien­cje żywio­łów i w odcza­ro­wa­nym już świe­cie pró­bu­je uwa­rzyć mik­stu­rę nie­śmier­tel­no­ści, czy też same żywio­ły mio­ta­ją jego wyobraź­nią i pędzą pod­miot na czte­ry wia­try. Pala­me­des to boha­ter tra­gicz­ny, fau­stow­ski w pew­nym sen­sie, bo jego wie­dza i spryt dopro­wa­dza­ją go do upad­ku (mito­lo­gicz­ny Pala­me­des ginie przez intry­gę Ody­se­usza, usu­nię­ty w histo­rycz­ny cień). U Maty­wiec­kie­go sta­je się on jesz­cze bar­dziej nowo­cze­sny, wprost zwią­za­ny jest z ruchem postę­pu, któ­ry zmu­sza nas do cią­głe­go poszu­ki­wa­nia, inno­wa­cyj­no­ści, ale któ­ry pro­wa­dzi cza­sem w śle­pą ulicz­kę. To postać peł­na sprzecz­no­ści (pacy­fi­sta, odma­wia­ją­cy służ­by woj­sko­wej, ponad­cza­so­wy sym­bol, ale też mąż i ojciec), napi­sa­na jak­by prze­ciw­ko Ody­sei, na złość home­ryc­kie­mu pomi­nię­ciu i hero­icz­nym rysom. Moż­na powie­dzieć, że autor Zdar­tych okła­dek po ador­now­sku, dia­lek­tycz­nie, roz­pra­wia się z nowo­cze­sno­ścią, ze zbrod­nią pomó­wie­nia, któ­ra ją fun­du­je, z owym ody­sej­skim metis, sprytem/podstępem, któ­ry oka­zu­je się dru­gim imie­niem poli­tycz­nej sku­tecz­no­ści. Ale czy Maty­wiec­ki ma do powie­dze­nia coś wykra­cza­ją­ce­go poza nie­zmie­rze­nie sze­ro­ki hory­zont nowo­cze­sno­ści? Tam leży, moim zda­niem, obcy dla nie­go ląd, i choć z per­spek­ty­wy Pala­me­de­sa może on wyglą­dać jak zapo­mnia­ny kon­ty­nent za morza­mi, jest prze­cież o krok od nas, o jed­ną kate­go­rię, o pół der­ri­diań­skie­go krocz­ku.

Pozo­sta­łe dwie książ­ki, o któ­rych nie było dotąd oka­zji napi­sać, a o któ­rych napi­sać trze­ba, to Pokarm suwe­ren Kac­pra Bart­cza­ka i Puste noce Jerze­go Jar­nie­wi­cza. Są to tomy waż­ne, świet­ne i zasłu­gu­ją­ce na wszyst­kie moż­li­we wyróż­nie­nia (więc zapew­ne nic z tego nie będzie). Z nie­cier­pli­wo­ścią cze­ka­łem na następ­cę Wier­szy orga­nicz­nych; chcia­łem zoba­czyć, jak bar­dzo roz­wi­nie się ta, coraz lep­sza prze­cież, coraz pew­niej­sza sie­bie poezja i ile miej­sca tom Prze­ni­ca­cy, prze­fil­tro­wa­ny przez meta­fo­ry­kę orga­nicz­no-mine­ral­ną z Wier­szy…, znaj­dzie w Pokar­mie suwe­ren. Zna­lazł, a Pokarm… to książ­ka, o któ­rej za 30 lat wciąż będą pisać spe­cja­li­ści od lite­ra­tu­ry i do któ­rej inte­lek­tu­al­no-poeto­lo­gicz­ne­go cha­rak­te­ru, miej­my nadzie­ję, przy­wyk­ną rów­nież czy­tel­ni­cy, na razie z więk­szym pod­nie­ce­niem prze­ży­wa­ją­cy nowy tomik Jasia Kape­li. Zga­dzam się w więk­szo­ści z tym, co o tomie napi­sał Dawid Kuja­wa, bo uwa­żam, że jego aka­de­mic­ki, deleu­ze­jań­ski język świet­nie wpi­su­je się w taki typ poezji i przy­le­ga do nie­go tak dobrze, jak struk­tu­ra­lizm przy­le­gał do Peipe­ra i Przy­bo­sia (mówi­my więc o mate­rial­nych inten­syw­no­ściach, o gęsto­ści mate­rii i prze­pły­wach ener­gii). Ale zga­dzam się też z tym, co prze­sta­wia­ła Mar­ta Koron­kie­wicz w recen­zji towa­rzy­szą­cej, tzn. z nie­by­wa­łą zdol­no­ścią tych wier­szy do auto­po­je­ty­zmu, do wytwa­rza­nia w sobie figur i meta­for, któ­re sta­ją się potem „narzę­dzia­mi lek­tu­ry”. To jest praw­dzi­wa orga­nicz­ność, osią­gnię­ta chy­ba dopie­ro w Pokar­mie…: nie tyle wiersz pełen dyna­mi­zmu, nie tyl­ko wyko­rzy­stu­ją­cy meta­fo­ry­kę tel­lu­rycz­ną i orga­nicz­ną, nie tyl­ko roz­gry­wa­ją­cy swo­je poje­dyn­ki mię­dzy pali­wa­mi kopal­ny­mi, two­rzy­wa­mi sztucz­ny­mi i sztucz­no­ścią idei poezji, ale też zdol­ny do dyk­to­wa­nia warun­ków wła­snej lek­tu­ry. To chy­ba naj­trud­niej­sza książ­ka Bart­cza­ka, nie wiem, czy lep­sza od Wier­szy orga­nicz­nych, raczej wyzy­wa­ją­ca je na poje­dy­nek, zmie­nia­ją­ca eks­ta­tycz­ną pieśń zatra­ty w iście ash­be­riań­skie myśle­nie wier­szem, w układ ner­wo­wy i prze­strzen­ny arte­fakt.

