Niebezpieczeństwa krytyki antyintelektualnej
Paweł Kaczmarski
Polemika Pawła Kaczmarskiego z podsumowaniem debaty "Krytyka krytyki" autorstwa Marcina Jurzysty.
strona debaty
Krytyka krytykiRzadko to robię, ale tym razem przyznam na wstępie: tekst Marcina Jurzysty, podsumowujący ankietę przeprowadzoną przez Biuro Literackie na portalu Tawerna, mnie zmierził. I to w zupełnie fizycznym, fizjologicznym niemalże sensie – nie tylko wprowadził w stupor, ale i wywołał ciarki (z gatunku tych niemiłych), sporo grymasów i przynajmniej ze trzy bezwiedne jęki rozpaczy. Od jawnych interpretacyjnych nadużyć, przez zupełnie nietrafione analogie, aż do ledwo skrywanego seksizmu – tekst Jurzysty stanowił w gruncie rzeczy spore wyzwanie.
Zaskoczyło mnie to o tyle, że Jurzysta miał przecież podsumować ankietę, która już się odbyła, i z której treścią zawczasu się zapoznałem. Dlaczego nagle odrzuciło mnie od tekstu rekapitulującego, zbierającego, „omówieniowego”? Nie chodzi mi absolutnie o to, by odmówić toruńskiemu krytykowi prawa do komentarza i autorskiej perspektywy. Rzecz raczej w tym, że głosy, do których Jurzysta się odnosił – Staśko, Glosowitz, Rojka, Kujawy – są mi bliskie, a w tekście Jurzysty stanowią usprawiedliwienie dla stanowiska czy poglądów, z którymi zgodzić się absolutnie nie potrafię.
Co się właściwie stało?
Coś w gruncie rzeczy bardzo prostego: toruński krytyk przefiltrował te sensowne, potrzebne głosy przez pryzmat swojego antyintelektualizmu.
Antyintelektualne nastawienie widać w jego tekście od początku – pierwsze lampki ostrzegawcze zapalają się na początku drugiego akapitu, gdy Jurzysta uznaje używanie sformułowanie „ad rem” za dowód podszytego groteską akademickiego snobizmu. Zgoda, może brzmi ono dziś trochę niecodziennie, wyszło z użycia (jeśli kiedykolwiek do niego weszło), ale – naprawdę? Czy to aby nie przesada?
Tropienie „intelektualnych snobów” po tego rodzaju frazach nigdy nie wróży nic dobrego.
Jurzysta czerpie dalej wyraźną retoryczną przyjemność z opisywania krytyki literackiej za pomocą metafor, które uznaje – jak rozumiem – za wyjątkowo kolokwialne, za prowokacyjnie wręcz przyziemne. Mamy więc zestawienie „krytyk a hydraulik”, „krytyk a Batman”, „krytyk a zupa Romana” (tutaj – przyznaję – pomógł Google), wreszcie „krytyk jako eunuch” (mimo renomy oryginalnego autora tej analogii, sto lat później trudno uznać ją za cokolwiek więcej niż krytycznoliteracki odpowiednik dowcipów w stylu bawarskim). W końcu, komentując moją ankietową odpowiedź, Jurzysta wprost przyznaje się do nastawienia antyakademickiego i antyintelektualnego (uprzedzając – można być antyakademicko nastawionym akademikiem, to nic nowego; tytuł doktora Jurzysty przed tym na pewno nie broni).
Jest z jego głosu jeden wyraźny pożytek – wydaje się, że na podstawie tekstu toruńskiego krytyka wskazać można, jedna po drugiej, główne konsekwencje antyintelektualnie nastawionej krytyki literackiej. Chcę ustawić więc teraz tekst Jurzysty w roli modelu, przykładu, podręcznikowego schematu. Ryzykuję oczywiście, że to laboratoryjne podejście zostanie odczytane jako gest arogancki i protekcjonalny – ale, szczerze mówiąc, nie widzę innego wyjścia; no i nie uważam też, żeby ktoś, kto porównuje krytyka do „pelikana gaszącego własną krwią pożar na spękanych ustach głodnego poety ziemi, tej ziemi” mógł zarzucać komukolwiek innemu nieuzasadnione zabiegi retoryczno-stylistyczne.
