debaty / ankiety i podsumowania

Krytycy i dziennikarze

Paweł Kaczmarski

Głos Pawła Kaczmarskiego w debacie "Krytyka krytyki".

strona debaty

Krytyka krytyki

Kry­ty­ka lite­rac­ka, zwłasz­cza kry­ty­ka poezji, jest podat­na na ata­ki, nazwij­my to, pryn­cy­pial­ne – pod­wa­ża­ją­ce sens jej ist­nie­nia, rolę we współ­cze­snym świe­cie, etc. Jest tak bynaj­mniej nie dla­te­go, że do rze­czo­ne­go współ­cze­sne­go świa­ta kry­ty­ka lite­rac­ka nie przy­sta­je. Pro­blem też nie w nie­do­okre­ślo­no­ści jej przed­mio­tu, cho­ciaż „poezja” i „lite­ra­tu­ra” zna­czą dziś coś dużo mniej okre­ślo­ne­go niż „film”, „muzy­ka”, „teatr” czy nawet – w nie­któ­rych wypad­kach – „sztu­ki wizu­al­ne”. Nie, pro­blem raczej w rodza­ju teo­re­tycz­ne­go prze­wraż­li­wie­nia – zbyt wie­le zarzu­tów odbie­ra­my jako fun­da­men­tal­ne, wyma­ga­ją­ce poważ­ne­go teo­re­tycz­ne­go namy­słu i dłu­giej, głę­bo­kiej dys­ku­sji; sły­szy­my od przy­pad­ko­we­go, loso­we­go prze­chod­nia, któ­ry aku­rat miał zły dzień, że „jeste­śmy głu­pi” i trak­tu­je­my to jako dowód na kry­zys legi­ty­ma­cji. Jest w pol­skiej kry­ty­ce lite­rac­kiej – znów: zwłasz­cza kry­ty­ce poezji – zna­czą­cy rys maso­chi­stycz­ny: ile­kroć zasu­ge­ru­je się nam, że tra­ci­my na zna­cze­niu, nie tra­fia­my do odbior­ców, stra­ci­li­śmy łącz­ność ze świa­tem i z czy­tel­ni­kiem, etc., bie­rze­my to za dobrą mone­tę.

Jeśli ktoś uwa­ża, że pol­ska kry­ty­ka lite­rac­ka ma ze sobą kło­po­ty, to niech spoj­rzy na fil­mo­wą albo teatral­ną. Napraw­dę – nie dra­ma­ty­zuj­my. Dużo spo­ko­ju i potrzeb­ne­go dystan­su daje spo­strze­że­nie, że osiem­dzie­siąt pro­cent kul­tu­ry w ogó­le nie nada­je się do nicze­go – osiem na dzie­sięć fil­mów, seria­li, ksią­żek, wier­szy jest raczej nie­uda­nych. Dla­cze­go z tek­sta­mi kry­tycz­no­li­te­rac­ki­mi mia­ło­by być ina­czej?

Jed­no­cze­śnie, zgo­da, łącz­ność mię­dzy kry­ty­ka­mi a czy­tel­ni­ka­mi jest sła­ba. Wbrew jed­nak opi­sa­nej wyżej ten­den­cji kry­ty­ków do samo­bi­czo­wa­nia się uwa­żam, że win­ni tej sytu­acji są w pierw­szej kolej­no­ści nie oni sami, a wydaw­cy. I to nie wydaw­cy ksią­żek, tyl­ko cza­so­pism i gazet – róż­ne­go rodza­ju decy­den­ci, któ­rzy okre­śla­ją, kto do main­stre­amu docie­ra, a kto nie. Oraz orga­ni­za­to­rzy róż­ne­go rodza­ju nagród lite­rac­kich – jak słusz­nie zauwa­ża redak­cja Tawer­ny we wpro­wa­dze­niu do dys­ku­sji o „kry­ty­ce kry­ty­ki”.

