debaty / ankiety i podsumowania

Koleżanki i Koledzy, czy wyszliśmy ze szkoły?

Joanna Orska

Głos Joanny Orskiej w debacie „Nowe języki poezji”.

strona debaty

Nowe języki poezji

Język dzi­siej­szej kry­ty­ki lite­rac­kiej jest prze­raź­li­wie sta­ry. Skost­nia­ły, ste­try­cza­ły, sfla­cza­ły, zaki­sły, zgu­bio­ny i zepsu­ty. Poję­cia, któ­ry­mi się posłu­gu­je­my, zwłasz­cza w celu aran­ża­cji spo­ru, funk­cjo­nu­ją jak figu­ry w roz­gryw­ce sza­cho­wej: tory ich ruchu są prze­wi­dy­wal­ne, zna­cze­nia i war­tość utrwa­lo­ne, i podob­nie jak w roz­gryw­ce sza­cho­wej nie mają one wie­le wspól­ne­go z rze­czy­wi­sto­ścią – czy to histo­rycz­ną, czy bie­żą­cą. Oto mamy sza­chow­ni­cę – z jed­nej stro­ny jako król wystę­pu­je John Ash­be­ry (koniecz­nie w tłu­ma­cze­niu Som­me­ra, ina­czej roz­gryw­ka nie wyj­dzie), z dru­giej Tomaž Šala­mun (w czy­im tłu­ma­cze­niu? Ina­czej roz­gryw­ka nie wyj­dzie). Potem obsa­dza­my kró­lów­ki – więc po stro­nie Šala­mu­na Ryba, a po dru­giej stro­nie…, kto? Wszyst­ko nam się pięk­nie skła­da; układ sza­chow­ni­cy pomo­że obsa­dzić wszyst­kie role w przej­rzy­stej hie­rar­chii; może­my się wspól­nie zgo­dzić, kto jest skocz­kiem, kto goń­cem, kto liczą­cym się pion­kiem, a kto w ogó­le poza sto­li­kiem… Czu­ją się Pań­stwo ‒ Poet­ki i Poeci ‒ już wystar­cza­ją­co uprzed­mio­to­wie­ni? Tak wła­śnie dzia­ła kry­ty­ka, tak dzia­ła reto­ry­ka spo­ru. Teraz pyta­nie do szczę­śli­wie obsa­dzo­nych – co ta reto­ry­ka ma wspól­ne­go z Waszym doświad­cze­niem i poetyc­ko­ści, i świa­ta, w któ­rym, aku­rat tak się skła­da, pisze­my?

