debaty / ankiety i podsumowania

Język jest grą. Planszówką bez planszy

Kacper Bartczak

Głos Kacpra Bartczaka w debacie „Nowe języki poezji”.

strona debaty

Nowe języki poezji

Nikt nie lubi aka­de­mii, cza­sy robią się moc­no nie­aka­de­mic­kie. Od góry naci­ska super-ego mini­ste­rial­nych refor­ma­to­rów, któ­rym z huma­ni­sty­ką (o poezji nie wspo­mnę) nie bar­dzo po dro­dze, raz to z przy­czyn eko­no­micz­nych, innym razem świa­to­po­glą­do­wych; z prze­strze­ni bar­dziej nie­ozna­czo­nej wyśmie­wa nas to, co id-eolo­gicz­nie wypar­te. Koniec dys­ku­sji aka­de­mic­kich – niech żyje kon­flikt.

Ale nim w tej wie­ży oblę­żo­nej skost­nie­je­my zupeł­nie, pozwól­cie, że ja, cia­ło bez winy i wsty­du aka­de­mic­kie, po-moder­ni­stycz­ny prag­ma­ty­sta emer­so­now­ski Der­ri­dą pod­szy­ty, uta­jo­ny libe­rał, któ­re­go wier­sze pozo­sta­ją nie­zro­zu­mia­łe dla libe­ral­nych kry­ty­ków, taką garść świe­tli­stych deta­li, przy­wo­ła­nych z przy­gód wła­snych w spra­wie nowo­ści, wam naj­pierw pod­rzu­cę.

Kie­dy w 2001 roku wypy­ty­wa­łem Ashbery’ego w jego miesz­ka­niu na Man­hat­ta­nie o kwe­stę nowo­ści w wier­szach, Mistrz odrzekł: „każ­dy wiersz jest eks­pe­ry­men­tem” [1]. A kie­dy już po wywia­dzie popro­si­łem o pod­po­wiedź na dal­sze lek­tu­ry, powie­dział: „James Tate”.

Kie­dy w 2013 roku przy­nio­słem do „Lite­ra­tu­ry na Świe­cie” prze­kła­dy Arman­tro­ut i Bern­ste­ina, dowie­dzia­łem się, że to są nie­cie­ka­wi poeci. To było nowe. Nowa, zaska­ku­ją­ca, była ta pomył­ka na obsza­rze czy­sto este­tycz­nym, pocho­dzą­ca z miej­sca, któ­re przy­wró­ci­ło, a przy­naj­mniej upra­wo­moc­ni­ło i do dziś trwa przy czy­sto este­tycz­nym podej­ściu do lite­ra­tu­ry.

Kie­dy parę lat póź­niej Karo­li­na Fel­berg wpro­wa­dzi­ła Ciem­ną mate­rię Rae Arman­tro­ut do dys­ku­sji w „Tygo­dni­ku Kul­tu­ral­nym” TVP Kul­tu­ra, jej świet­ne przy­go­to­wa­nie i wyczu­cie nowo­ści w wier­szach Arman­tro­ut odbi­ło się od nie­skład­nej jąka­ni­ny pozo­sta­łych uczest­ni­ków pro­gra­mu, któ­rzy o tej w grun­cie rze­czy jasnej poezji byli w sta­nie wyją­kać coś tyl­ko o trud­nych wier­szach roz­mon­to­wu­ją­cych język. To z kolei nie było nowe. Nie­no­wa, wręcz spo­dzie­wa­na, była nie­zdol­ność main­stre­amu do inte­rak­cji z taką poezją współ­cze­sną, któ­ra nicze­go sobie kon­wen­cją lirycz­no-kon­fe­syj­ną nie uła­twia i dzia­ła w warun­kach sta­łe­go ryzy­ka for­mal­ne­go, inte­lek­tu­al­ne­go, poli­tycz­ne­go i poję­cio­we­go. Siła takiej poezji pozo­sta­je poza rada­rem medial­nym. I niech tak już będzie! Rze­czy­wi­stość abso­lut­nie medial­na była­by kosz­ma­rem.

Co jest nowe? Wiersz jest nowy, taki, któ­ry nie uda­je poezji, któ­ry sta­wia tyl­ko na swo­je zda­rze­nie. W jego zda­rze­niu docho­dzi do aktyw­ne­go zapo­mnie­nia kon­wen­cji, pod­niet i ponęt kul­tu­ro­we­go prze­my­słu, sto­czo­nych debat, poję­cio­wych bądź teo­re­tycz­nych żeto­nów. To zapo­mnie­nie nie jest odkle­je­niem od sie­bie warstw myśli, języ­ka, emo­cji (afek­tu), tyl­ko ich prze­szy­ciem. Nie jest spra­woz­da­niem z głę­bo­kie­go doświad­cze­nia, tyl­ko jego stwo­rze­niem. I tak jest od moder­ni­zmu, któ­ry się nie skoń­czył, bo pocho­dzą­cy z ogól­nie poję­tej moder­ny impe­ra­tyw cią­głej rede­fi­ni­cji sie­bie i swo­jej wspól­no­ty odsy­ła do lamu­sa za każ­dym razem poezję uda­wa­ną, idą­cą po instruk­cji kon­wen­cji; bo jeśli dziś z pasją spie­ra­my się o Ashbery’ego, O’Harę, Sosnow­skie­go, Šala­mu­na, to spie­ra­my się o Whit­ma­na i Pes­soę, o Rous­se­la i Chleb­ni­ko­wa, o odmia­ny sur­re­ali­zmu i dada­izmu, o pra­wa widze­nia od per­spek­ty­wi­zmu Juana Gri­sa po kom­po­zy­cję pola Jack­so­na Pol­loc­ka. Cho­ciaż świe­żość i nowość rozu­mie­my ina­czej niż Pound, nadal dzia­ła­my w zgo­dzie z Poun­dow­skim make it new, w któ­rym cho­dzi­ło o wiersz jako narzę­dzie skra­wa­ją­ce, czysz­czą­ce z nawar­stwia­ją­cych się sta­le fał­szów, z tego, co Orska słusz­nie okre­śla jako pew­ną nie­zdol­ność języ­ków publicz­nych, przy­ro­dzo­ną im iner­cję, obra­sta­nie mil­cze­niem.

Paweł Kacz­mar­ski ma rację: nie fety­szy­zuj­my nowo­ści. I nie fety­szy­zu­je­my: make it new jest zało­że­niem wymo­gu sta­łe­go ruchu w obrę­bie stru­mie­nia rze­czy­wi­sto­ści, pie­lę­gna­cji kon­tu­ru. To ruch bie­gną­cy zara­zem w przód, jak i wstecz, przy­szłość prze­rzu­co­na ze wspo­mnie­nia, świe­żość poza ideą źró­dła albo źró­dło w ruchu. Pound, ze swo­im make it new, nie był wca­le pierw­szy, bo przed nim był emer­so­now­ski włó­czę­ga Tho­re­au, któ­ry pisał: „Codzien­nie cały się odświe­żaj” [2], więc Pound prze­kła­da (przy­kła­da się do) Tho­re­au, a obaj przekładają/cytują kul­tu­rę odle­głą sobie cza­so­wo i prze­strzen­nie, żyjąc nią i dając jej życie. O to cho­dzi w nowo­ści, w poezji nie-main­stre­amo­wej, w ryzy­ku, któ­rym ona żyje. The news that stays new.