Nie zna­czy to, że kry­ty­cy są zupeł­nie bez winy; o ich grze­chach i pro­ble­mach pisa­łem nie­daw­no w odpo­wie­dzi na inspi­ru­ją­cy i potrzeb­ny tekst Rafa­ła Gawi­na (zob. Pięk­nie się nie zga­dzać, czy­li kry­ty­ka pol­ska od nowa; Wystą­pi­ły kom­pli­ka­cje. W odpo­wie­dzi Rafa­ło­wi Gawi­no­wi), roz­wa­ża­jąc je w łącz­no­ści z grze­cha­mi i pro­ble­ma­mi wydaw­ców wła­śnie. Poni­żej chciał­bym więc zro­bić coś inne­go: tro­chę w ramach pro­wo­ka­cji przy­pu­ścić atak na dzien­ni­ka­rzy kul­tu­ral­nych – sze­re­go­wych agen­tów main­stre­amu. Za punkt wyj­ścia spró­bu­ję jed­nak obrać nie per­spek­ty­wę lite­rac­kie­go sno­ba („głów­ny nurt jest głu­pi i pry­mi­tyw­ny”), tyl­ko spo­strze­że­nie, że głów­no­obie­go­we media – tygo­dni­ki opi­nii, „popu­lar­ne” perio­dy­ki kul­tu­ral­ne, zna­ne audy­cje radio­we – w zaska­ku­ją­co wie­lu spra­wach uwa­ża­ją swo­ich odbior­ców, tych „zwy­kłych”, „prze­cięt­nych”, „nie­pro­fe­sjo­nal­nych” czy­tel­ni­ków, za mało samo­dziel­nych idio­tów.

***

To bowiem do tych „zwy­kłych”, „prze­cięt­nych” i „nie­pro­fe­sjo­nal­nych” trze­ba – rze­ko­mo – docie­rać recen­zja­mi na dwa i pół tysią­ca zna­ków (zob. wła­ści­wy dział w „Poli­ty­ce”), pro­sty­mi reko­men­da­cja­mi i pod­su­mo­wa­nia­mi spod pió­ra popu­lar­nych auto­rów („Książ­ki. Maga­zyn do czy­ta­nia”), „kon­tro­wer­syj­ny­mi” hasła­mi na okład­ce (jak wyżej), infan­tyl­nie rozu­mia­ny­mi „gra­mi” i „kon­kur­sa­mi” (kto koja­rzy „Lite­rac­kie biu­ro śled­cze” Jerze­go Sosnow­skie­go?) oraz wul­gar­ny­mi laj­fstaj­lo­wy­mi wtrę­ta­mi (nie­ist­nie­ją­ca już – na szczę­ście – „Chi­me­ra”). Domyśl­ny, pod­sta­wo­wy głos nale­ży nie do kry­ty­ków (jako „spe­cja­li­stów”), któ­rzy gosz­czą w main­stre­amie doraź­nie i są tam postrze­ga­ni jako goście wła­śnie, ale do dzien­ni­ka­rzy kul­tu­ral­nych, sta­no­wią­cych jak­by przed­sta­wi­cie­li świa­ta mediów w świe­cie kul­tu­ry. Kry­ty­cy nie pośred­ni­czą już – i z tego aku­rat nale­ży się cie­szyć – mię­dzy twór­cą i odbior­cą; to dzien­ni­ka­rze pośred­ni­czą czę­sto mię­dzy kry­ty­ka­mi i czy­tel­ni­ka­mi.