Tema­ty, któ­re zapro­po­no­wał pod roz­wa­gę Jakub Skur­tys jako pro­wa­dzą­cy dys­ku­sję w trak­cie 25 Sta­cji Lite­ra­tu­ra (w Stro­niu Ślą­skim we wrze­śniu 2020), dzia­ła­ją w kry­tycz­nym spo­rze na naj­więk­szym pozio­mie ogól­no­ści. Zaga­je­nie Skur­ty­sa w pew­nym stop­niu zbie­ra gło­sy, któ­re pod­nio­sły się zwłasz­cza w dru­giej czę­ści dys­ku­sji i pocho­dzi­ły od jej młod­szych uczest­ni­ków; wyda­je się, że sta­no­wi tak­że efekt jego wła­sne­go, szyb­kie­go upo­rząd­ko­wa­nia sytu­acji „nowej poezji”. Poja­wi­ło się w opu­bli­ko­wa­nym na stro­nie Biu­ra zapro­sze­niu do deba­ty parę obo­wiąz­ko­wo wyzna­cza­ją­cych ten porzą­dek wek­to­rów: to „lirycz­ne mistrzo­stwo” czy „lirycz­ne patro­na­ty”, a tak­że pisa­nie „po kimś” (chcia­ło­by się powie­dzieć „pod kimś”), któ­re pozo­sta­je odpo­wied­ni­kiem nie­gdy­siej­szych „linii” w tra­dy­cji liry­ki – czy w koń­cu nie­odzow­ne „doświad­cze­nie poko­le­nio­we”. Głęb­szą, nie­co tyl­ko bar­dziej ukon­kre­ty­zo­wa­ną płasz­czy­znę usta­na­wia­ją takie, zapro­po­no­wa­ne pod roz­wa­gę prze­ciw­sta­wie­nia, jak poezja miejska/mieszczańska vs. wiej­ska, czy wypeł­nia­ne zazwy­czaj intu­icyj­nie zna­cze­niem ter­mi­ny jak „zaan­ga­żo­wa­nie” poezji (bez dru­gie­go czło­nu opo­zy­cji, sta­no­wią­cej naj­waż­niej­szy może wyróż­nik XX-wiecz­ne­go moder­ni­zmu, czy­li „auto­no­micz­no­ści” – obec­nie sło­wa rzad­ko uży­wa­ne­go, choć chęt­nie zastę­po­wa­ne­go okre­śle­niem „for­ma­lizm”). Jak nie­przej­rzy­ste są te kate­go­rie moż­na łatwo się prze­ko­nać, doko­nu­jąc szyb­kie­go spraw­dze­nia ich war­to­ści (idąc za radą kró­la pol­skiej kry­ty­ki, Sta­ni­sła­wa Brzo­zow­skie­go, moż­na by go nazwać „spraw­dzia­nem rze­czy­wi­sto­ści”). Wszel­kie mistrzo­stwa, patro­na­ty, linie, poko­le­nia i ich wymia­na, razem z oddzie­la­ją­cy­mi pla­stry cza­su cezu­ra­mi histo­rycz­ny­mi, o któ­re uwiel­bia­my się spie­rać, to orga­ni­zu­ją­ce prze­strzeń dys­ku­sji narzę­dzia histo­rycz­no­li­te­rac­kie o pro­we­nien­cji raczej XIX-wiecz­nej. Tak się uczy­my w szko­le na lek­cjach języ­ka pol­skie­go i naj­wy­raź­niej nie potra­fi­my myśleć o lite­ra­tu­rze czy poezji ina­czej – choć te roz­róż­nie­nia wyda­ją się napraw­dę mało elek­try­zu­ją­ce. Sto­su­je się je przy tym jak w grze stra­te­gicz­nej: doko­nu­jąc prze­glą­du inte­lek­tu­al­nych zaso­bów, roz­pla­no­wu­jąc i sys­te­ma­ty­zu­jąc histo­rycz­nie roz­po­zna­wal­ne cechy twór­czo­ści. Cóż jest bar­dziej wyra­zi­ste niż na przy­kład „wiej­skość”? Łatwo przy­po­rząd­ko­wać do tego poję­cia cały zestaw cech, rozu­mia­nych głów­nie tema­tycz­nie, wpi­su­ją­cych się w spo­sób, w jaki było ono akty­wi­zo­wa­ne w XX-wiecz­nej histo­rii lite­ra­tu­ry – czy umoż­li­wi to opo­wie­dze­nie o wier­szach z per­spek­ty­wy eko­po­etyc­kiej? Pew­nie w koń­cu tak, być może nawet takie uję­cie nada sens cało­ści kry­tycz­nej wypo­wie­dzi – ale w takim razie po co sama „wiej­skość”? Bo jest powra­ca­ją­cą kate­go­rią, któ­ra już zyska­ła swój