O ile wcze­sna recep­cja Bart­cza­ka zosta­ła przy­go­to­wa­nia bar­dzo dobrze (a i tu czu­ję się tro­chę wypa­lo­ny po dłu­gim szki­cu o tej poezji, w któ­rym inte­re­so­wał mnie przede wszyst­kim wątek ście­ra­ją­cych się mate­rial­no­ści), to recep­cja Pustych nocy Jar­nie­wi­cza pozo­sta­wia wie­le do życze­nia, a tek­sty pro­mu­ją­ce tom na stro­nie wydaw­nic­twa – mam takie nie­przy­jem­ne poczu­cie – roz­mi­nę­ły się nie­co z samą książ­ką, przed­sta­wia­jąc ją jako nud­ną w sumie opo­wieść dla polo­ni­stów i (nad)wrażliwców. Jar­nie­wicz to jed­nak nie Osiec­ka, więc chciał­bym wró­cić do sfor­mu­ło­wa­nych daw­niej tez, pod­trzy­mać je i dopo­wie­dzieć: Puste noce to ostat­nia część try­lo­gii, któ­ra roz­gry­wa się jesz­cze w Na dzień dzi­siej­szy i chwi­lę obec­ną oraz w Wodzie na Mar­sie; ci sami boha­te­ro­wie (pod­miot i adre­sat­ka) two­rzą tę samą, wspa­nia­łą i tra­gicz­ną, peł­ną ero­ty­zmu, pasji i zwąt­pie­nia opo­wieść o roman­tycz­nej miło­ści, któ­rej „roman­tyzm” jest zale­d­wie uświa­do­mio­ną kon­wen­cją, mate­rial­ną bazą, prze­kra­cza­ną w kolej­nych mikro-pro­fa­na­cjach (szu­kaj­cie np. tro­pów „śla­du” i „pra­wa”): „Noc opu­sto­sza­ła, poza­sła­nia­łem lustra, a two­je wiersze/ odda­łem w komis, żeby cię wię­cej pod koł­drą nie czytać./ Tym­cza­sem z lasu ścią­ga­ją tu z war­chla­ka­mi lochy,/ szy­ku­je się odstrzał”.