Ale jeśli ta nowi­na zda­rza się w wier­szach, to skąd się bie­rze i na czym pole­ga? Łatwo powie­dzieć – the news that stays new. Taka instruk­cja pozo­sta­nie zbyt ogól­ni­ko­wa, jeśli nie powie­my sobie, co robią wier­sze, jeśli cho­ciaż nie zbli­ży­my się do tej – no cóż, muszę przy­znać, teo­re­tycz­nej – kwe­stii [3].

Sło­wo więc o tym, co robią i gdzie loku­ją się wier­sze. Dziś nikt nie powie, że wiersz repre­zen­tu­je rze­czy­wi­stość. Pomyśl­my o wier­szach jako symu­la­cjach, dzię­ki któ­rym jakieś nawi­gu­ją­ce „ja” odnaj­du­je się na nowo jako aktyw­na cząst­ka sta­le zmien­nej rze­czy­wi­sto­ści. Wiersz jest więc gospo­dar­ką odna­wial­no­ści takie­go ja, jego zdol­no­ści auto-rekon­fi­gu­ra­cyj­nych, daje nam pod­mio­to­wość odna­wial­ną (myślę o angiel­skim susta­ina­ble), zdol­ną współ­dzia­łać z oto­cze­niem, ale też utrzy­my­wać wła­sną odręb­ność od nie­go, a cza­sem przed nim się bro­nić (szcze­gól­nie w epo­ce cze­goś, co Ber­nard Stie­gler nazy­wa psy­cho-poli­ty­ką), po to, żeby pod­trzy­my­wać swo­ją aktyw­ność oraz zdol­ność twór­czą dla sie­bie i innych. Współ­pra­cu­jąc lub bro­niąc się przed rze­czy­wi­sto­ścią, taka pod­mio­to­wość odna­wial­na zasi­la, współ-two­rzy rze­czy­wi­stość, jest zaląż­kiem jej lokal­nych pul­sów, jej wie­lo­ści. Takie „ja” nale­ży do zda­rze­nia wier­sza i stać je na ruch zapew­ne spraw­niej­szy niż nasze bar­dziej śla­ma­zar­ne empi­rycz­ne kształ­ty codzien­ne, ale jed­no od dru­gie­go nie jest oddziel­ne. Jed­no w dru­gie jakoś prze­sią­ka, bo wiersz jest prze­kaź­ni­kiem mię­dzy sta­na­mi i wer­sja­mi tej szu­ka­ją­cej się pod­mio­to­wo­ści.

„Nowość” wier­sza, to mia­ra sku­tecz­no­ści, z jaką wiersz speł­nia rolę takie­go prze­kaź­ni­ka w porów­na­niu z innym wier­szem. I dla­te­go poezja jest hie­rar­chicz­na: nie­któ­re wier­sze robią to lepiej niż inne, a zada­niem kry­ty­ka jest powie­dzieć dla­cze­go. Gru­py, kolek­ty­wy, zespo­ły – jak naj­bar­dziej, dla­cze­go nie, to kwe­stia warun­ków wstęp­nych dopro­wa­dza­ją­cych do powsta­nia zda­rze­nia wier­sza. Te warun­ki bywa­ją bar­dzo róż­ne: puste noce, pęta miast, spa­cer po gni­ją­cym lesie lub śmier­dzą­cej uli­cy, świet­na impre­za lub nud­ny wykład, nasza poje­dyn­czość lub wasza zespo­ło­wość. Ale na koniec wyło­ni się kon­tur jed­ne­go two­ru, jed­ne­go „wier­sza”, któ­ry będzie chciał się róż­nić od innych; będzie chciał wyka­zać, że tę robo­tę prze­kaź­ni­ko­wą i sta­bi­li­zu­ją­cą nasze wej­ścia w świat robi – no wła­śnie – lepiej, czy­li cie­ka­wiej, spraw­niej, dow­cip­niej, pojem­niej, zawrot­niej, bar­dziej prze­ko­nu­ją­co (co zna­czy: bez prze­mo­cy) niż inne wier­sze.

Dla­te­go ist­nie­je koniecz­ność wybo­ru mię­dzy wier­sza­mi. Życie jest krót­kie i nie da się czy­tać wszyst­kie­go. Trze­ba wybie­rać, więc pyta­nie o „nowość” wier­sza, w tym zna­cze­niu, któ­re pró­bu­ję tu jakoś ryso­wać, jest pyta­niem o to, kogo czy­tać, tzn. kogo czy­tać dogłęb­nie, na całe­go, na mak­sa, lek­tu­rą sil­ną, od któ­rej coś zale­ży, nawet jeśli wyj­dzie z niej zgryz i spór. Poezja jest hie­rar­chicz­na, bo cho­ciaż trze­ba oczy­wi­ście czy­tać wszyst­ko i wszyst­kich, to, powtó­rzę, osta­tecz­nie trze­ba będzie wybrać, bo nie wszyst­ko i nie wszy­scy dadzą nam tę wła­śnie moc­ną lek­tu­rę, w któ­rej staw­ka jest zawie­szo­na wyso­ko.

Ale to dobrze! Bo wyobraź­cie sobie, że nie war­to­ściu­je­my, że każ­dy nowy tomik waży tyle samo, co każ­dy inny, że publi­ku­je się wszyst­ko i nic nie odrzu­ca – wów­czas nic z tego, co pisze­my nie mia­ło­by żad­nej war­to­ści, na nic by się już nie cze­ka­ło i tak napraw­dę prze­sta­li­by­śmy czy­tać, a za chwi­lę też pisać, cokol­wiek. Odrzu­ce­nie two­je­go tomi­ku dziś, mło­da poet­ko, jest szan­są na twój świet­ny tomik jutro!

Hie­rar­chicz­ność poezji jest jed­nak zja­wi­skiem bar­dziej nie­jed­no­znacz­nym, niż nam się zda­je. Wią­że się ona z czy­ta­niem po liniach mistrzow­skich, co do któ­rych jestem głę­bo­ko prze­ko­na­ny, że są poezji potrzeb­ne. Bo naj­praw­dziw­szy spo­sób przyj­ścia do poezji bie­rze się z przy­wo­ła­nia przez inny wiersz. Zasad­ni­czy poetyc­ki nar­cyzm, ten nar­cyzm dobry i poży­tecz­ny, nie poszu­ku­je pokla­sku, kaska­do­we­go sel­fie-szo­ku, tyl­ko odpo­wie­dzi na głos inne­go wier­sza. Dla­te­go uwa­żam, że poeci piszą dla­te­go, że wcze­śniej pisa­li inni poeci. Hie­rar­chicz­ność bie­rze się więc z tego usta­wie­nia wobec mistrza, któ­ry nie jest jed­nak wca­le żad­ną oso­bą, tyl­ko fan­ta­zma­tem nie­sio­nym przez wiersz. Hie­rar­chicz­ność mistrzow­ska w polu poezji nie jest zatem dokład­nie tym samym, co insty­tu­cjo­nal­ne skost­nie­nie nazwisk-auto­ry­te­tów. Wier­sze czy­ta­ją się nawza­jem i nie zawsze wia­do­mo, któ­ry oka­że się pierw­szy. Chro­no­lo­gia nie zarzą­dza tym mode­lem, star­szy poeta może zostać ode­sła­ny do deski kre­ślar­skiej przez młod­sze­go.