sens lite­ra­tu­ro­znaw­czy? Bo da się za jej pomo­cą zaaran­żo­wać agon pomię­dzy „wiej­sko­ścią” a „miej­sko­ścią”? Co z eko­po­ezją two­rzo­ną przez miej­skie poet­ki i poetów (Fie­dor­czuk, Zającz­kow­ską, Bart­cza­ka)? Czy poezja Ada­ma Kacza­now­skie­go była­by z mety „miesz­czań­ska” – bo pisa­na jest wła­śnie w „miej­skiej” (kor­po­ra­cyj­nej) opty­ce, a bez ele­men­tu „miesz­czań­sko­ści”, któ­ry ogry­wa, w ogó­le nie mogła­by się udać? Ale „miesz­czań­skość” to poję­cie brzyd­kie, nega­tyw­nie nace­cho­wa­ne, więc i hie­rar­chi­zu­ją­ce – usta­wia czy­tel­ni­ka wobec pew­nych zja­wisk kry­tycz­nie. „Miesz­czań­ska” oka­zu­je się dziś w oczach kry­ty­ki poezja Justy­ny Bar­giel­skiej – a to powin­no powo­do­wać z kolei pyta­nie, dla­cze­go wła­ści­wie wła­śnie jej jako „miesz­czań­skiej poet­ki” nie lubi­my? Czy nie do pomy­śle­nia jest kry­tycz­na sło­dycz bie­der­me­ie­ru – zwłasz­cza że ten bie­der­me­ier, w naszym przy­pad­ku strasz­ny, kato­lic­ki, sta­no­wi jed­nak ele­ment zbio­ro­wej pod­świa­do­mo­ści? „Miesz­czań­skość” to obec­nie zasad­ni­cza część doświad­cze­nia nas wszyst­kich, powie­dzieć moż­na wręcz pod­sta­wa poro­zu­mie­nia, któ­re nas łączy – nawet jeśli w sen­sie nega­tyw­nym. Na naszych oczach w cza­sie Straj­ku Kobiet doko­nu­je się pod­wa­że­nie libe­ral­nej i wygod­nic­kiej zara­zem posta­wy „nie­sły­sze­nia i nie­wi­dze­nia złe­go”. Na trans­pa­ren­tach prze­mie­nie­nia dozna­je język, w jakim komu­ni­ku­ją się Pola­cy – poprzez sys­tem edu­ka­cji nazna­czo­ny kato­li­cy­zmem i naro­do­wo zorien­to­wa­ną, ale prze­cież wła­śnie miesz­czań­ską kul­tu­rą. Na począt­ku wie­ku zosta­ła ona okre­ślo­na przez Sta­ni­sła­wa Brzo­zow­skie­go „pol­skim Ober­ra­mer­gau”, co świet­nie nadal do naszej powszech­no­ści pasu­je – bo nasza powszech­ność wynie­sio­na zosta­ła z powszech­nej szko­ły. Czy moż­na język miesz­czań­skiej „reli­gij­nej szop­ki naro­do­wej” po pro­stu wyklu­czyć ze spo­ru? Czy raczej nale­ża­ło­by w nim wła­śnie, w iro­nicz­nym prze­two­rze­niu sta­rych szkol­nych kodów na dzi­siej­szych trans­pa­ren­tach dopa­try­wać się nad­cho­dzą­cych ku nam, tak­że ze stro­ny nowej poezji, kom­pli­ka­cji? Nasza kul­tu­ra i nasze skryp­ty, mimo wszyst­kich róż­nic, jakich doświad­cza­my w związ­ku z komu­ni­ka­cyj­ną rewo­lu­cją cyfro­wą, to prze­ży­cie, któ­re w deba­cie spo­łecz­nej wypa­da w kate­go­riach bar­dzo uśred­nio­nych (moż­na czy­tać: uni­wer­sal­nych). Dzię­ki temu poro­zu­mie­wa­my się nie­ste­ty – ale zga­dzać się może­my ze sobą już jedy­nie mil­czą­co. Zawsze było tak, że poezja o awan­gar­do­wych korze­niach postrze­ga­ła ten komu­ni­ka­cyj­ny dyso­nans – ten brak odpo­wied­nie­go języ­ka – jako wyjąt­ko­wo doj­mu­ją­cy; jako głę­bo­ką nie­moż­ność życio­wą. Z takie­go wła­śnie mil­cze­nia wydo­by­wa­ła kody swo­jej odmien­no­ści. I taki język – i zwią­za­na z nim poetyc­ka świa­do­mość – powi­nien stać się staw­ką „nowo­ści”, nie zaś kry­tycz­no­li­te­rac­kie, przy­ku­rzo­ne ety­kie­ty.

