debaty / wydarzenia i inicjatywy

Kawa instant z lekko skwaśniałą śmietanką

Jakub Skurtys

Głos Jakuba Skurtysa w debacie "Dobry wieczór".

strona debaty

Dobry wieczór

1. Zapy­ta­no mnie, zapew­ne jako uczest­ni­ka licz­nych spo­tkań w Biu­rze Lite­rac­kim, jak powi­nien wyglą­dać uda­ny wie­czór autor­ski? Gdy zasta­na­wia­łem się nad odpo­wie­dzią, zwró­ci­łem jed­nak uwa­gę na noto­rycz­ny nie­do­sta­tek takich wyda­rzeń na pol­skiej sce­nie, a pyta­nie wyda­ło mi się zada­ne nie­co w próż­nię. Co jesz­cze śmiesz­niej­sze, zada­ne zosta­ło przez kogoś, kto ze spo­tkań autor­skich uczy­nił for­mę pro­mo­cji i usta­lił pew­ne stan­dar­dy, któ­re obo­wią­zy­wać zaczę­ły jako mode­lo­we, wzor­co­we nie­mal­że, roz­wią­za­nia. Ale każ­de roz­wią­za­nie w pew­nej chwi­li cier­pi na brak pomy­sło­wo­ści, a jego for­mu­ła się zuży­wa. Po każ­dym spo­tka­niu pozo­sta­je więc nie­do­syt, któ­ry jest nie tyle winą złej orga­ni­za­cji, ale przede wszyst­kim roz­strza­łu, koniecz­no­ści wybo­ru mię­dzy orga­ni­zo­wa­niem miste­rium, odda­niem gło­su auto­ro­wi, a szan­są na dys­ku­sje i lite­rac­kie pole­mi­ki. Dla­te­go pyta­nie o uda­ny „wie­czór autor­ski” uwa­żam nie tyl­ko za bar­dzo sze­ro­kie, ale przede wszyst­kim za wyma­ga­ją­ce od nas odpo­wie­dzi na inny jesz­cze pro­blem: jaką poezję i w jakiej for­mie chce­my zapre­zen­to­wać.

2. O tym jed­nak za chwi­lę, bo zanim ukoń­czy­łem powyż­szy aka­pit, zda­łem sobie spra­wę, że już na począt­ku zła­pa­łem się w pierw­szą pułap­kę. Odru­cho­wo napi­sa­łem „wie­czór autor­ski”, jak­by inna pora na czy­ta­nie poezji nie przy­cho­dzi­ła mi do gło­wy; jak­by owo dzien­ne „spo­tka­nie autor­skie” zare­zer­wo­wa­ne było dla pro­za­ików, zasia­da­ją­cych w Empi­kach i pod­pi­su­ją­cych swo­je książ­ki na wzór ame­ry­kań­skich gwiazd. Tym­cza­sem poezja to kli­mat, aura (być może nawet ta blo­omow­ska) i odpo­wied­nie warun­ki do wta­jem­ni­cze­nia w pro­ces komu­ni­ka­cji mię­dzy nie­do­stęp­nym na ogół auto­rem, a spra­gnio­nym słu­cho­wych doznań czy­tel­ni­kiem. Czas więc na trzy punk­ty spro­sto­wa­nia.