Main­stre­am nasta­wio­ny jest więc na popu­la­ry­za­cję i „uprzy­stęp­nia­nie”, na zaspo­ka­ja­nie ist­nie­ją­cych gustów, a nie – prze­kształ­ca­nie ich i wytwa­rza­nie nowych. Nikt, jak się zda­je, nie ma ambi­cji zwią­za­nych z dłu­go­ter­mi­no­wą pra­cą z czy­tel­ni­kiem. Bra­ku­je dys­ku­sji, spo­rów, pole­mik, nie­wy­god­nych tre­ści, wycho­dze­nia poza lite­ra­tu­rę i kul­tu­rę rozu­mia­ne jako hob­by. Rytu­al­ne narze­ka­nie na stan czy­tel­nic­twa spro­wa­dza się do, cóż, wła­śnie rytu­al­ne­go narze­ka­nia; domi­nu­je podej­ście „nie waż­ne, co – byle czy­ta­li” i spe­cy­ficz­nie rozu­mia­na dok­try­na małych krocz­ków, któ­ra prze­wi­du­je, że pierw­szym kro­kiem do Henry’ego Jame­sa jest Har­ry Pot­ter, a lite­ra­tu­ra środ­ka nie­ja­ko „prze­dłu­ża się” na rze­czy ambit­niej­sze. Tym­cza­sem więk­szość przed­sta­wi­cie­li (mniej­szo­ścio­wej) opcji „lepiej nie czy­tać niż czy­tać gnio­ty” pie­lę­gnu­je z kolei etos kul­tu­ral­ne­go sno­ba, a wśród poważ­nych kry­ty­ków i aka­de­mi­ków stwier­dze­nie „lepiej zagrać w dobrą grę wideo niż czy­tać mier­ną lite­ra­tu­rę” nadal budzi coś pomię­dzy zdzi­wie­niem i poli­to­wa­niem. Do tego wszyst­kie­go towa­rzy­sze i towa­rzysz­ki z lewi­cy – obda­rze­ni zwy­kle dużo lep­szym lite­rac­kim gustem niż ich kon­ser­wa­tyw­ni czy libe­ral­ni opo­nen­ci – mają dość przy­krą skłon­ność do dowar­to­ścio­wy­wa­nia sła­bej lite­ra­tu­ry ze wzglę­du na jej „słusz­ny” prze­kaz. Przy­po­mi­na mi się kil­ka­na­ście dys­ku­sji sto­czo­nych z nimi po tym, jak publicz­nie „prze­je­cha­łem się” po wyjąt­ko­wo nie­for­tun­nym, nawet jak na tę autor­kę, zbio­rze ese­jów Olgi Tokar­czuk, któ­ry pre­zen­to­wał rze­ko­mo „pro­gre­syw­ną” wizję świa­ta; i z jakim zachwy­tem nie­któ­rzy lewi­cu­ją­cy kry­ty­cy (głów­nie – męż­czyź­ni) opo­wia­da­li w kulu­arach o tym, że pamięt­ni­ki Danu­ty Wałę­sy pro­po­nu­ją wresz­cie femi­nizm „dla zwy­kłych Polek”, eman­cy­pa­cję „na mia­rę naszych moż­li­wo­ści”. Dla­cze­go? Dla­te­go, że nie pro­po­nu­ją za wie­le – że rze­czo­ne „zwy­kłe Polki” nie są w sta­nie się wyeman­cy­po­wać „tak zupeł­nie”, tyl­ko „tak tro­chę”, skrom­nie, z umia­rem.

Na pew­nym pod­sta­wo­wym pozio­mie to, do jakie­go czy­tel­ni­ka się zwra­ca­my (my – wszy­scy zwią­za­ni z „pro­fe­sjo­nal­nym” czy­ta­niem) nie powin­no, może nie­co para­dok­sal­nie, zale­żeć od tego, co wie­my o sta­nie czy­tel­nic­twa, od naszych oso­bi­stych pro­ble­mów z legi­ty­mi­za­cją czy doświad­czeń z „nie­pro­fe­sjo­nal­ny­mi” czy­tel­ni­ka­mi. Zało­że­nie pew­ne­go mini­mum chę­ci, samo­dziel­no­ści, wie­dzy i umie­jęt­no­ści po stro­nie tych, do któ­rych pisze­my czy mówi­my, wyni­ka z pew­ne­go etycz­ne­go zobo­wią­za­nia, któ­re nada­je sens jakiej­kol­wiek dys­ku­sji o lite­ra­tu­rze. Moż­na by spa­ra­fra­zo­wać zna­ny cytat: gdy­by samo­dziel­ny, inte­li­gent­ny, świa­do­my czy­tel­nik nie ist­niał, nale­ża­ło­by go wymy­ślić.

Wie­lu spo­śród tych, któ­rzy nomi­nal­nie bro­nią „zwy­kłe­go czy­tel­ni­ka”, ma rze­czy­wi­stych czy­tel­ni­ków w pogar­dzie. Od naci­ska­nia na uprzy­stęp­nia­nie, uprasz­cza­nie i skra­ca­nie do infan­ty­li­za­cji odbior­cy jest bar­dzo krót­ka dro­ga.