Śpie­szę Poetów i Poet­ki zapew­nić, że selek­cjo­nu­jąc i hie­rar­chi­zu­jąc poetyc­kie „zaso­by” w spo­sób quasi-nauko­wy, my kry­ty­cy nie czy­ni­my tego, żeby doko­nać ich roz­po­zna­nia. Idzie o to raczej, aby skon­flik­to­wać ze sobą poetyc­kie zasa­dy w pew­nym uprosz­cze­niu; posta­wić do wal­ki teraz już w naszej, kry­tycz­nej opty­ce sil­ne (na przy­kład dzi­siaj „wiej­skie”) i sła­be (na przy­kład „miesz­czań­skie”) języ­ki – z zamia­rem odno­wie­nia w oczach czy­tel­ni­ka (abs­trak­cyj­nej) prze­strze­ni tak zwa­ne­go pola lite­rac­kie­go, narzu­ca­ją­ce­go nam wtór­nie pro­fe­sjo­nal­ną sys­te­ma­ty­kę wyłą­czo­nej ze wspól­ne­go świa­ta dys­cy­pli­ny. Pole to potrzeb­ne jest przede wszyst­kim, by moż­na było toczyć boje o rację. By obna­żyć sła­bo­ści nie­daw­no sil­nych, a dziś nie­słusz­nie roz­gry­wa­ją­cych na nim auto­rów i by oczy­ścić miej­sce na przyj­ście nowych sil­nych. Wła­dza w polu to zadość­uczy­nie­nie słusz­no­ści, a spra­wu­ją­cym tę wła­dzę będzie oczy­wi­ście sam oczysz­cza­ją­cy. Powie­dzieć moż­na, że w kry­tycz­nej wygra­nej w takim uję­ciu ujaw­nia się wła­ści­we zna­cze­nie heglow­skie­go aufhe­bung, w któ­rym poprzez nega­cję zry­wa­my z urze­czo­wio­ną prze­szło­ścią, żeby zro­bić miej­sce dla tego, co „rze­czy­wi­ste”. Dla­cze­go ta histo­ria daje się tak łatwo powtó­rzyć? Tak świet­nie do tego sche­ma­tu pasu­ją nowi „mistrzo­wie” – ci rze­czy­wi­ści (Góra, Rybic­ki), i ci będą­cy już mitem (Puł­ka); podob­nie jak „prze­war­to­ścio­wa­nia lek­tu­ro­we na korzyść pro­gra­mów Kacza­now­skie­go, Janic­kie­go czy Grze­go­rza Wró­blew­skie­go”. Dosko­na­le spraw­dza się też w tym miej­scu „wymia­na patro­nów zagra­nicz­nych” (dla­cze­go poezja aku­rat ich potrze­bu­je?): sta­re­go Ashbery’ego i jesz­cze star­sze­go O’Hary na mło­de­go Šala­mu­na i sta­rej ame­ry­kań­skiej neo­awan­gar­dy na nowy sur­re­alizm i dada­izm z począt­ku wie­ku. A zwłasz­cza dosko­na­le po heglow­sku wypad­nie obsa­dze­nie w roli języ­ka sta­re­go – języ­ka, któ­ry już odszedł i skost­niał – „ame­ry­kań­skich anto­lo­gii” (wia­do­mo jakich), w któ­rych prze­cież mogli­śmy zna­leźć parę wię­cej nazwisk niż tyl­ko poetów „szko­ły nowo­jor­skiej” (nie­któ­re nawet może nadal są przez nas lubia­ne). Nie mogę nic pora­dzić, że wobec tej pięk­nie-dia­lek­tycz­nie ukła­da­ją­cej się prze­strze­ni, przy­go­to­wa­nej pod roz­strzy­ga­ją­cą potycz­kę – nie rozu­miem, dla­cze­go naj­waż­niej­szy miał­by być dla mnie wybór pomię­dzy Jabło­nią Šala­mu­na i Two­ją poje­dyn­czo­ścią O’Hary i dla­cze­go musi być on wybo­rem albo-albo. Chcia­ła­bym być histo­rycz­ką i kry­tycz­ką poezji poza sche­ma­tycz­ny­mi uwa­run­ko­wa­nia­mi kry­tycz­nej deba­ty. Wiek XX się skoń­czył – mamy tyle moż­li­wo­ści opo­wia­da­nia o wier­szach na tak wie­le spo­so­bów, a i wier­szy nadal jest tyle cie­ka­wych i dobrych, że nie­ko­niecz­nie musi­my kie­ro­wać się para­dyg­ma­tem „heglow­skiej napier­da­lan­ki”. Może „wła­dza w polu” nie jest koniecz­nie jako punkt wyj­ścia do lek­tu­ry potrzeb­na? A może nawet dało­by się bez niej zbu­do­wać jakiś nowy pro­gram poetyc­ki?