3. Po pierw­sze, autor nie jest już wca­le nie­do­stęp­ny i na ogół znaj­du­je się dziś dla poten­cjal­ne­go czy­tel­ni­ka (któ­ry jest zain­te­re­so­wa­ny poezją współ­cze­sną) na wycią­gnię­cie ręki, kie­li­szek wód­ki, bądź też na odle­głość napi­sa­ne­go maila. Nie ma co uda­wać, że Autor (co za natręt­na kate­go­ria, nie­praw­daż?) przy­by­wa do nic nie­wie­dzą­cych, łak­ną­cych jego słów owie­czek, któ­re będzie przez godzi­nę wypa­sać na swo­im lite­rac­kim polet­ku. Poten­cjal­ny odbior­ca owszem, przy­cho­dzi zoba­czyć i ewen­tu­al­nie posłu­chać pisa­rza, być może zapo­znać się po raz pierw­szy z jego twór­czo­ścią, być może tyl­ko odświe­żyć oso­bi­stą zna­jo­mość, ale nie jest ani naiw­ny, ani śle­po zapa­trzo­ny w Sztu­kę przez duże „S”. Pierw­szy prze­pis na nie­uda­ne spo­tka­nie: bufo­na­da, nie­po­trzeb­na gra napięć, w któ­rej poeta pra­gnie zade­mon­stro­wać swo­ją wiel­kość i nie­za­leż­ność, a orga­ni­za­tor mu na to pozwa­la. Publi­ka zaś mil­czy, raz to pod­śmie­wa­jąc się pod nosem, raz zasy­pia­jąc, innym razem, powra­ca­jąc na chwi­lę do słu­cha­nia wier­szy. Takie spo­tka­nie pro­si się wte­dy o sym­bo­licz­ną figu­rę kon­te­sta­to­ra, o swo­je­go wła­sne­go Kon­ra­da Górę, któ­ry bez­czel­nie, acz inte­li­gent­nie, roz­nie­sie je w pył. I nie jest to bynaj­mniej alu­zja pod adre­sem Biu­ra Lite­rac­kie­go, bo zda­rza­ły się dużo gor­sze, dużo bar­dziej bez­sen­sow­ne pre­zen­ta­cje i roz­mo­wy, któ­rych nie spo­sób było w żad­ną stro­nę oży­wić.

4. Dru­ga spra­wa to „doświad­cze­nie słu­cho­we”. Po zde­mon­to­wa­niu mitu poety, któ­ry zstę­pu­je w ciem­ny tłum, nale­ża­ło­by zde­mon­to­wać rów­nież samą isto­tę miste­rium, w któ­rą odru­cho­wo wpi­sa­łem się wywo­ła­ną wcze­śniej aurą i wie­czor­nym nastro­jem (naj­le­piej przy świe­cach albo przy­ga­szo­nym świe­tle, szep­tem, żeby nie obu­dzić zmar­łych zza gro­bu, a może wła­śnie żeby ich obu­dzić). Spo­tka­nie autor­skie, któ­re pro­mu­je nowy tomik, jest oczy­wi­ście roz­bi­te na dwa ele­men­ty: czy­ta­nie poezji i pro­mo­wa­nie wła­śnie. Gdy­by oba szły ze sobą w parze, było­by to jesz­cze cał­kiem na miej­scu. Mam jed­nak czę­sto wra­że­nie, że spra­wy mar­ke­tin­go­we, zmie­rza­ją­ce do sprze­da­nia więk­szej ilo­ści tomi­ków lub zachę­ce­nia więk­szej licz­by czy­tel­ni­ków, wyklu­cza­ją praw­dzi­wie inte­re­su­ją­ce wra­że­nia słu­cho­we.

5. Punkt pią­ty poświę­cam zatem defi­ni­cji „wra­że­nia słu­cho­we­go”. Nie każ­dy wiersz da się prze­czy­tać, nie każ­dy poeta potra­fi to zro­bić, nie każ­dy wresz­cie prze­czy­ta­ny tekst musi brzmieć tak samo dobrze „na słuch”, jak oglą­da­ny na kart­ce. I tutaj spra­wa znacz­nie waż­niej­sza, pyta­nie: „po co orga­ni­zo­wać takie spo­tka­nia?”. Żeby poczy­tać wier­sze (do cze­go czę­sto wra­cał Artur Bursz­ta) i posłu­chać, jak wybrzmie­wa­ją sło­wa, czy żeby zare­kla­mo­wać coś nowe­go, zro­bić objaz­do­wą tra­sę kon­cer­to­wą z nowym reper­tu­arem, na któ­rej poeta, niczym gwiaz­da roc­ka, będzie kup­czył swo­im cha­rak­te­rem, prze­bo­jo­wo­ścią i utwo­ra­mi? Doce­niam per­for­man­ce jako stro­nę, w któ­rą wychy­la się dziś cała sztu­ka, ale napraw­dę nie musi on być zawsze spon­ta­nicz­ny i orga­ni­zo­wa­ny tyl­ko z oka­zji wyda­nia cze­goś nowe­go.