***

Jak wspo­mnia­łem kil­ka aka­pi­tów wyżej, kry­ty­cy (lite­rac­cy) jakiś czas temu zre­zy­gno­wa­li z funk­cji pośred­ni­ków – to być może naj­waż­niej­sza trwa­ła zdo­bycz post­struk­tu­ra­li­zmu. Z tej funk­cji nie potra­fią zre­zy­gno­wać dzien­ni­ka­rze kul­tu­ral­ni, grzę­zną­cy cią­gle – jako dzien­ni­ka­rze – w para­dyg­ma­tach wyzna­czo­nych jesz­cze przez Lip­man­na i Deweya. Prak­tycz­nie całe dzien­ni­kar­stwo kul­tu­ral­ne zasa­dza się bowiem na zało­że­niu, że potrzeb­ny jest nam taki czy inny pośred­nik. Ktoś, kto będzie medio­wał i tłu­ma­czył na linii pisarz-czy­tel­nik, kry­tyk-czy­tel­nik. Ktoś, kto obja­śni trud­ne sło­wa. Kto powią­że świat „spe­cja­li­stów” z rze­czy­wi­sto­ścią „codzien­ne­go życia”, bowiem rozu­mie idio­my obu tych świa­tów (i mniej­sza o to, że więk­szość dzien­ni­ka­rzy jest „pomię­dzy” eks­per­tem i „zwy­kłym” czło­wie­kiem tyl­ko dla­te­go, że ani z jed­nym, ani z dru­gim nic ich nie łączy). W tej sytu­acji dość jasne jest, że pozy­cja dzien­ni­ka­rzy kul­tu­ral­nych pozo­sta­je tym moc­niej­sza, im prze­paść mię­dzy twór­cą a odbior­cą, eks­per­tem a nie-eks­per­tem wyda­je się więk­sza. „Etos dzien­ni­kar­ski” powi­nien chro­nić nas wszyst­kich przed oczy­wi­stą w tej sytu­acji poku­są umac­nia­nia tej prze­pa­ści, poświę­ca­nia wza­jem­ne­go zro­zu­mie­nia na rzecz budo­wa­nia zapo­trze­bo­wa­nia na dzien­ni­kar­stwo. Jed­nak o sta­nie dzien­ni­kar­skie­go eto­su od lat mówi się raczej źle niż dobrze.

Przy­pu­ść­my, że zgro­ma­dzi­li­śmy w jed­nym miej­scu dzie­sięć osób choć­by wstęp­nie zain­te­re­so­wa­nych jakimś „lite­rac­kim” tema­tem czy umie­jęt­no­ścią – jed­nym zja­wi­skiem, tek­stem, auto­rem, pro­ble­mem, czym­kol­wiek – i kry­ty­ka bądź aka­de­mic­kie­go lite­ra­tu­ro­znaw­cę. Jak naj­ła­twiej, naj­mniej­szym nakła­dem kosz­tów i z naj­więk­szym pożyt­kiem spra­wić, by kry­tyk nauczył się cze­goś o „nie­ek­sperc­kiej” per­spek­ty­wie, a „zwy­kli” czy­tel­ni­cy – nauczy­li cze­goś o inte­re­su­ją­cym ich tema­cie? To pro­ste: zamknąć ich w jed­nym pomiesz­cze­niu i pozwo­lić wyjść dopie­ro, kie­dy się doga­da­ją.

Oczy­wi­ście – prze­sa­dzam. Ale spójrz­my na to z tej stro­ny: wbrew pew­nym ste­reo­ty­pom, pozy­cja kry­ty­ka (aka­de­mic­kie­go bądź nie­aka­de­mic­kie­go), przy­naj­mniej w ramach kry­ty­ki lite­rac­kiej, nie daje dziś szcze­gól­ne­go rodza­ju wła­dzy, pre­sti­żu, sta­tu­su, życio­we­go bez­pie­czeń­stwa czy uprzy­wi­le­jo­wa­nej sytu­acji mająt­ko­wej. Nie poma­ga dostać się do „eli­ty” czy „esta­bli­sh­men­tu”. Zaś w obli­czu powszech­ne­go wśród kry­ty­ków poczu­cia bra­ku legi­ty­ma­cji trud­no nawet mówić o jakimś rodza­ju śle­pe­go, wyni­ka­ją­ce­go z zamknię­cia się na oto­cze­nie samo­za­do­wo­le­nia. Poza poje­dyn­czy­mi wyjąt­ka­mi – tym kil­kor­giem zna­nych, medial­nych twa­rzy, któ­re fak­tycz­nie cynicz­nie gra­ją o wpły­wy i auto­ry­tet, jak Andrzej Fra­na­szek – lite­ra­tu­rą, a zwłasz­cza poezją, zaj­mu­ją się tak zwa­ni pasjo­na­ci. Nawet ci, któ­rzy spo­ty­ka­ją się z zarzu­ta­mi o poli­tycz­nie instru­men­tal­ne trak­to­wa­nie tek­stu, robią to zazwy­czaj z prze­ko­na­nia, że tak war­to mówić o lite­ra­tu­rze, a nie po to, żeby na swo­jej pozy­cji jako kry­ty­ka lite­rac­kie­go budo­wać jakiś poli­tycz­ny obóz.