Szu­kam mło­dych, któ­rzy czy­ta­ją sta­rych, po to, by sta­rych ode­słać do deski kre­ślar­skiej. Ostat­nio do deski kre­ślar­skiej odsy­ła­li mnie Bąk i Góra. Bąk, bo poka­zał, że jeśli zaczy­ty­wa­li­śmy się kie­dyś języ­ka­mi filo­zo­fii, to w ramach przy­łą­cza­nia nowych języ­ków do pola poezji moż­na to tak­że, a nawet trze­ba, uczy­nić z języ­ka­mi eko­no­mii. Zresz­tą, po kil­ku­let­nich lek­tu­rach Bern­ste­ina zro­zu­mia­łem, że to zwar­cie z dys­kur­sem eko­no­micz­nym w koń­cu zda­rzy się tak­że i u nas. No i zda­rzy­ło się, anga­żu­jąc przy tym war­stwę psy­cho-poli­tycz­ną, co jest mi bli­skie.

Do deski kre­ślar­skiej ode­słał mnie tak­że Góra, może nawet bar­dziej w Nich, niż w nagro­dzo­nym Kalen­da­rzu Majów (logi­ka nagród jest mi obca, ta maszy­na jest zbyt ran­do­mo­wa, cho­ciaż nagro­dy powin­ny robić swo­je, naj­le­piej jak potra­fią; w tym roku spra­wi­ły się cał­kiem dobrze). Poka­zał mi bowiem, jak bar­dzo rady­kal­ne, jak bli­skie rze­czy­wi­sto­ści, a jed­no­cze­śnie este­tycz­nie i for­mal­nie zaawan­so­wa­ne może być ope­ro­wa­nie wier­szem-śro­do­wi­skiem.

Radek Jur­czak do deski kre­ślar­skiej być może mnie nie ode­słał, ale jego Pamięć zewnętrz­na nie dawa­ła mi spo­ko­ju, odkąd prze­czy­ta­łem ją po raz pierw­szy. Jur­czak to poeta ryzy­ka mak­sy­mal­ne­go, pole­ga­ją­ce­go na star­ciu z gło­sa­mi poprzed­ni­ka­mi. Poza tym Jur­czak, jak mało któ­ry mło­dy pol­ski poeta, czu­je potrze­bę pod­ję­cia od nowa wyzwa­nia rzu­co­ne­go przez poety­kę Sosnow­skie­go nasze­mu poję­ciu o miej­scu, roli i kształ­cie pod­mio­tu ludz­kie­go. Nie mogę się docze­kać, aż pocz­ta donie­sie mi Zakła­dy holen­der­skie.

Cze­kam też na nowe książ­ki, nowe wier­sze: Anny Ada­mo­wicz, Kuby Pszo­nia­ka, Juliu­sza Pie­li­chow­skie­go, a tak­że, spo­śród naj­młod­szych nazwisk, Paw­ła Kusia­ka. Ada­mo­wicz i Pie­li­chow­ski prze­ko­nu­ją mnie, że moje prze­my­śle­nia  o „orga­nicz­no­ści” wier­sza nie są pro­jek­tem zamknię­tym. Cie­ka­wi mnie eks­pe­ry­ment tonicz­no-skła­dnio­wy Pie­li­chow­skie­go, któ­ry odzy­sku­je soma­tycz­ność wier­sza. Bli­ski jest mi też, z oczy­wi­stych powo­dów, jego impuls się­ga­ją­cy po prze­sył­ki pocho­dzą­ce z ame­ry­kań­skie­go roman­ty­zmu. Ada­mo­wicz nato­miast, podob­nie jak Jur­czak, mani­pu­lu­je przy kon­tu­rze ludz­kie­go pod­mio­tu, co jest dla mnie nośne i cie­ka­we. Pszo­niak tym­cza­sem to poeta bar­dzo doj­rza­ły poli­tycz­nie, myślą­cy wier­szem w spo­sób, któ­ry wymy­ka się dzi­siej­szym poli­tycz­nym sche­ma­tom. Wier­sze Kusia­ka wresz­cie mają w sobie fra­pu­ją­cą i obie­cu­ją­cą mie­szan­kę for­mal­nej bra­wu­ry, wybu­cho­wej ener­gii i powścią­gli­wo­ści. Cze­kam też na wier­sze i prze­kła­dy Prze­mka Sucha­nec­kie­go, któ­ry dzia­ła poza pro­stą tezą przedaw­nia­nia się patro­nów.

Cze­kam wresz­cie  na wszel­kie poety­ki eks­pe­ry­men­tu­ją­ce z cią­gło­ścią skład­ni oraz wyra­zi­sto­ścią pod­mio­tu. Takie dzia­ła­nia były­by wciąż świe­że i ożyw­cze na naszym grun­cie, bo cho­ciaż pry­mat kon­fe­syj­no­ści uda­ło nam się naru­szyć, to wie­le jest jesz­cze do zro­bie­nia na łączach skład­ni i pod­mio­tu. Tu wła­śnie mógł­by się reali­zo­wać pro­gram pod­mio­to­wo­ści odna­wial­nej, usta­wio­nej w pozy­cji twór­czo modu­lo­wa­nej wymia­ny z róż­nie rozu­mia­nym śro­do­wi­skiem, rozu­mie­ją­cej potrze­bę poszu­ki­wa­nia się poza ety­kie­ta­mi toż­sa­mo­ścio­wy­mi. Ten eks­pe­ry­ment był­by nie do prze­łknię­cia przez nasz kul­tu­ro­wy prze­mysł, a trzy­ma­nie się z dala od tego prze­my­słu, nie­pod­li­zy­wa­nie się mu, jest dobrym spraw­dzia­nem poetyc­kiej  świe­żo­ści i nie­za­leż­no­ści, któ­re napę­dza­ją to, co istot­nie twór­cze.

Wra­ca­jąc do hie­rar­chicz­no­ści – ona jest też w polu mówie­nia o poezji. Czy gra­my w sza­chy, czy w Go, chce­my wygrać, wygra­na napę­dza całą zaba­wę. Sza­chy to gra o wyso­kim stop­niu jaw­nej agre­syw­no­ści; tym­cza­sem w Go afekt agre­syw­ny pod­le­ga sub­tel­niej­szej dys­try­bu­cji. Nie zapo­mi­naj­my, że Go ma wła­sny rys impe­rial­ny. Czy dosta­wie­nie kamie­nia nie łączy się z przy­du­sza­niem prze­ciw­ni­ka, z eks­pan­sją tery­to­rial­ną? Jak zatem jest z tymi ana­lo­gia­mi spor­to­wy­mi?