6. Spo­tka­nie autor­skie to nie tyl­ko słu­cha­nie wier­szy, ale też obser­wo­wa­nie ruchów i mimi­ki akto­ra (bo tym sta­je się odczy­tu­ją­cy wier­sze autor). Są poeci, któ­rzy wypa­da­ją tutaj lepiej, jak żywio­ło­wy i nie­pod­ra­bial­ny Boh­dan Zadu­ra, Piotr Som­mer, sty­li­zu­ją­cy się i uwo­dzą­cy cie­płym gło­sem Sosnow­ski, czy też zna­ny wszem i wobec Dycio. To praw­da, że w ich wyko­na­niach wier­sze nabie­ra­ją cha­rak­te­ru, zosta­ją od razu zin­ter­pre­to­wa­ne, czę­sto uka­zu­jąc swo­je naj­lep­sze i naj­cie­kaw­sze ele­men­ty. Są jed­nak poeci, któ­ry pisząc dobre testy, nie afi­szu­ją się swo­ją oso­bą i nie lubią ani czy­tać, ani wystę­po­wać publicz­nie. Uwa­żam, że nie ma sen­su psuć całe­go spo­tka­nia przez nie­udol­ne wystę­py: owszem, obec­ność poety na jego wie­czor­ku zawsze była obo­wiąz­ko­wa, ale for­ma auto­od­czy­ty­wa­nia już nie. Nie­któ­re wie­czor­ki były pla­no­wa­ne wspól­nie z akto­ra­mi, a cza­sem poeci pre­zen­to­wa­li nawza­jem swo­je wier­sze, żeby unik­nąć czy­ta­nia wła­snych tek­stów (któ­re zwy­kle wypa­da­ją wte­dy naj­go­rzej). For­mu­ła nowo­cze­sne­go, nie­co „bar­ba­rzyń­skie­go” kon­tak­tu z odbior­cą, spraw­dzi­ła się dosko­na­le w przy­pad­ku kolej­nych For­tów, ale nie jest jedy­ną moż­li­wą, a tym bar­dziej jedy­ną, odpo­wia­da­ją­cą wszyst­kim: twór­com i publi­ce.

7. Tutaj jed­nak kolej­ne zastrze­że­nie: poezja musi być przede wszyst­kim prze­czy­ta­na, a nie ode­gra­na, wykrzy­cza­na czy wybeł­ko­ta­na. Nie mam nic prze­ciw­ko łącze­niu tech­nik wizu­al­nych i dźwię­ko­wych, prze­ciw­ko kon­cer­tom z muzy­ką do słów z wier­szy, czy cie­ka­wym pre­zen­ta­cjom mul­ti­me­dial­nym w trak­cie spo­tka­nia. Przy­po­mi­nam sobie jed­nak gro­te­sko­we otwar­cie tego­rocz­nej gali Sile­siu­sa (2010), gdzie spusz­cze­ni ze smy­czy – że się tak wyra­żę – akto­rzy teatru muzycz­ne­go zma­sa­kro­wa­li wier­sze swo­im talen­tem do impro­wi­za­cji, czy­niąc ze współ­cze­snych poetów sta­do roz­hi­ste­ry­zo­wa­nych i nie­doj­rza­łych pięk­no­du­chów. Dosko­na­ła dyk­cja czy­ta­ją­ce­go nie zmie­nia jesz­cze jego wystę­pu w coś inte­re­su­ją­ce­go, a pro­ces odczy­ta­nia powi­nien zawsze dostar­czać tyleż emo­cji, co kie­ro­wać na sam wiersz – przy­po­mi­nać, że poezja jest przede wszyst­kim zapi­sa­na.