Spró­buj­my jesz­cze dalej z moim „spraw­dzia­nem rze­czy­wi­sto­ści”: komu prze­szka­dza­ją dziś wła­śnie „ame­ry­kań­skie anto­lo­gie”? Czy „nowość” w obec­no­ści ame­ry­kań­skich wier­szy jest w Pol­sce nie­moż­li­wa? Nicze­go się z nich nie nauczy­li­śmy, co było­by waż­ne dla nas tak­że teraz? Z dru­giej stro­ny, czy fak­tycz­nie one kie­dy­kol­wiek sta­no­wi­ły naj­waż­niej­szą dla pol­skich poetów lek­tu­rę, czy też to raczej echo daw­nych walk w kry­tycz­nym polu? Jeśli „anto­lo­gie ame­ry­kań­skie” fak­tycz­nie były takie waż­ne, to jakie miej­sce zaj­mu­ją w naszej świa­do­mo­ści Koch? Rezni­koff? Schuy­ler? Dla­cze­go nie pamię­ta­my o Cage’u (czy to w tłu­ma­cze­niu Som­me­ra, czy Sosnow­skie­go)? Dla­cze­go nie poja­wia się w pol­skiej recep­cji ame­ry­kań­skiej poezji Eli­za­beth Bishop jako (dość kon­ser­wa­tyw­na) mistrzy­ni ame­ry­kań­skie­go moder­ni­zmu – pożą­da­na cho­ciaż­by, żeby tro­chę upa­ry­te­to­wić prze­strzeń naszej dys­ku­sji? Dla­te­go, że jej nie ma w anto­lo­giach? Czy dla­te­go, że jesz­cze jed­na Ame­ry­kan­ka nie jest nam do wal­ki potrzeb­na? A może, dla więk­szej jasno­ści w polu przyj­mie­my, kie­ru­jąc się para­dyg­ma­tem siło­wym, że prze­szka­dza nowej poezji po pro­stu Piotr Som­mer? Albo cała gru­pa poetów zwią­za­nych z „Lite­ra­tu­rą na Świe­cie”? A może Andrzej Sosnow­ski? Dla­cze­go w takim razie nie napi­sać o tym wprost? Dla­cze­go cho­wać się za „ame­ry­kań­ski­mi anto­lo­gia­mi”? Sko­ro już musi powsta­wać nie­ustan­nie z mar­twych prze­ra­ża­ją­cy „sil­ny poeta”, to może przy­naj­mniej po pro­stu wska­zać, kto nam mia­no­wi­cie słoń­ce zasła­nia? Tomasz Puł­ka, wie­lo­krot­nie przy­wo­ły­wa­ny w dys­ku­sji o „nowych języ­kach” jako ich mitycz­ny patron, jakoś potra­fił wyka­zać się odwa­gą… Bo śmiesz­nie było­by zało­żyć, że pol­skiej poezji prze­szka­dza­ją po pro­stu Sta­ny Zjed­no­czo­ne – ozna­cza­ło­by to, że jest jakoś skraj­nie sama sobą, wła­snym sta­nem i toż­sa­mo­ścią nie­za­in­te­re­so­wa­na; że we wła­sną świa­do­mość jako taką nie wie­rzy, a może się ukon­sty­tu­ować, jedy­nie bro­niąc się przed obcym najeźdź­cą. Przed jakimś domyśl­nym sko­lo­ni­zo­wa­niem przez Wiel­kie­go Inne­go. Brzmi zna­jo­mo? A jak­że, bo to też ze szko­ły…