Zanim zaczniemy sekcję, zaznaczmy może jeszcze: „antyintelektualnie nastawiona krytyka” to nie to samo, co lektura pozbawiona krytycznego aparatu. Nie – mówimy o krytykach, którzy, jak Jurzysta, posiadają specjalistyczne wykształcenie i lekturowy aparat, ale którzy deklarują niechęć do „intelektualizmów” i „akademizmów”; stawiają się w roli reprezentantów „zwykłych ludzi”, „zdrowego rozsądku”, etc.
Dobrze, teraz więc może ad rem.
1. (Pseudo)analityczny bełkot
Kilka ankietowych głosów – szczególnie wyraźnie chyba krytyczek: Koronkiewicz, Glosowitz, Staśko, Mus – dotyczyło materialnych podstaw krytyki literackiej, jej związku ze światem społecznych interakcji, z pracą i kapitałem, z wolnorynkową gospodarką, etc. Wnioski i propozycje różniły się między sobą – ale dotyczyły między innymi konieczności większego związania krytyki ze światem społecznych relacji (Glosowitz), zwrócenia uwagi na materialne, również klasowe konteksty krytycznego pisania (Glosowitz, Koronkiewicz), wystrzegania się hermetyzmu (Mus) czy zrozumienia, że poezja i krytyka mogą mieć też pozaliterackie cele (Staśko); to ostatnie narusza bardzo istotne środowiskowe tabu, w ramach którego krytyka może być „zaangażowana”, o ile swoją polityczność czerpie tylko z polityczności czytanych tekstów, a ostatecznie nastawiona jest na niejako „wewnętrzne”, „literackie” cele.
Marcin Jurzysta wspólny mianownik z tych głosów wyciągnął w sposób następujący:
„Wszystkie wspomniane tu głosy mają bowiem wspólny mianownik, którym jest uprzedmiotowienie krytyki, przekucie jej w jedno z narzędzi gospodarki wolnorynkowej, wplątanie w mechanizmy rynku, w prawo popytu i podaży, w promocyjne i PR-owe czary-mary, w excelowskie tabelki z algorytmami, według których rozdawane są dotacje, granty, stypendia, innym słowem PLN‑y, które wszak potrzebne są każdemu, chyba że żywi się szarańczą i miodem leśnym [a i ten ostatni do tanich, doprawdy, nie należy].”
Na pierwszy rzut oka wszystko jest (w miarę) w porządku; „atmosfera” tego akapitu, jego ogólny emocjonalny ton jest intuicyjnie trafny i zupełnie do przyjęcia. Jednak jeśli prześledzimy myśl Jurzysty, pojawi się kilka wyraźnych zgrzytów. Odruchowo jesteśmy w stanie na przykład zgodzić się, że „uprzedmiotowienie krytyki” to coś złego; ale czy krytyka literacka faktycznie nie może być „przedmiotem” – namysłu, zainteresowania, ale też choćby państwowego wsparcia czy mainstreamowej dyskusji? Dobrze, załóżmy więc, że Jurzyście chodzi o „instrumentalizację” krytyki, o jej wykorzystywanie i nadużywanie, i idźmy dalej. Ma nam się więc nie podobać to, że krytyka została „przekuta w jedno z narzędzi gospodarki wolnorynkowej”… Ale co to właściwie znaczy? Co Jurzysta rozumie jako „narzędzie gospodarki wolnorynkowej”? W takim sensie, w jakim są nim, powiedzmy, banki centralne? Czy chodzi bardziej o poziom ideologiczny – że krytyka zaczyna tego modelu gospodarki bronić?
No dobrze, pewnie dzielimy włos na czworo; chodzi zapewne o to, że krytyka jest sprowadzona do jakiejś podległej, służalczej roli, w ramach której może wyłącznie reprodukować mechanizmy rynku wydawniczego. W porządku. Co dalej? Jurzyście nie podoba się „wplątanie [krytyki] w mechanizmy rynku”. Chwila – czyli krytyka powinna się z nich „wyplątać”? Czy krytyka „upodmiotowiona” (ale co to znaczy?), nie będąca „narzędziem gospodarki wolnorynkowej” (ale co to znaczy?) to taka, która „wypisuje się” z rynkowej rzeczywistości? Czy to właśnie Jurzysta wyczytał z głosów krytyczek, które domagały się większego uwikłania krytyki w polityczne zaangażowanie, w „pozaliteracką” rzeczywistość”, w społeczne, rynkowe relacje?