8. Nie mam nie­ste­ty recep­ty na uda­ne spo­tka­nie, bo każ­de tego rodza­ju wyda­rze­nie pozo­sta­je na gra­ni­cy mię­dzy spek­ta­klem a hap­pe­nin­giem i zale­ży od zesta­wu czyn­ni­ków: dyna­micz­nej publicz­no­ści, fascy­nu­ją­ce­go swo­ją oso­bą lub wier­sza­mi auto­ra, oczy­ta­ne­go i komu­ni­ka­tyw­ne­go pro­wa­dzą­ce­go. Skrom­nie radził­bym więc:
– po pierw­sze, umiar, szcze­gól­nie w pró­bach oszo­ło­mie­nia publicz­no­ści tri­ka­mi, któ­re odwra­ca­ją uwa­gę od samych wier­szy;
– po dru­gie, pro­fe­sjo­na­lizm zamiast zasa­dy „weź­my trzech auto­rów i kil­ku czy­ta­ją­cych, a jakoś to będzie”;
– po trze­cie, odwa­gę, dzię­ki któ­rej – że uży­ję agam­be­now­skich kate­go­rii – poezja zosta­nie na chwi­lę spro­fa­no­wa­na i przy­wró­co­na ludziom.

9. A czy pamię­tam jakieś szcze­gól­nie uda­ne impre­zy? Owszem. Z jed­nej stro­ny jest to spo­tka­nie z Kry­sty­ną Miło­będz­ką, któ­rej wier­nie towa­rzy­szył Jarek Boro­wiec (i tutaj strzał w dzie­siąt­kę, bo to ktoś, kto zna poet­kę, zna się na poezji, potra­fi się zapre­zen­to­wać, a do tego posia­da odpo­wied­nią daw­kę szorst­ko­ści i wraż­li­wo­ści, żeby balan­so­wać mię­dzy nastro­ja­mi) na WPDK we Wro­cła­wiu w roku 2008. To przy­kład spo­tka­nia miste­ryj­ne­go. Z dru­giej stro­ny wystę­py i pre­zen­ta­cje luź­niej­sze, bar­dziej nowo­cze­sne, bar­dziej dia­lo­gicz­ne – Zadu­ra, Wie­de­mann. Do bar­dzo uda­nych zali­czam rów­nież zwy­kle wszyst­kie „som­me­ria­dy”, ale to głów­nie dzię­ki oso­bo­wo­ści Pio­tra Som­me­ra, któ­ry pre­zen­tu­je się rów­no­cze­śnie jako poeta, tłu­macz i redak­tor „LnŚ”.

10. Ostat­ni punkt będzie krót­ki i nawią­że do tytu­łu, czy­li frag­men­tu z Fran­ka O’Ha­ry w prze­kła­dzie Som­me­ra. Myślę, że war­to się posta­rać, zna­jąc swo­je „nie­moż­li­wo­ści”, żeby spo­tka­nie autor­skie było zawsze peł­no­krwi­stym obco­wa­niem z lite­ra­tu­rą, któ­ra wdzie­ra się we wszyst­kie dzie­dzi­ny życia i na każ­dej płasz­czyź­nie choć na chwi­lę sta­je się istot­na. W innym wypad­ku cze­ka­ją nas zawsze zamknię­te pomiesz­cze­nia, her­me­tycz­ny krąg wta­jem­ni­czo­nych i „roz­mo­wa tele­fo­nicz­na z wiecznością/ co chy­ba wca­le się nie zbli­ża”.