W tej sytu­acji chy­ba dość łatwo uwie­rzyć, że kry­ty­cy, któ­rym da się dostęp do odpo­wied­nich kana­łów komu­ni­ka­cji, do odpo­wied­nich środ­ków, znaj­dą spo­sób poro­zu­mie­nia z czy­tel­ni­ka­mi. Jasne, nie uda się za pierw­szym razem, wie­lo­krot­nie prze­strze­lą, wie­lo­krot­nie zosta­ną oskar­że­ni o beł­kot, ale w koń­cu się uda – bo obie stro­ny chcą czy­tać i roz­ma­wiać o lite­ra­tu­rze. Jeśli uzna­my, że nie chcą, powin­ni­śmy rozejść się do domów.

W tej sytu­acji dys­ku­sji o lite­ra­tu­rze naj­bar­dziej potrze­ba nie dzien­ni­ka­rzy-pośred­ni­ków, ale mode­ra­to­rów, redak­to­rów i socjo­lo­gów. Mode­ra­to­rów do dys­ku­sji festi­wa­lo­wych i radio­wych audy­cji, pole­mik w perio­dy­kach i warsz­ta­tów. Redak­to­rów, któ­rzy wska­żą głę­biej ukry­te języ­ko­we nawy­ki, pomo­gą powie­dzieć coś jaśniej bez uprasz­cza­nia (bo ich racją jest racja tek­stu, a nie main­stre­amu), wyja­śnią – od tech­nicz­nej stro­ny – spe­cy­fi­kę poszcze­gól­nych współ­cze­snych mediów. Wresz­cie socjo­lo­gów, któ­rzy pomo­gą wycią­gać wnio­ski z badań czy­tel­nic­twa i ryn­ku książ­ki – tak, by rytu­al­ne narze­ka­nie zmie­ni­ło się w coś bar­dziej poży­tecz­ne­go.

***

Dzien­ni­kar­stwo kul­tu­ral­ne w swo­jej, chcia­ło­by się powie­dzieć, isto­cie wyko­nu­je dziś pra­cę na rzecz Spek­ta­klu – sprzy­ja dal­sze­mu dzie­le­niu, szu­flad­ko­wa­niu, „kom­part­men­ta­li­za­cji” życia, umac­nia­jąc sta­tus wie­dzy „eks­perc­kiej”, „spe­cja­li­stycz­nej” jako cze­goś wydzie­lo­ne­go z życia codzien­ne­go. Dzien­ni­ka­rze nie są w tym pro­ce­sie, rzecz jasna, głów­ną siłą – ale ich roli nie nale­ży też lek­ce­wa­żyć.