„Spraw­dzia­nu rze­czy­wi­sto­ści” ciąg dal­szy. Sama dys­ku­sja o „nowej” poezji wyda­je się bar­dzo potrzeb­na – nowych gło­sów, napraw­dę przy­no­szą­cych inte­re­su­ją­ce lirycz­nie roz­wią­za­nia, poja­wia się coraz wię­cej. Fakt, że powsta­ją takie gru­py poetyc­kie, jak Kra­kow­ska Szko­ła Poezji, poka­zu­je, że jest potrze­ba jakie­goś wspól­ne­go okre­śle­nia się – ale czy dla wszyst­kich „nowych” poetów? Są prze­cież inne ośrod­ki, w któ­rych pew­nie myśli się o dzi­siej­szej sytu­acji twór­czej ina­czej: Poznań, Łódź, War­sza­wa, Wro­cław – z tych więk­szych. Czy może­my i chce­my dzia­łać dzi­siaj w Pol­sce w kate­go­riach poko­le­nio­wych? Czy to raczej heglow­ski zestaw do „prze­py­ty­wa­nia w spra­wie”, z wypo­sa­że­niem przy­wo­dzą­cym nas do kil­ku zale­d­wie, za to „cał­ko­wi­cie żywot­nych” kwe­stii: patro­na­tów, linii, poko­le­nio­wych doświad­czeń?  Ilu nowych poetów i ile nowych poetek pisze aku­rat „po Rybic­kim”? I co z tego, że ktoś pisze bar­dziej „po Rybie”, sko­ro Ryba też pisze „po kimś”? Co z tego, że odci­na­my kupon „po Górze”, nie po Zadu­rze, sko­ro sam Góra chęt­nie przy­zna się tak do inspi­ra­cji w nie­jed­nym „zuży­tym” języ­ku? Co z tego, że raczej Kopyt wyzna­cza nam w języ­ku nowe ścież­ki, sko­ro w jego poezji kumu­lu­je się zane­go­wa­ne dzie­dzic­two „bru­lio­nu”? Języ­ki poetyc­kie zazwy­czaj nie trwa­ją dla­te­go, że odci­na­ją się od tego, co nie­ade­kwat­ne; raczej prze­ra­bia­ją w poetyc­kiej pamię­ci doświad­cze­nie innych poetyc­ki reali­za­cji, odgry­wa­jąc wła­sne, nowe tema­ty. Takich „i co z tego” moż­na by więc mno­żyć wie­le – i w kwe­stii mistrzo­stwa i pisa­nia „po kimś” jed­nak jesz­cze coś inne­go przy­cią­ga moją uwa­gę. Obec­ność „bru­lio­no­wej” frak­cji – jako moc­ne­go ośrod­ka poetyc­kie­go lat 90., wystę­pu­ją­ce­go w tej roli, w roli „sta­rych” już dla śro­do­wi­ska „Tek­sty­liów”, a więc u pro­gu XXI wie­ku i dwa­dzie­ścia lat temu – trak­tu­je­my „naraz” jako prze­brzmia­ły akord, nie­przy­sta­ją­cy do naszej świa­do­mo­ści i naszej rze­czy­wi­sto­ści, jako akord „dzia­der­ski” – a tym­cza­sem… Wymie­nia­my w ramach patro­na­tów poko­le­nio­wych jed­nych dzia­dów „bru­lio­no­wych” na dru­gich – zuży­tych Świe­tlic­kie­go, Pod­sia­dłę na może nie­zu­ży­tych, ale nie oszu­kuj­my się, rów­nież nie­co prze­cho­dzo­nych – Bie­drzyc­kie­go, Jawor­skie­go, Wró­blew­skie­go… Podob­nie jeśli cho­dzi o poetów „Nowej Fali” – jakoś nas sen­ty­ment przy niej trzy­ma. Nie zaglą­da­my bowiem histo­rii lite­ra­tu­ry pod far­tu­szek, żeby zoba­czyć, co tam się dzia­ło w pol­skiej neo­awan­gar­dzie za cza­sów słyn­ne­go prze­ło­mu roku ’68 – woli­my sobie zamiast Zaga­jew­skie­go czy Korn­hau­se­ra wycią­gnąć z zaku­rzo­nej pół­ki Mar­kie­wi­cza.