Nie każdy pisząc o tych kwestiach musi używać słownika Marksa (chociaż należy oczywiście do tego zachęcać); ale powyższe rozważania to nie wspomniane właśnie dzielenie włosa na czworo, nie semantyczne czepialstwo, tylko podstawa do domagania się od krytyka podstawowej rzetelności i ścisłości pojęciowej. Gdy mowa o takich problemach jak rynek, praca, kapitał czy klasa, nie można ograniczać się do tworzenia właściwej atmosfery, do mrugnięć okiem i paru „słusznych” okrzyków. Tymczasem krytyka nastawiona antyintelektualnie uważa, że można – że intuicje, emocje, nastroje i hasła są w stanie do pewnego stopnia zastąpić spójny wywód; że kilka wspólnych dla czytelnika i krytyka punktów odniesienia, garść słusznych haseł i szczypta równie słusznego oburzenia zastąpią uporządkowaną narrację.
2. Gesty protekcjonalne
Krytyka nastawiona antyintelektualnie miewa bardzo wyraźny protekcjonalny i moralizatorski rys – przy czym do budowania swojego autorytetu nie używa przypisów, nazwisk i koncepcji teoretycznych, więc sama często tego nie zauważa. Mimo to – od retorycznej nonszalancji i patosu, przesadzonych metafor i przestrzelonych analogii, po odruch objaśniania świata, jest to krytyka bardzo – czasem nadmiernie – pewna siebie.
W tekście Jurzysty stało się coś dziwnego – głosy zebrane w Biurowej ankiecie, dotyczące konkretnych problemów, ogólnie spójne i wyważone (nawet jeśli nieco zaczepne), nagle zaczęły pobrzmiewać arogancją. Dlaczego?
Choćby dlatego, że Jurzysta pisze w tonie oczywistości, objaśniania świata. Ten ton powoduje, że słowa toruńskiego krytyka w pewnym momencie nie brzmią już jak konsekwentna „krytyka krytyki”, tylko dość ordynarne sarkanie na zachowania koleżanek i kolegów. Mowa więc o instynkcie stadnym i „jajach”, impotencji i sprzedawaniu się, o „wypadaniu sroce spod ogona”, „krytyczno-literackim opierdolu” i „załatwianiu partykularnych interesów”. Obrywa się prawie wszystkim – na przestrzeni dziesięciu tysięcy znaków.
Ale przecież ani mówienie w tonie oczywistości, ani dosadna krytyka środowiskowych zachowań nie skreślają z góry tekstu krytycznego, przeciwnie: przedstawianie swojego stanowiska jako oczywistego, wykpiwanie tych, którzy dla różnych ideologicznych celów ignorują niedające się przeoczyć problemy, jest nieodłącznym elementem ostrej, polemicznej, konstruktywnej krytyki. Gdzie leży więc problem?
Ponownie: w antyintelektualnym nastawieniu. W niechęci do systemowego uspójnienia i kontekstualizowania – w narracji, która skacze od problemu do problemu, unikając konceptualizowania, teoretyzowania, wyraźnych tez. Wszystko (bądź niemal wszystko) jest usprawiedliwione na poziomie retorycznym, jeżeli służy wyostrzeniu tezy, o którą warto się kłócić, która domaga się postawienia; Jurzysta tymczasem dogryza odrobinę z lewej, odrobinę z prawej, jakby wyłącznie z poczucia obowiązku – brnąc powoli ku wnioskom, które okazują się kompletnie jałowe (o tym za chwilę).
To akurat rzecz szalenie istotna – bo dotyczy tego, jak wyglądać ma „krytyka negatywna”, krytyka pamfletowa i polemiczna, jeśli uda się ją odbudować (nawiązuję tu znów do tekstu Rafała Gawina na ten temat). Warto ustanowić jedną, podstawową zasadę: teza, którą stawia tego rodzaju krytyka, musi zachęcać do dyskusji. „Róbmy swoje”, którym kończy Jurzysta, stara się dyskusję zakończyć – brzmi jak rzucone na odchodnym „no, to wszyscy wiemy, co robić, teraz zajęcia w podgrupach”.