Uwa­żam, że w tej dys­cy­pli­nie nikt nie pobił dotąd rekor­du Zadu­ry: „Daj mu tam gdzie go nie ma”. Czy­li: nie uda­waj, że nie chcesz wygrać, ale graj dobrze, graj ład­nie i twór­czo, żeby part­ne­ra nie­co roz­cią­gnąć, żeby do jego lub jej reper­tu­aru weszło z koniecz­no­ści jakieś nowe zagra­nie, nowy wygi­bas. Dla­te­go nie bar­dzo prze­ma­wia do mnie to, co powie­dzia­ła Anto­ni­na Tosiek w jed­nej z audy­cji Artu­ra Bursz­ty: „Daj mi wię­cej prze­strze­ni i gło­su tu gdzie już jestem”. Rozu­miem, że to była zaba­wa meta­fo­ra­mi, ale w takich zaba­wach jest coś poważ­ne­go i do tej war­stwy chciał­bym się odnieść. Zało­że­nie, że „tam, gdzie już jesteś”, ist­nie­je jakiś głos jest zało­że­niem, któ­rym kie­ru­je się kon­wen­cja lirycz­na, opar­ta na ide­ale sta­bil­nej, esen­cjo­nal­nej pod­mio­to­wo­ści poprze­dza­ją­cej zda­rze­nie wier­sza. Mło­dym poetom nie powin­no zale­żeć na tym, by „dawa­no im” tam, gdzie już są, bo prze­cież ci mło­dzi poeci (tak samo zresz­tą, jak sta­rzy, ale to tro­chę inny mecha­nizm) mają z sie­bie wyjść. Dawa­nie tam, gdzie coś już jest, nie jest żad­nym darem, nic dobre­go z takie­go dawa­nia niko­mu nie przyj­dzie, tyl­ko wszy­scy ugrzęź­nie­my. A, jak widzi­my i sły­szy­my codzien­nie, grzę­za­wisk wokół nas dosta­tecz­nie wie­le. Pole poetyc­kie niech nim nie będzie.

Zagra­nie Zadu­ry przy­wra­ca nas do spra­wy języ­ka. Język jest grą, któ­ra wciąż od nowa wymy­śla sobie plan­szę i ruchy. Geniusz tego zda­nia pole­ga na ujaw­nie­niu sty­ku gier języ­ko­wych, na ich nakła­da­niu się na sie­bie i wymia­nie. Albo na włą­cze­niu wła­śnie takie­go podej­ścia do języ­ka, któ­re ujaw­nia jego rucho­mość i roz-gry-wal­ność. Ale to uru­cho­mie­nie, któ­re było też rodza­jem uspraw­nie­nia, uela­stycz­nie­nia (ale tak­że, na innym pozio­mie, otwar­cia dla całej kul­tu­ry poetyc­kiej), zda­rzy­ło się Zadu­rze w kon­tek­ście pra­cy z języ­ka­mi obcy­mi, przede wszyst­kim nowo­jor­ski­mi. To z tam­tej stro­ny pocho­dzi odświe­ża­ją­cy impuls prze­my­śle­nia róż­nych spraw­no­ści komu­ni­ka­cyj­nych pobra­nych z codzien­no­ści, ale prze­mie­sza­nych z tą wła­śnie inte­li­gen­cją, któ­rą powo­łu­je się do dzia­ła­nia w Poun­dow­skim make it new. Jeśli bowiem Zadu­ra odmie­nił, zasi­lił, przede­fi­nio­wał swój kla­sy­cyzm przez dia­lo­gicz­ną współ­pra­cę z tek­sta­mi Ashbery’ego (bo to był dia­log, nawet spór), to jed­no­cze­śnie roz­ma­wiał z Poun­dem i Ger­tru­dą Ste­in [4]. Jeste­śmy więc w tema­cie ewen­tu­al­nej czy też „powol­nej” wymia­ny patro­na­tów zagra­nicz­nych.

Uwa­żam, że jest to teza nie tyle nawet przed­wcze­sna, ile ogól­nie nie­tra­fio­na, wyni­ka­ją­ca z nie­po­ży­tecz­nej kon­fi­gu­ra­cji pola. Zamiast o Ash­be­rym i O’Harze trak­to­wa­nych osob­no, w prze­kła­dach jed­ne­go lub dwóch tłu­ma­czy, myślę o całym para­dyg­ma­cie, któ­re­go dez­ak­tu­ali­za­cji nie dostrze­gam. Trud­no dziś dostrze­gać zja­wi­ska, któ­re tam­te­mu para­dyg­ma­to­wi dorów­ny­wa­ły­by wagą, zasię­giem czy trwa­ło­ścią. Cie­szę się na myśl o obec­no­ści nowych prze­kła­da­nych poetów zagra­nicz­nych, ale trak­tu­ję te gesty raczej jako posze­rza­nie zaso­bów na polu już ist­nie­ją­cym i owoc­nie ewo­lu­ują­cym. Przy­glą­daj­my się zatem tym posze­rze­niom, a póź­niej spo­koj­nie opi­suj­my, co się sta­ło z samą grą. Gry języ­ko­wo-poetyc­kie są cie­kaw­sze niż spor­to­we, bo w grach języ­ko­wo-poetyc­kich poja­wie­nie się nowe­go zagra­nia pro­wa­dzi cza­sem do rekon­fi­gu­ra­cji boisko­wych linii, do zmia­ny całej gry.

Takie zaga­je­nie dys­ku­sji skła­nia mnie też do krót­kiej retro­spek­ty­wy. Wej­ście poetyk nowo­jor­skich – zja­wi­sko nie jed­no­ra­zo­we, nie zogni­sko­wa­ne, roz­pi­sa­ne na wie­le lat i wie­le gło­sów (mam zacząć je wymie­niać? to było­by kil­ka­na­ście świet­nych nazwisk nadal aktyw­nych poetów, tłu­ma­czy i kry­ty­ków, któ­rych gro­no zresz­tą sta­le się powięk­sza) – było zda­rze­niem tek­to­nicz­nym, któ­re rekon­fi­gu­ro­wa­ło całe śro­do­wi­sko gry, całe jej poję­cie! Stąd teza o zuży­wa­niu się atrak­cyj­no­ści tego lub tam­te­go poety, w takich lub innych prze­kła­dach, nawet jeśli słusz­na lokal­nie, jest jed­nak naskór­ko­wa, a przez to masku­je zja­wi­sko o wie­le głęb­sze, któ­re chciał­bym teraz zary­so­wać.

W wej­ściu nowo­jor­skim – jeśli mogę tak nazwać je w skró­cie – cho­dzi­ło prze­cież o coś znacz­nie wię­cej, niź­li tyl­ko o wpro­wa­dze­nie kil­ku chwy­tli­wych zagra­nicz­nych nazwisk, zebra­niu wokół sie­bie paru mło­dych zapa­leń­ców, zor­ga­ni­zo­wa­niu jakiejś „szko­ły”. Było to raczej otwar­cie na dopływ myśli este­tycz­nej, któ­ra w szczę­śliw­szych kra­jach (nie tyl­ko w Sta­nach) mia­ła szan­sę roz­wi­jać się od dzie­się­cio­le­ci! Mar­cin Świe­tlic­ki powie­dział gdzieś kie­dyś, że on i jego kole­dzy pisa­li pierw­szą pol­ską poezję XX wie­ku [5]. Jed­nak zasad­niej było­by stwier­dzić, że poru­sze­nie bru­lio­no­we było raczej pre­lu­dium do wej­ścia poezji pol­skiej w sfe­rę dwu­dzie­sto­wiecz­ne­go mię­dzy­na­ro­do­we­go moder­ni­zmu (będą­ce­go już wte­dy post-moder­ni­zmem, czy­li moder­ni­zmem póź­nym, inno­wa­cyj­nie, a nie kon­wen­cjo­nal­nie kon­ty­nu­owa­nym), któ­re na dobre ma miej­sce dopie­ro u Sosnow­skie­go.