„Spraw­dzia­nu rze­czy­wi­sto­ści” ciąg dal­szy. Już myśla­łam, że tego nie napi­szę, ale co w tym roz­da­niu z dziew­czy­na­mi? Sta­ry­mi baba­mi, towa­rzysz­ka­mi „dzia­der­sów”? Od cza­sów, w któ­rych moż­na było krę­cić nosem nad dyk­cja­mi nie­licz­nych „bru­lio­ni­tek”, spo­ro wody upły­nę­ło i obro­dzi­ło kobie­cy­mi debiu­ta­mi, moc­ny­mi żeń­ski­mi for­mu­ła­mi póź­nej nowo­cze­sno­ści. Co ze sta­ry­mi Mistrzy­nia­mi, taki­mi jak Kry­sty­na Miło­będz­ka? Dla­cze­go nie pisze Skur­tys o tym, po jakich pisze­my dziew­czę­tach? Dla­cze­go „po Kopy­cie”, a nie „po Pie­trek” albo „po Janiak”? Dla­cze­go nie „po Wit­kow­skiej”, a tyl­ko „po Puł­ce”? Wymia­na w lek­tu­rach na Wró­blew­skie­go, Janic­kie­go i Kacza­now­skie­go – miej­skich jed­nak poetów, posta­wan­gar­dy­stów, ale nie na Agniesz­kę Wol­ny-Ham­ka­ło, wyeman­cy­po­wa­ną miesz­czan­kę, któ­rą Skur­tys gdzie indziej chęt­nie obsta­wia? Co z Kla­rą Nowa­kow­ską, co z Mar­tą Pod­gór­nik? Z Julią Szy­cho­wiak? Nie pisze­my „po nich” w ogó­le? Czy dyk­cje, któ­re nada­ją się do heglow­skiej wal­ki, to dyk­cje zawsze męskie? Wywo­łu­ją­ce przy tym wła­śnie z całą heglow­ską koniecz­no­ścią „żeń­skość” do odpo­wie­dzi – a więc dodat­ko­wo (jak ja tutaj) bina­ry­zu­ją­ce poezję? Czy tak to już jest, czy tak nam każe kry­tycz­no­li­te­rac­ki dys­kurs? Czy my, czy­tel­ni­cy poezji, musi­my się w ogó­le posłu­gi­wać taki­mi kate­go­ria­mi?