W tym punkcie warto wspomnieć jeszcze o jednej kwestii. Antyintelektualnie nastawieni krytycy lubią powoływać się na to, co zwykłe, codzienne, przyziemne, popkulturowe i „niskie”; ale szalenie często nie traktują tych rejestrów poważnie, nie podchodzą do nich z właściwym – nazwijmy to – szacunkiem. Czy Jurzysta naprawdę nie miał problemu z tym, żeby pracę hydraulika streścić w dwóch zdaniach (prawdopodobnie nie mając o niej pojęcia) – a do tego tylko po to, by skontrastować go z krytykiem, który ma „misję” i „powołanie”? Wektory wartościowania – to, że Jurzysta w zasadzie ironizuje na temat krytyka i docenia prostotę zawodu hydraulika – nie są najistotniejsze; za dowartościowaniem innego może iść protekcjonalny, choćby klasistowski gest – na zasadzie zachwytu „prostym życiem”, „ludową moralnością”, „surowym pięknem proletariackiej kultury”, etc. Rozumiem kpiny z profesorów, ale czym zawinił hydraulik?
Może się czepiam; ale w takim razie podam inny przykład – nieszczęsną analogię do Batmana. Jurzysta pisze tak:
„Na moment odsuńmy na bok wątek krytyków, dla których literatura to sprawa „zawodowa”. Pozostańmy przy tych, którzy, niczym Batman, na co dzień są nauczycielami, pracownikami korporacji, handlowcami i Bóg wie kim jeszcze, by po fajrancie wciskać się w nie zawsze wygodny kostiumik, w którym próbują ratować literaturę, zbawiać ją przed grafomanami i tulić w swych bohaterskich ramionach tych, którzy na tyle dobrze robią literaturze, że ta potrzebuje ich na dłużej niż jedną noc. Otóż nasi Batmani nie raz i nie dwa biorą za dobrą monetę każdą okazję, w której pozwoli im się zarobić stówkę lub trochę mniej za parę zgrabnych słów (…)”
Dlaczego ta analogia jest wyjątkowo przestrzelona? Oczywiście dlatego, że Batman jest tradycyjnie alter ego multimilionera. Nie twierdzę, że każdy musi to wiedzieć, ale: krytyk literacki, a więc zajmujący się na co dzień tekstem, fikcjami, fabułami, etc., który sam – dobrowolnie – decyduje się na użycie metafory z obszaru tak zwanej „kultury popularnej”, powinien zadbać o jakąś fundamentalną rzetelność. Jest w zabiegu Jurzysty ponownie coś strasznie protekcjonalnego – odwołuje się do znanego „popularnego” tekstu, by przykuć uwagę czytelnika, by nakręcić się trochę retorycznie – ale robi to bardzo instrumentalnie, wykorzystując tylko metkę, etykietkę, luźne skojarzenie.
I nie dopuszczam wyjaśnienia, że można tak postępować, bo „to przecież tylko Batman”, bo „chodzi właśnie o ogólne, luźne skojarzenie”. Chciałbym, żebyśmy przyjęli już wszyscy, że odwoływanie się przez krytyków do jakiegokolwiek obszaru kultury czy życia w ogóle wymaga pewnej rudymentarnej solidności, rzetelności, kompetencji; a w razie potrzeby – tak zwanego riserczu. Ani komiksy i powieści graficzne, ani fantastyka, ani gry wideo czy seriale czy filmowe blockbustery nie są naszym folwarkiem bądź piaskownicą; podobnie takim obszarem nie jest życie i praca „zwykłych” ludzi. Rejestry, w których budujemy swoje metafory, mają znaczenie; a niechlujne, pobieżne odnoszenie się do kultury „popularnej” i tego, co tradycyjnie uznane za „niskie” w czasie, gdy akademia powoli przyznaje tak zwanym „nowym mediom” status pełnoprawnych tekstów jest zwyczajnie reakcyjne.