To w tej sfe­rze reali­zu­je się prze­kaz otwar­cia nowo­jor­skie­go – cho­dzi o odmia­nę abso­lut­nie zasad­ni­czą dla nasze­go rozu­mie­nia poezji w ogó­le. Jeste­śmy tu w prze­strze­ni o para­me­trach wcze­śniej nie noto­wa­nych, w któ­rych pod­miot, jego pro­we­nien­cja, toż­sa­mość, ory­gi­nal­ność wypo­wie­dzi, ale też jej seman­tycz­ny sens, uka­zu­ją się jako skła­do­we mul­ti-prze­kła­do­wej i mię­dzy­na­ro­do­wej sie­ci powią­zań. Na tym być może pole­gał ten szok Sosnow­skie­go, te wypo­wie­dzi, odnaj­dy­wa­ne u zacnych leci­wych pro­fe­so­rów, o wier­szach dziw­nych, nie­po­ko­ją­cych, fra­pu­ją­cych, bądź też – jak nadal się o tym impul­sie i jego reper­ku­sjach mówi  – „trud­nych”.

Sosnow­ski to napływ oce­anicz­ny, kon­wój nie­ogar­nio­ny. Bo zwróć­my uwa­gę na kon­tekst histo­rycz­ny. Czy to my przy­łą­cza­li­śmy coś do sie­bie, czy raczej nas wresz­cie przy­łą­czo­no? Bywa­ją prze­śnio­ne rewo­lu­cje, ale są też prze­śnio­ne prze­mia­ny poli­tycz­ne. Wej­ście Pol­ski w prze­strzeń Zacho­du było czymś takim. A poezja Sosnow­skie­go – dzię­ki apa­ra­tu­rze pocho­dzą­ce­go z wie­lu źró­deł eks­pe­ry­men­tu este­tycz­ne­go – sta­no­wi­ła coś w rodza­ju pod­ściół­ki pod nasze (nie)rozumienie tego, co nam się wów­czas przy­da­rza. Tym samym, te „dziw­ne” i „trud­ne” wier­sze, a wła­ści­wie tek­sty o nie­ozna­czo­nej war­to­ści zna­cze­nio­wej, były naj­bli­żej zasad­ni­cze­go szo­ku, jakie­go dozna­je świa­do­mość pol­ska w latach 90. Jest to szok świa­ta jako takie­go, bo życie w PRL‑u było życiem poza świa­tem. War­to to sobie przy­po­mi­nać, szcze­gól­nie dziś.

Sosnow­skie­mu uda­ło się wypro­du­ko­wać pod­świa­do­mość tam­te­go sko­ku, bo prze­czuł, że ude­rze­nie jest zbyt roz­le­głe, by mogła noto­wać je świa­do­mość. Tym samym, uka­zu­jąc płyn­ność zna­czeń, ich meta­fi­zycz­ne nie­za­ko­twi­cze­nie, przy­go­to­wał nas prze­cież na miał­kość wszel­kich powsta­ją­cych wów­czas tez histo­rio­zo­ficz­nych, zarów­no tych libe­ral­nych (spod zna­ku „koń­ca histo­rii”), jak i tych pra­wi­co­wych, dla któ­rych upa­dek blo­ku sowiec­kie­go był zna­kiem z nie­ba i potwier­dze­niem świę­to­ści „naszych” racji. Czy nie jest tak, że wła­śnie dziś, kie­dy zaczy­na­my to rozu­mieć, gdy tzw. histo­ria (sło­wo tajem­ni­cze, wypłu­ka­ne ze sta­łych zna­czeń, któ­re raczej zawsze się z niej ewa­ku­ują) zata­cza swe iro­nicz­ne krę­gi, szo­ku­ją­ca i eks­ce­syw­na poezja Sosnow­skie­go nie sta­je się bar­dziej aktu­al­na niż wcze­śniej jako śro­do­wi­sko zasad­ni­czej nie­pew­no­ści miesz­ka­nia w histo­rii?

Żeby jed­nak poezja mogła cze­goś takie­go doko­nać, musia­ła zna­leźć dla sie­bie zupeł­nie nowe usta­wie­nie. Ta tek­to­nicz­na rekon­fi­gu­ra­cja nie uda­ła­by się Sosnow­skie­mu bez Ashbery’ego, a zatem – bo prze­cież Ash­be­ry to figu­ra zbior­cza – bez kon­ge­nial­nej lite­rac­kiej syn­te­zy histo­rycz­no-este­tycz­nej, któ­rej skład­ni­ków nawet nie zacznę tu wymie­niać. W każ­dym razie sur­re­alizm i dada­izm, o któ­rych wspo­mi­na Skur­tys, są w nią wpi­sa­ne i w niej aktyw­ne. Nie ma więc mowy o wymia­nie tego patro­na. Patron jest kolek­tyw­ny (ot, taki trans-histo­rycz­ny kolek­tyw), poli­fo­nicz­ny, pro­te­uszo­wy i nadal oddzia­łu­je. Ash­be­ry, O’Hara, Sosnow­ski, ale w takim razie też Pound (przy­po­mi­nam: Sosnow­ski naj­pierw stu­dio­wał, a póź­niej tak­że prze­kła­dał Poun­da!), ale zatem Ste­in, ale w takim razie tak­że fran­cu­scy sur­re­ali­ści i pro­to-sur­re­ali­ści, jak Lau­tréa­mont i Rous­sel. Takie­go patro­na może­my i powin­ni­śmy dalej prze­ra­biać, a nie go wymie­niać.

Dla­te­go tak waż­ną książ­ką wyda­je mi się pra­ca Mar­ty Koron­kie­wicz I jest moc odle­głe­go życia w tej ele­gii; trak­tu­ję ją jako zale­d­wie czu­bek dys­ku­sji, któ­rą Koron­kie­wicz bar­dzo traf­nie otwie­ra, ale któ­ra jesz­cze przed nami. Chciał­bym, w mia­rę moż­li­wo­ści, pospie­rać się o to życie u Sosnow­skie­go oraz o jego zna­cze­nie dla prze­wro­tów póź­niej­szych. Nie wyobra­żam sobie, na przy­kład, żeby do prze­su­nię­cia zwią­za­ne­go z poję­ciem „zaan­ga­żo­wa­nia” doszło bez jakiejś rela­cji mię­dzy poety­ką Kopy­ta, Góry, Wit­kow­skiej, Janiak, Bąka, nawet Rybic­kie­go, a tym, co o pod­mio­to­wo­ści, języ­ku, toż­sa­mo­ści, iro­nii powie­dzia­ły nam impor­ty nowo­jor­skie. To też jest nadal do zba­da­nia i w tym sen­sie war­to nadal roz­ma­wiać o for­mach i zna­cze­niu „zaan­ga­żo­wa­nia” (prze­kra­czaj­my ten ter­min, ale nie na zasa­dzie rele­go­wa­nia go do sta­tu­su cze­goś „już nas nie inte­re­su­ją­ce­go”, jak usły­sza­łem w Stro­niu; myśl­my raczej o tym, czym jest poli­tycz­ność wier­szy, jak ma się ona do gwał­tow­nej, pole­ga­ją­cej na zaostrza­ją­cych się z dnia na dzień otwar­cie poli­tycz­nych kon­flik­tach naszej codzien­no­ści). Jed­nak już teraz świet­ne książ­ki kry­tycz­ne Kacz­mar­skie­go oraz Skur­ty­sa uka­zu­ją prze­ko­nu­ją­co i ze swa­dą, jak wska­za­ni przed chwi­lą poeci ope­ru­ją uela­stycz­nie­niem pod­mio­to­wo­ści, uzy­sku­jąc wraż­li­wość, któ­ra jest już gdzie indziej niż nadal domi­nu­ją­ce w main­stre­amie poety­ki wyzna­nio­we. To uela­stycz­nie­nie zda­rzy­ło się naj­pierw u nowo­jor­czy­ków i tych poetów pol­skich, któ­rzy nowo­jor­czy­ków skrzęt­nie czy­ta­li. Nie­praw­dzi­wość podzia­łu na este­ty­kę i zaan­ga­żo­wa­nie, o któ­rej przy­po­mi­na Kuja­wa, pocho­dzi wła­śnie z tych inte­rak­cji [6].