Zanim wznio­sę się na pole­micz­ne wyży­ny, muszę dostrzec nie­wła­ści­wość samej kate­go­rii pisa­nia „po kimś” – w zna­cze­niu naj­sil­niej­sze­go gło­su poetyc­kie­go w polu. Zapy­tać więc muszę o jesz­cze jed­ną zasad­ni­czą spra­wę: co to zna­czy? W samych „Poło­wach” Biu­ra Lite­rac­kie­go w cią­gu ostat­nich lat poja­wi­ło się tyle inte­re­su­ją­cych nazwisk. To Maria Hal­ber i Mar­cin Pierz­chliń­ski, Mar­cin Pod­la­ski i Nina Manel, Jakub Pszo­niak i Kata­rzy­na Szau­liń­ska, Olek Tro­ja­now­ski, Prze­mek Sucha­nec­ki i Anto­ni­na Tosiek, a ostat­nio Aga­ta Puwal­ska, Jakub Sęczyk, Mar­le­na Nie­miec, no i tak – Michał Myt­nik (prze­pra­szam, że nie o wszyst­kich piszę, to z gło­wy). A wcze­śniej jesz­cze publi­ko­wać w Biu­rze zaczę­ły świet­ne poet­ki Aga­ta Jabłoń­ska i Ania Ada­mo­wicz, a nie­ba­wem uka­że się książ­ka Rad­ka Jur­cza­ka. Poza Biu­rem prze­cież jest tak­że tyle róż­nych gło­sów poetów i poetek, któ­re, mam wra­że­nie, trud­nią się wła­śnie tym, o co w trak­cie dys­ku­sji w Stro­niu upo­mi­na­ła się Anto­ni­na Tosiek: nowym języ­kiem sta­ra­ją się opo­wie­dzieć, co jest wła­ści­we dla ich nowej rze­czy­wi­sto­ści. To języ­ko­wo pory­wa­ją­cy Kasper Pfe­if­fer, Patryk Kosen­da, ale i Maciej Bobu­la, Mał­go­rza­ta Ślą­zak, Juliusz Pie­li­chow­ski i Joan­na Bociąg – a z auto­rów daw­niej po debiu­cie Michał Pran­ke, Nata­lia Malek, Jul­ka Szy­cho­wiak (zno­wu, na pew­no o wie­lu cie­ka­wych oso­bach tu nie wspo­mnia­łam). Czy mam uwie­rzyć, że osią, wokół któ­rej krą­ży ten okre­so­wo porząd­ku­ją­cy się cha­os poetyc­kich waria­cji jest Tomaž Šala­mun, pierw­szy raz opu­bli­ko­wa­ny w Pol­sce w latach 70.? Ale teraz już ze świe­żej wymian­ki po sta­rym Ash­be­rym? Bła­gam! Może­my tych poetów czy­tać, nawet pasja­mi, ale żeby tak od razu żyć w ich monu­men­tal­nym cie­niu? A może zada­niem kry­ty­ki powin­no być raczej, by w odnie­sie­niu do każ­de­go z tych nowych gło­sów odkryć, co mia­no­wi­cie było czy­ta­ne i co jest pisa­ne i dla­cze­go? Albo poeci – jeże­li potrze­bu­ją ponad­jed­nost­ko­wych kate­go­rii, może by napi­sa­li pro­gram albo przy­naj­mniej mani­fest, a nie się­ga­li po poję­cia ste­try­cza­łej, aka­de­mic­kiej kry­ty­ki, któ­ra może na ich cześć jedy­nie wywi­nąć ład­ne­go, heglow­skie­go kozioł­ka? Jeśli coś ponie­sie dalej kon­kret­ne kon­cep­cje języ­ka poetyc­kie­go – czy to mia­ły­by usta­na­wiać nowe spo­so­by mówie­nia o świe­cie, czy sta­no­wić wyraz twór­czej auto­re­flek­sji – to wła­śnie tek­sty pro­gra­mo­we, takie jak napi­sa­li sobie przy­naj­mniej nie­któ­rzy poeci debiu­tu­ją­cy w latach 90. i wcze­śniej, nie zaś upo­rząd­ko­wa­nia rodem z tra­dy­cyj­nie rozu­mia­ne­go instru­men­ta­rium histo­rycz­no­li­te­rac­kie­go.

O AUTORZE

Joanna Orska

Urodzona w 1973 roku. Krytyk i historyk literatury. Recenzje i artykuły publikuje w "Odrze", "Nowych Książkach", "Studium". Autorka książek: Przełom awangardowy w dwudziestowiecznym modernizmie w Polsce, Liryczne narracje. Nowe tendencje w poezji polskiej 1989-2006, Republika poetów. Poetyckość i polityczność w krytycznej praktyce, Performatywy. Składnia/retoryka, gatunki i programy poetyckiego konstruktywizmu oraz wspólnie z Andrzejem Sosnowskim antologii Awangarda jest rewolucyjna albo nie ma jej wcale. Jest pracownikiem naukowym w Instytucie Filologii Polskiej Uniwersytetu Wrocławskiego. Mieszka we Wrocławiu.