3. Niezaangażowanie
O jednym z najbardziej znanych protest songów w historii – The Times They Are A‑Changin’ Dylana – krąży w zasadzie od jego powstania plotka, że muzyk chciał stworzyć taki utwór, który będzie, owszem, wzywał do zaangażowania i włączenia się w historyczne Zmiany, ale pod którym będą mogli podpisać się potencjalnie członkowie każdego ruchu, demonstracji, marszu, etc. Protest song, w pewnym sensie, idealny – poetyckie rozwinięcie hasła „Róbmy!” bez konkretnego wektora, przekazu ani afiliacji.
Krytyka antyintelektualna podziela te intencje, usiłując zbiorem haseł i wykrzyknień zagarnąć jak największy obszar wartości intuicyjnie uznawanych za pożądane – nie przejmując się sprzecznościami czy koniecznością selekcji. Kto bowiem będzie się kłócił, że trzeba razem, ale trochę też osobno, o tekście, ale jednocześnie o świecie, o polityce, ale i o jednostkowej egzystencji? Róbmy dobrą krytykę, mówi więc Jurzysta, nie ulegajmy instynktom stadnym, ale nie bądźmy też zapatrzeni w siebie; róbmy z poczucia misji, ale też za pieniądze; na akademii, ale poza akademią, etc. Do jakiego zaś wniosku zmierza cały wywód Jurzysty? Ano takiego: „Koledzy i koleżanki, literaci i krytycy! Róbmy swoje i nigdy, przenigdy nie bądźmy durniami!”. Ze wszystkim tym trudno się kłócić – ale jeśli w tekście krytycznym nie ma się o co kłócić, to jest z nim coś nie tak.
Poza tym Jurzysta wzywa jeszcze do odwagi (o, przepraszam – do tego, żeby „mieć jaja”, o tym zresztą jeszcze za chwilę), do niepodlegania modom i koniunkturalizmowi; ale do czego ta odwaga miałaby prowokować – co takiego wymaga zrobienia, poza „nie byciem durniem”? – tego się od autora nie dowiemy.
Coś szalenie wymownego jest w użyciu przez toruńskiego krytyka hasła „róbmy swoje”. Sam jego twórca czy popularyzator wspominał przecież – pisząc suplement do oryginalnej wersji piosenki o tym tytule – że pewna abstrakcyjność frazy spowodowała jej przechwycenie choćby przez Jaruzelskiego; „róbmy swoje” powiedzieć może bowiem niemal każdy o niemal wszystkim. Antyintelektualną krytykę literacką podobną tej, jaką uprawia Jurzysta, można nazwać właśnie krytyką spod hasła „róbmy swoje”; ja jednak zamiast Młynarskiego proponowałbym Brzechwę – to krytyka typu „coś zróbmy, coś zaróbmy”.
4. Seksizm…
…i innego rodzaju tożsamościowe uprzedzenia. Nie mówimy o celowej agresji, o mowie nienawiści, tylko o rzeczach drobnych i nieuświadomionych. Kłopot z krytyką, która chce epatować swoją zwykłością i przyziemnością, odcięciem od „wysokich” rejestrów i – ponownie – antyintelektualizmem, tkwi również w tym, że bardzo łatwo odtwarza ona uprzedzenia zakorzenione w „zwykłym”, potocznym języku. Dlatego Jurzysta przedstawia powinności krytyka za pomocą obrazu „samotnego łowcy”, który „ma jaja”. Tego typu przygodnego, casualowego seksizmu można uniknąć, jeśli – śladem nieznośnie snobistycznej krytyki akademickiej, przeintelektualizowanej, etc. – będzie się pamiętać o pewnych podstawowych mechanizmach performatywnego działania języka.
Owszem, umieszczenie w tekście na dziesięć tysięcy znaków dwóch zbędnych odniesień genitalnych („łowca z jajami”, ale też wspomniany eunuch) zwraca uwagę, ale czy na pewno warto?
Casualowy seksizm antyintelektualnej krytyki wynika równie często z założenia, że w 2016 roku żart z przyrodzenia (ale też z orientacji seksualnej, płciowych stereotypów, nienormatywnych tożsamości i praktyk) – rzucenie jakąś dwuznacznością, jakimś penisem, jakąś waginą – może ciągle mieć subwersywny potencjał; że ten rodzaj mniej czy bardziej otwartej ordynarności, kolokwialności, etc., coś zmienia, bo godzi w Wysoką Dykcję krytyków i twórców. Tymczasem zamiast sabotażu dostajemy pensjonarskie perwersje, transgresję na miarę wujka Staszka (bądź polityków SLD).