Nikt mi nie wmó­wi, że teraz, ot tak, po pro­stu, na zasa­dzie czy­jejś decy­zji, zamie­ni­my sobie Ashbery’ego/Sosnowskiego/Sommera, na Toma­ža Šala­mu­na (i dla­te­go tak­że nie zamie­ni­my sobie Ashbery’ego/Sosnowskiego/Sommera etc., na Arman­tro­ut, Bern­ste­ina ani Giz­zie­go). Nie o takie pod­mian­ki tu cho­dzi. Nie ten tryb i ta modal­ność wyko­ny­wa­nia dzia­łań. Tam­ta zmia­na, wej­ście nowo­jor­skie, była roz­ło­żo­na na dzie­się­cio­le­cia i nasze kon­ty­nu­acje pro­po­nu­ję postrze­gać jako posze­rze­nia tam­te­go pro­jek­tu: pro­jek­tu ist­nie­nia poezji pol­skiej w sfe­rze mię­dzy­na­ro­do­wo­ści poezji w ogó­le.

Co naj­wy­żej, i to ma jak naj­lep­szy sens, pokaż­cie swo­je­go boha­te­ra – ale pokaż­cie go spo­koj­nie, uczci­wie, bez winy i wsty­du, w całej jego pro­te­uszo­wo­ści, w całej roz­cią­gło­ści histo­rii prze­kła­da­nia go na pol­ski. Czy wów­czas nie oka­że się przy­pad­kiem, że jeste­śmy na tere­nie sil­nie sko­li­ga­co­nym z tym, z któ­re­go przy­je­cha­li do nas nowo­jor­czy­cy, nawet jeśli będzie to koli­ga­cja skom­pli­ko­wa­na, ujaw­nia­ją­ca się po róż­nych mię­dzy­na­ro­do­wych objaz­dach?

Tomaž Šala­mun to poeta, któ­ry ma na swo­im kon­cie jede­na­ście (!) tomi­ków wyda­nych po angiel­sku w Sta­nach Zjed­no­czo­nych. Jest to wej­ście w obcą kul­tu­rę języ­ko­wą, któ­re wła­ści­wie anu­lu­je już barie­rę obco­ści i musi świad­czyć o głę­bo­kich oraz wza­jem­nych rela­cjach. Sło­weń­ski poeta wydał swój tomik debiu­tanc­ki w roku 1966, a już w 1970 roku odwie­dził Nowy Jork na zapro­sze­nie Museum of Modern Art MoMa – coś jak the cen­ter of all atten­tion z punk­tu widze­nia Fran­ka O’Hary. Šala­mun czuł się świet­nie w nowo­jor­skich i ogól­nie ame­ry­kań­skich kli­ma­tach. W latach 1971‒1972 wcho­dził w skład kadry pro­fe­sor­skiej (uwa­ga: aka­de­mik!) w ramach Inter­na­tio­nal Wri­ting Pro­gram na Uni­ver­si­ty of Iowa.

Nie jestem więc do koń­ca prze­ko­na­ny, czy ten dopływ docie­ra do nas ze wscho­du, zamiast z zacho­du, jak usły­sza­łem od jed­nej z uczest­ni­czek audy­cji Artu­ra Bursz­ty. Z rela­cji Andrew Esp­te­ina, histo­ry­ka Szko­ły Nowo­jor­skiej, oraz ze wstę­pu Rober­ta Has­sa do Selec­ted Poems Šala­mu­na (Ecco Press, 1988), rysu­je się obraz, w któ­rym Šala­mun pły­wa w śro­do­wi­skach ame­ry­kań­skich jak ryba w wodzie, dzia­ła­jąc jak coś w rodza­ju prze­kaź­ni­ka, ale też kon­den­sa­to­ra impul­sów pocho­dzą­cych z kil­ku źró­deł: ze stro­ny ory­gi­nal­nej gru­py nowo­jor­skiej (wśród któ­rej naj­waż­niej­szy był dla nie­go O’Hara), ze stro­ny tzw. dru­gie­go poko­le­nia poetów nowo­jor­skie­go, wśród któ­rych prym w Iowa wiódł Ted Ber­ri­gan, naj­waż­niej­szy oha­ry­sta Ame­ry­ki (to od nie­go, jak sobie wyobra­żam, pły­nę­ły opo­wie­ści o nie­ży­ją­cym już prze­cież wte­dy O’Harze), rów­nież wcho­dzą­cy w skład kadry pro­fe­sor­skiej. Ich stu­den­ta­mi dyplo­mo­wy­mi z kolej byli Bob Perel­man i Bar­ret Wat­ten, póź­niej­si współ­za­ło­ży­cie­le gru­py Lan­gu­age, z któ­ry­mi Šala­mu­na łączy­ła bli­ska przy­jaźń.

Šala­mun przy­jaź­nił się też z inny­mi ame­ry­kań­ski­mi poeta­mi, na przy­kład Jame­sem Tatem, któ­re­go odmia­na sur­re­ali­zmu i ame­ry­kań­skie­go goty­ku mia­ła sil­ny wpływ na póź­ne­go Ashbery’ego. Czy może raczej to Tate był pod wpły­wem wcze­śniej­sze­go Ashbery’ego i dzię­ki nie­mu wypra­co­wał swój styl, po to, żeby nie­któ­rzy dzi­siej­si ame­ry­kań­scy poeci, jak na przy­kład Mat­thew Zapru­der, wywo­dzi­li się, bar­dzo wyraź­nie, z amal­ga­ma­tu Šalamun/Tate? Napraw­dę nie widzi­my este­tycz­nej bli­sko­ści Ashbery‒Šalamun?