Jar­nie­wicz tak dosłow­nie nie opo­wia­dał chy­ba nigdy, i owszem, doce­niam jego zdol­ność do lirycz­ne­go kodo­wa­nia i inter­tek­stu­al­nych gier, ale przede wszyst­kich doce­niam odwa­gę tej książ­ki, ten moment obna­ża­nia się doj­rza­łe­go męż­czy­zny przed czy­tel­ni­kiem i przed sobą samym, któ­ry pro­wa­dzi do afir­ma­cji bisek­su­al­no­ści, do odkry­wa­nia wła­sne­go chło­pięc­twa, a zara­zem skut­ku­je tomem fune­ral­nym, pogrze­bo­wym, tomem o opła­ki­wa­niu miło­ści, któ­ra wła­śnie umar­ła (a że umrze, że zosta­nie poże­gna­nie, że „nasza miłość jest mar­twa”, pisa­łem już po Wodzie na Mar­sie). Puste noce to mic­kie­wi­czow­skie (bo Mic­kie­wi­cza w tym tomie w bród) dzia­dy i liry­ki lozań­skie w jed­nym, peł­ne gro­zy czu­wa­nie przy ucie­le­śnio­nych, mar­twych uczu­ciach (szcząt­kach, śla­dach), wypo­wia­da­nie ostat­nich zaklęć-rymo­wa­nek i bilans, poczy­nio­ny z per­spek­ty­wy „wie­ku męskie­go, wie­ku klę­ki”. Jest jesz­cze wiersz dla Zdzi­sła­wa Jasku­ły („Linia, nić, nic”) – pięk­ny, emo­cjo­nal­ny i pro­wo­ka­cyj­ny, jeden z lep­szych homo­ero­ty­ków, jakie moż­na napi­sać poza homo­ero­tycz­nym kodem. Przy oka­zji zde­rza się on z innym wier­szem dla Jasku­ły, któ­ry uka­zał się w tym roku w BL, czy­li tek­stem z Jarz­ma Prze­mka Owczar­ka. W obu widzi­my rela­cję z kimś nie­zwy­kłym, tajem­ni­czym, peł­nym lite­rac­kiej pasji, ale to u Jar­nie­wi­cza chłop­cy lądu­ją pod kocem, a wiersz zmie­nia się w baśń, w „papi­lar­ne spo­tka­nie”, czy­li jedy­ny, zna­ny pod­mio­to­wi Pustych nocy spo­sób oswa­ja­nia świa­ta.

***

Czy z ubie­gło­rocz­nych dzia­łań BL wyła­nia się jakiś wzór, czy moż­na wnio­sko­wać o pew­nej zmia­nie? Roz­sta­nie z Wro­cła­wiem skoń­czy­ło się dobrze, był to dłu­gi, momen­ta­mi cie­ka­wy, momen­ta­mi gro­te­sko­wy romans, ale jego brak spra­wił, że wydaw­nic­two zno­wu zaję­ło się tro­chę poetyc­ką par­ty­zant­ką. Mimo skrom­no­ści ofert debiu­tanc­kich (nie wspo­mnia­łem o alma­na­chu „Poło­wu”, zoba­czy­my, co się z nie­go wyło­ni za kil­ka lat), moż­na powie­dzieć, że BL kon­se­kwent­nie pro­mu­je spo­łecz­nie aktyw­ny liryzm kolej­ne­go poko­le­nia, czy­li póź­nych rocz­ni­ków 80. (w tym roku zno­wu uka­zał się sze­reg tomów auto­rów, któ­rzy prze­wi­nę­li się przez kolej­ne „Poło­wy” czy inne warsz­ta­ty Biu­ra), ale też chce pozo­stać mak­sy­mal­nie otwar­te i nie­de­fi­nio­wal­ne. Kla­sy­cy BL pozo­sta­ją kla­sy­ka­mi, raz czu­ją się z tym dobrze (Sosnow­ski, Jar­nie­wicz, Maty­wiec­ki, Jarosz), innym razem nie­co mniej, na ogół nie zawo­dzą. Bar­dzo cie­szy w tym wszyst­kim coraz pew­niej­sze miej­sce Kac­pra Bart­cza­ka.

Mój tego­rocz­ny top BL też jest raczej kla­sycz­ny, bez zasko­czeń, z ukło­nem w stro­nę tego, co zyska­ło już reno­mę, choć jest to reno­ma z róż­nych pozio­mów i obie­gów lite­rac­kie­go życia: Bart­czak, Jar­nie­wicz, Sosnow­ski, Nádas i Puł­ka.