***
W odpowiedzi na ankietę Biura Literackiego starałem się powiedzieć o tym, że podstawową przeszkodą dla komunikacji w polu literackim jest dziś nie rola krytyka – który miałby być intelektualnym snobem na uniwersyteckim etacie, pomieszkującym w wieży z kości słoniowej – ale rola dziennikarza kulturalnego; kogoś, kto dysponuje medialnym głosem, a zarazem musi potęgować wrażenie komunikacyjnej przepaści między autorami i odbiorcami, żeby uzasadnić swoją rację bytu (jako pośrednika właśnie). Jurzysta pisał tak:
„O jakość krytyki i stawianie sobie wysokich wymagań apeluje też Paweł Kaczmarski, jednak w jego głosie niebezpieczne wydaje mi się odsuwanie na plan dalszy odbiorcy. Osobiście boję się krytyki, tych akademików, którzy swój tekst traktują jako poligon, na którym próbują wytoczyć jednocześnie całą swoją wiedzę i wszystkie modne teoretyczno-literackie terminy, dopasowując do nich to, co zazwyczaj jest niedopasywalne. Wówczas tekst zamienia się w popisowy szyfr, którego łamanie jest tak pochłaniające, że opisywany przedmiot schodzi na plan dalszy, gubi się w gąszczu naukowego slangu.”
Prywatnych obaw toruńskiego krytyka ani manipulacji przejaskrawieniami (użycie teoretycznoliterackich narzędzi prowadzi rzekomo koniecznie i bezpośrednio do „zaszyfrowania” tekstu i „gąszczu naukowego slangu”) nie ma sensu komentować. Moje spostrzeżenia dotyczyły czegoś zupełnie innego – i spróbuję je, dla wszystkich obawiających się krytyki „przeintelektualizowanej”, wyartykułować jeszcze raz.
Obawa przed przeintelektualizowaną, ultra-akademicką krytyką zakłada, że krytycy dążą do obrony swojego statusu: uprzywilejowanej instytucjonalnej pozycji, specjalistycznej wiedzy i języka, roli w obiegu kulturalnym i procesie odbiorczym, społecznego prestiżu. Bronią dostępu do luksusowego bankietu, do „salonu”.
Kłopot w tym, że krytycy literaccy, zwłaszcza zajmujący się poezją, dzisiaj tego statusu nie posiadają (z arcyrzadkimi wyjątkami tych, którzy funkcjonują przede wszystkim jako medialne „osobowości”). Nie mają uprzywilejowanej instytucjonalnej pozycji – pozostają zwykle w defensywie w swoich jednostkach akademickich, nie mają wpływu na działalność instytucji kultury; owszem, są zapraszani do współpracy, ale rzadko sprawują „decydenckie” funkcje. Co do ich specjalistycznej wiedzy, którą według Jurzysty chcieliby się popisać – wiedza ta przez zdecydowaną większość społeczeństwa uznana jest za mało przydatną i na pewno mało rentowną. Rola krytyków w obiegu kulturalnym, szczególnie w mainstreamie, została sprowadzona do autorów rekomendacji, dostarczycieli bibliograficznych przypisów i znawców biografii. Krytycy nie są już postrzegani jako mediatorzy, pośrednicy, „objaśniacze” tekstu czy gwaranci jego znaczenia. Prestiż, poza małym, niszowym środowiskiem, jest żaden. Jeżeli bankiet miał kiedyś miejsce, to się na niego spóźniliśmy.