Wier­sze Šala­mu­na z lat 70. ocie­ka­ją nowo­jor­sko­ścią. Wystar­czy zer­k­nąć do „Lite­ra­tu­ry na Świe­cie” nr 3/1996, gdzie prze­ło­żo­ny przez Julia­na Korn­hau­se­ra wiersz „Kie­dy po raz pierw­szy przy­je­cha­łem do Nowe­go Jor­ku” jest swe­go rodza­ju powtór­ką, a zara­zem prze­rób­ką, „O krok od nich” O’Hary, jak­by Šala­mun pod­pa­try­wał, z pozy­cji stra­te­gicz­nie zazna­czo­nej środ­ko­wo­eu­ro­pej­skiej „niż­szo­ści” („czu­łem się jak pies”), impe­rium ame­ry­kań­skie­go poprzed­ni­ka. Mamy tu O’Harowską ale­ję, są żół­te tak­sów­ki, zgiełk, para „z dziur w asfal­cie”, nawet „mla­ska­ją­cy Murzyn” (coś jak­by sklej­ka „Murzy­na z wyka­łacz­ką” i „cmo­ka­ją­cej blon­dyn­ki” O’Hary w prze­kła­dzie Som­me­ra). W tej samej gru­pie wier­szy w „LnŚ” z 1998 roku jest też kawa­łek zaty­tu­ło­wa­ny „Boże, jak ja rosnę”: „boże, jak ja rosnę / jaki jestem sil­ny, strasz­ny i prze­bie­gły”, któ­ry odsy­ła nas do „Auto­bio­gra­phia Lite­ra­ria” O’Hary, wier­sza koń­czą­ce­go się na taką nutę: „I oto ja, cen­trum / wszel­kie­go pięk­na!” (prze­kład Pio­tra Som­me­ra). Czy jed­nak oby­dwa wier­sze nie odsy­ła­ją natych­miast wstecz do Whit­ma­na („I cele­bra­te myself”) i (przy­naj­mniej za spra­wą tonu) do włó­czę­gow­skie­go pod­mio­tu w „Moja bohe­ma” Rim­bau­da („Włó­czy­łem się[…] / […] / wier­ny ci, o Muzo! / […] co za miłość widzia­łem w marze­niach”)? Albo może jest tak, że Šala­mun prze­czy­tał O’Harę, w Iowa lub NYC, i usły­szał w nich dale­kie echo Whit­ma­na, któ­re wró­ci­ło do nie­go z wcze­śniej­szych lek­tur Maja­kow­skie­go i Chleb­ni­ko­wa? Do you see what I mean? Przy­glą­da­my się pere­gry­na­cjom Šala­mu­na i jeste­śmy w tym samym rozu­mie­niu lite­ra­tu­ry, do któ­re­go zosta­li­śmy wresz­cie szczę­śli­wie zapro­sze­ni dzię­ki Som­me­ro­wi, Sosnow­skie­mu, Zadu­rze, Jar­nie­wi­czo­wi: wie­lo­pul­sa­cyj­ny, ple­nią­cy się pływ bez cen­trum, post­mo­der­ni­stycz­ny palimp­sest i inter-tek­stu­al­ność w ser­cu nie­do­koń­czo­ne­go pro­jek­tu moder­ni­zmu. Pyta­nie jest takie: jak chce­my ten pro­jekt koń­czyć, w jakim kie­run­ku go kon­ty­nu­ować?

Ale jesz­cze przez chwi­lę tro­pem konek­sji sło­weń­sko-nowo­jor­skich. Zda­ję sobie spra­wę, że dla Šala­mu­na to oha­ry­stycz­ne polu­zo­wa­nie to tyl­ko pewien etap, że rzecz zmie­rza w nie­co inne rejo­ny. Pro­duk­tyw­na samot­ność, her­me­tycz­ne trans­mu­ta­cje języ­ko­we w celu zbu­do­wa­nia nowej rze­czy­wi­sto­ści, „opie­ra­nie się inte­li­gen­cji”, a w bar­dziej zaawan­so­wa­nych sta­nach eks­ta­tycz­ne, pro­ce­du­ral­ne kryp­to-fono-gra­fie – jeśli to są regio­ny póź­niej­sze­go Šala­mu­na, to znów – jak dale­ko jeste­śmy od regio­nu Ashbery/Sosnowski? „Wiersz musi / opie­rać się inte­li­gen­cji jak odźwier­ny” – cytu­je poetę Miklavz Komelj w posło­wiu do „Błę­kit­nej wie­ży”, łącząc to oświad­cze­nie z dys­ku­sją tro­pu „nie­czy­tel­no­ści” auto­ra [7], ale nie wspo­mi­na o ory­gi­na­le tej tra­we­sta­cji, o „poetry must resit the intel­li­gen­ce almost suc­cess­fu­ly”, jed­nym ze słyn­niej­szych afo­ry­zmów Ste­ven­sa, jed­ne­go z mistrzów Ashbery’ego. Kie­dy więc czy­tam o grze, jaką Šala­mun podej­mu­je z misty­ką Chleb­ni­ko­wa, z jego wer­bo-woko-wizu­ali­za­cja­mi, jego teo­rią solar­no­ści języ­ka czy też „języ­ka gwiezd­ne­go”, to myślę o Ash­be­rym, w któ­re­go poety­ce żywe są połą­czo­ne wita­li­zmy solar­ne Whit­ma­na (któ­ry ze słoń­cem chce się poje­dyn­ko­wać) i Ste­ven­sa (któ­ry miał neo­pla­toń­ską obse­sję na punk­cie słoń­ca, dla któ­re­go cała jego twór­czość była pro­duk­tem słoń­ca) [8].

Ale naj­bar­dziej myślę o Rous­se­lu, któ­ry był tak samo waż­ny dla Ashbery’ego, jak dla Sosnow­skie­go. Rous­se­low­ski pro­to-sur­re­alizm zawie­ra rady­kal­ne gry pro­ce­du­ral­ne, ana­gra­mo­wo-homo­ni­micz­ne, któ­re pozo­sta­ją, niczym głę­bo­ka struk­tu­ra, pocho­wa­ne pod zda­wa­ło­by się mania­kal­ną, wręcz auty­stycz­ną nad-pro­duk­tyw­no­ścią wyobra­że­nio­wą tek­stu dostęp­ne­go czy­tel­ni­ko­wi. Ash­be­ry pisał o tych zabie­gach Rous­se­la jako o „języ­ku naj­mrocz­niej­szym”, naj­bar­dziej skon­den­so­wa­nym, zda­ją­cym się posia­dać wła­sną rze­czy­wi­stość mole­ku­lar­ną, odsy­ła­ją­cym nas do medy­ta­cji nad natu­rą tajem­ni­cy jako takiej [9].