„Dobrzy” dzien­ni­ka­rze kul­tu­ral­ni – ci, któ­rym fak­tycz­nie zale­ży na pra­cy z odbior­cą / czy­tel­ni­kiem, na umac­nia­niu łącz­no­ści aka­de­mii z codzien­nym życiem, etc. – pozo­sta­ją przez to uwi­kła­ni w dość maka­brycz­ną grę: jeśli wyko­nu­ją swo­ją pra­cę zbyt dobrze, sta­ją się nie­wi­dzial­ni albo nawet nie­po­trzeb­ni; jeśli chcą legi­ty­mi­zo­wać swo­ją dzia­łal­ność, muszą albo lek­ce­wa­żyć odbior­ców, albo z pogar­dą trak­to­wać „eks­per­tów” (podo­bień­stwo do poli­ty­ków i akty­wi­stów wyda­je się tu nie­przy­pad­ko­we). Dzien­ni­kar­stwo kul­tu­ral­ne i kry­ty­ka – jako zmie­rza­ją­ca do kom­pli­ko­wa­nia, a nie uprzy­stęp­nia­nia rze­czy­wi­sto­ści – sto­ją, nie­ja­ko z zasa­dy, w sprzecz­no­ści. Dobry dzien­ni­karz kul­tu­ral­ny musi trak­to­wać swo­ją dzia­łal­ność jako roz­wią­za­nie tym­cza­so­we, pro­wi­zo­rycz­ne, kry­zy­so­we. To tro­chę tak jak z nie­któ­ry­mi komu­ni­stycz­ny­mi i lite­rac­ki­mi wizja­mi „znie­sie­nia sztu­ki” bądź „znie­sie­nia poezji”, od Wal­se­ra po Debor­da: poezja urze­czy­wist­nio­na prze­sta­je ist­nieć, bo każ­dy jest poetą (albo wszyst­ko jest poezją).

Jed­nak nawet pozo­sta­jąc w ramach zamie­rzo­nej tutaj pro­wo­ka­cji nie jestem w sta­nie zupeł­nie odpu­ścić kry­ty­kom. O ile bowiem dzien­ni­karz, któ­ry infan­ty­li­zu­je odbior­cę, bro­ni tak napraw­dę swo­jej racji bytu, o tyle kry­tyk, któ­ry daje się dzien­ni­ka­rzo­wi prze­ko­nać, że prze­cięt­ny czy­tel­nik jest nie­sa­mo­dziel­ny, sam tra­ci samo­dziel­ność. Rolą kry­ty­ka jest sta­wać za każ­dym razem w obro­nie pew­ne­go obra­zu czy­tel­ni­ka, nie­za­leż­nie od zarzu­tów o śmiesz­ność i ode­rwa­nie od  rze­czy­wi­sto­ści: w obro­nie czy­tel­ni­ka, któ­ry chce zna­leźć czas na lek­tu­rę, na poezję, na rze­czy zło­żo­ne i skom­pli­ko­wa­ne; któ­ry nie chce bry­ków i krót­kich reko­men­da­cji, krzy­kli­wych haseł i prze­ryw­ni­ków z cele­bry­ta­mi; któ­ry prze­czu­wa, że kul­tu­ra i lite­ra­tu­ra to nie tyl­ko hob­by.

Kie­dy zga­dza­my się na recen­zje na dwa i pół tysią­ca zna­ków, na rymo­wan­ki i krzy­kli­we hasła, na rezy­gna­cję z przy­pi­sów i trud­nych słów – tro­chę nie ma już cze­go rato­wać.

***

Pod­czas jed­nych z pierw­szych zajęć uni­wer­sy­tec­kich, w któ­rych mia­łem przy­jem­ność uczest­ni­czyć, Adam Popra­wa mówił stu­den­tom o pod­sta­wach pra­cy kry­tycz­no­li­te­rac­kiej. Wśród tych zwię­złych, poręcz­nych aksjo­ma­tów był jeden, któ­ry zapa­mię­ta­łem szcze­gól­nie wyraź­nie: zawsze pisać (i mówić) na mak­si­mum swo­ich moż­li­wo­ści, nie „zani­ża­jąc pozio­mu” ze wzglę­du na jakieś prze­ko­na­nia o „pozio­mie” czy­tel­ni­ka. Popra­wa nie wyja­śnił nawet, dla­cze­go tak ma być – i może to wła­śnie było naj­bar­dziej prze­ko­nu­ją­ce, naj­moc­niej­sze; zało­że­nie, któ­re trze­ba przy­swo­ić zupeł­nie, naj­głę­biej uwew­nętrz­nić, któ­re­go nie powin­ny naru­szać płyt­kie zmia­ny i doraź­ne wąt­pli­wo­ści. Nie robić tan­de­ty tyl­ko dla­te­go, że coś sobie pomy­śle­li­śmy na temat doce­lo­we­go odbior­cy. Nie wiem, czy odczy­ta­łem sło­wa Popra­wy zgod­nie z inten­cją tam­tych zajęć – ale lubię myśleć, że tak; a jeśli tak, to niech powyż­sze roz­wa­ża­nia sta­no­wią dale­ką pochod­ną tam­te­go momen­tu.