Ci, którzy decydują się wiązać tak zwaną przyszłość czy akademicką karierę z krytyką literacką, zwłaszcza krytyką poezji, nie robią tego zwykle dla pieniędzy i materialnego bezpieczeństwa; bo o ile uniwersytecka posada może je do pewnego stopnia zapewnić (jeśli się ją już dostanie), to dużo łatwiej wystarać się o nią wybierając specjalizację inną niż niszowa i uniwersytecko podejrzana „literatura najnowsza”. W różnego rodzaju wydawnictwach krytycy są zazwyczaj nieporównywalnie mniej pożądani (o ile nie mają głośnego nazwiska) niż korektorzy, redaktorzy, tłumacze. W czasopismach kulturalnych redaktorami zostają jednak częściej pisarze i poeci niż krytycy. Wybór studiów polonistycznych wywołuje wyraz zdziwienia, rozczarowania i zaniepokojenia na twarzach członków dalszej rodziny i szkolnych znajomych. Prestiż jest żaden. Wpływ – poza wąskim środowiskiem – też. Możliwości zawodowe bardzo ograniczone. Możliwości przebicia się do medialnego mainstreamu – dużo mniejsze niż się wydaje.
Zmierzam do bardzo prostego i – nieco paradoksalnie – bardzo optymistycznego wniosku: krytykiem literackim, zwłaszcza krytykiem poezji, zostaje się dziś z tak zwanej pasji. Z chęci zajmowania się czymś, co właśnie nieprestiżowe, nierentowne i niepopularne, ale w jakiś – często niezrozumiały, intuicyjnie tylko przeczuwany sposób – szalenie ważne. Zaś tradycyjną cechą pasjonatów jest to, że chcą swoją pasją „zarażać” innych – oczywiście, będą przywiązani do robienia pewnych rzeczy we „właściwy”, „kompetentny”, „fachowy” sposób, ale zamiast swojej wiedzy strzec, będą chcieli się nią dzielić.
Oczywiście, jeśli posadzić ich naprzeciwko „nieprofesjonalnego” czytelnika i poprosić, żeby wyjaśnili – załóżmy – ewolucję metrum w polskiej poezji do XVI wieku, pójdzie im to niezgrabnie. Nie są przyzwyczajeni do takiej rozmowy. Ale nie chcą też „wytaczać” żadnych teoretycznoliterackich dział, tworzyć kodów i slangów; nie mają po prostu odpowiedniej wprawy i komunikacyjnych narzędzi. Bardzo rzadko funkcjonują jako objaśniacze konkretnych literackich tekstów, więc nie zawsze wiedzą nawet, o czym mówić.
Najgorsze jednak, co można zrobić, to wstawić między nich a czytelników kogoś trzeciego – pośrednika – który będzie mówił, które słowa są za trudne, czego czytelnicy chcą, na co mają czas.
Czytelnik nie potrzebuje niańki.
Krytyk i czytelnik dogadają się, jeśli pozwoli im się spędzić wspólnie wystarczająco dużo czasu – rozmawiać, wyjaśniać wątpliwości, zadawać pytania w obie strony. Oni chcą się dogadać; bo tak, jak dla pasjonatów dzielenie się wiedzą i doświadczeniami jest źródłem satysfakcji, tak czymś obiektywnie przyjemnym jest rozmawiać z pasjonatem o jego pasji – słuchać, pytać, ale też uzupełniać, dyskutować, kłócić się.
Innymi słowy: nie przejmujmy się tyle stanem krytyki – a w obliczu utraty przez nią znaczenia na pewno nie odbijajmy ku antyintelektualizmowi. Problemem jest nie kryzys legitymizacji, ale kryzys komunikacji. Krytyki nie trzeba wymyślać na nowo – wymyślić trzeba dziś przede wszystkim sposób bezpośredniej rozmowy z czytelnikiem; i, co wydaje się jeszcze pilniejsze, sposób na wydzielenie, wynegocjowanie, wyszarpanie pracodawcom czasu, który jest na tę rozmowę potrzebny.
If we only have enough time… in any case, no regrets! (autor anonimowy, za: K. Knabb, Effervescence of radical situations [w:] The Joy of Revolution, http://www.bopsecrets.org/PS/joyrev.htm).
O AUTORZE
Paweł Kaczmarski
Urodzony w 1991 roku. Krytyk literacki, pisze głównie o poezji współczesnej. Redaktor działu recenzji książkowych w „Ricie Baum” oraz „8. Arkusza”, dodatku młodopoetyckiego do miesięcznika „Odra”. Współpracownik czasopisma naukowego „Praktyka Teoretyczna”. Mieszka we Wrocławiu.