Myślę, że kwe­stii tajem­ni­cy u Rous­se­la czy też u Jose­pha Cor­nel­la, a moż­li­we też, że w swo­ich wła­snych wier­szach, Ash­be­ry zbli­żał­by się do posta­wy jed­nej z posta­ci Cor­ma­ca McCarthy’ego, któ­ra mówi, że „naj­więk­szą tajem­ni­cą jest brak tajem­ni­cy”. Rzecz w tym, że emfa­za w tym zda­niu wca­le nie musi padać na jego koń­ców­kę. Być może tutaj, w tej spra­wie meta­fi­zycz­nej, doszu­ka­my się dopie­ro istot­nych róż­nic mię­dzy oby­dwo­ma pro­jek­ta­mi poetyc­ki­mi. Jed­nak w pozo­sta­łych aspek­tach są one para­lel­ne, pokrew­ne, bar­dzo sobie bli­skie: są to (post-)modernistyczne poezje języ­ko­we, zgod­ne z Poun­dowk­sim make it new, odda­ne głę­bo­kie­mu i rady­kal­ne­mu eks­pe­ry­men­to­wi dzia­ła­ją­ce­mu tyleż w języ­ku, co w świa­do­mo­ści, w pod­mio­to­wo­ści i w rela­cjach podmiot‒świat, któ­re sta­ra­łem się zasy­gna­li­zo­wać na począt­ku, pisząc o pod­mio­to­wo­ści „odna­wial­nej” (czy­li nie danej raz na zawsze). Jeden i dru­gi pro­jekt wpro­wa­dzał do rodzi­mych poetyk spóź­nio­ny powiew moder­ni­zmu; jeden i dru­gi rzu­ca wyzwa­nie poezjom usta­wio­nym w pozy­cji pro­duk­tu w polach gier kul­tu­ro­wych; jeden i dru­gi odma­wia­ją pod­da­nia się łatwej kon­sump­cji.

O róż­ni­cach meta­fi­zycz­nych, post-seku­lar­nych, róż­ni­cach w podej­ściu do tajem­ni­cy, któ­re mogą wyło­nić się z zesta­wień Ashbery’ego/Sosnowskiego z Šala­mu­nem i jego czer­pa­niem z Chleb­ni­ko­wa war­to roz­ma­wiać. War­to na przy­kład pamię­tać, że sowiec­kie misty­cy­zmy i wita­li­zmy rewo­lu­cyj­ne potra­fi­ły pro­wa­dzić ich twór­ców do poli­tycz­nej naiw­no­ści, jak na przy­kład w znaj­du­ją­cym się w „Ja i Rosja” Chleb­ni­ko­wa, jed­nym z jego wier­szy solar­nych, zakrzyk­nię­ciu: „Rosja tysiąc­om tysię­cy dała wol­ność. / Miła rzecz. Dłu­go będą o tym pamię­tać”. W isto­cie – miła nad wyraz i nie da się o niej zapo­mnieć.

Ale te roz­mo­wy są przed nami. W tej chwi­li nie widzę żad­nej wymia­ny, tyl­ko dzia­ła­nie w obrę­bie usta­wio­ne­go w latach 90. para­dyg­ma­tu korzy­sta­nia z lek­cji moder­ni­zmu, roz­wi­ja­nia tych stu­diów. Zmia­na tego para­dyg­ma­tu wią­za­ła­by się pew­nie z kolej­ną tek­to­nicz­ną zmia­ną poli­tycz­ną w Pol­sce. Moż­li­we, że do niej jako wspól­no­ta naro­do­wa zmie­rza­my. Ale wów­czas wszy­scy będzie­my zupeł­nie gdzie indziej. I takie deba­ty będą mia­ły wte­dy zupeł­nie inny smak.

Przy­pi­sy:
[1] Wywiad, któ­ry wów­czas powstał moż­na zna­leźć, dość może nie­ocze­ki­wa­nie, w nume­rze rosyj­skim „Lite­ra­tu­ry na Świe­cie” (10‒11/2001), ale wte­dy były to jesz­cze świe­że bułecz­ki i redak­to­rom spie­szy­ło się z publi­ka­cją. Zresz­tą Ash­be­ry jest tam w nie­złym towa­rzy­stwie, tuż obok She­amu­sa Heaney, prze­py­ty­wa­ne­go przez Jerze­go Jar­nie­wi­cza.
[2] H.D. Tho­re­au, Wal­den czy­li życie w lesie, przeł. Hali­na Cie­pliń­ska, PIW, War­sza­wa 2005, s. 118.
[3] Nie rezy­gnuj­my z teo­rii ani z filo­zo­fii – one też chcą być bli­sko poezji. Czy nasze dys­ku­sje nie są po pro­stu bogat­sze i cie­kaw­sze dzię­ki para­lel­nym wobec lite­ra­tu­ry kre­acjom Blo­oma, Der­ri­dy, Deleuze’a, Wit­t­gen­ste­ina, Žižka, Stie­gle­ra? A Marks? Marks nic nie ma do lite­ra­tu­ry?
[4] Patrz „John Ash­be­ry i ja. Poezja spój­ni­ków”? Kie­dy Zadu­ra oma­wia zabaw­ne zakłó­ce­nia seman­tycz­ne włą­cza­ne przez Ashbery’ego przy uży­ciu jakie­goś spój­ni­ka, to tak napraw­dę pra­cu­je ze spu­ści­zną Ste­in.
[5] W wywia­dzie opu­bli­ko­wa­nym w pol­skim nume­rze „Chi­ca­go Review” z 2000 r.
[6] O znie­sie­nie tej dycho­to­mii cho­dzi też w wier­szach Bern­ste­ina, co sta­ra­łem się wyka­zać moim pro­wo­ka­cyj­nie zada­nym pod­czas wywia­du pyta­niem; o tym piszę też w posło­wiu do tomu Bern­ste­ina; o tym piszę w wie­lu miej­scach Mate­rii i auto­kre­acji. W tej spra­wie powin­ni­śmy się z Kuja­wą dobrze rozu­mieć.
[7] Mikla­vž Komelj, O zabie­gach poetyc­kich w now­szej poezji Toma­ža Šala­mu­na, w: Tomaž Šala­mun, Błę­kit­na wie­ża, przeł. Rafał Waw­rzyń­czyk, Miłosz Bie­drzyc­ki, War­sza­wa 2019, s. 98.
[8] Ale te solar­ne rela­cje mię­dzy Šala­mu­nem i nowo­jor­czy­ka­mi nie gubią z obra­zu Fran­ka O’Hary. Por. „Praw­dzi­wy zapis roz­mo­wy ze słoń­cem na Fire Island”, któ­ry sły­chać w wier­szu „1/173” Šala­mu­na, cho­ciaż Epste­in widzi tu raczej echo Kocha. Według Per­loff, Chleb­ni­ko­wa, z wier­sza „Ja i Rosja”, sły­chać też w „Przy­jem­nej myśli z Whi­te­he­ada” O’Hary.
[9] W tek­ście zaty­tu­ło­wa­nym In Dar­kest Lan­gu­age, sta­no­wią­cym komen­tarz do „How I Wro­te Cer­ta­in of my Books” Rous­se­la, a następ­nie w dostęp­nych po pol­sku Innych tra­dy­cjach.

O AUTORZE

Kacper Bartczak

Ur. w 1972 roku. Poeta, krytyk, tłumacz poezji, amerykanista. Wydał kilka tomów poetyckich, m.in. Wiersze organiczne (2015), za które był nominowany do Wrocławskiej Nagrody Poetyckiej Silesius oraz Nagrody Literackiej Nike, Pokarm suweren (2017), a także zbiór Naworadiowa (2019). Autor monografii o Johnie Ashberym (2006) oraz zbioru esejów o poezji i teorii Świat nie scalony (2009), za który otrzymał Nagrodę „Literatury na Świecie”. Tłumaczył wiersze Johna Ashbery’ego, Rae Armantrout, Charlesa Bernsteina i Petera Gizziego. Stypendysta Fundacji Fulbrighta (dwukrotny) i Fundacji im. T. Kościuszki. Wykłada literaturę amerykańską na Uniwersytecie Łódzkim. Mieszka w Łodzi.